Tuesday 4 September 2018

Marta Kisiel, "Małe Licho i tajemnica Niebożątka". Miłość, Niezłomność, Przyjaźń - i bamboszki w kropeczki.

Moja ulubiona Kuzynka jest zabieganą mamą dwójki dzieci, więc czas na czytanie musi sobie wykradać i organizować półgębkiem. Jakiś czas temu podarowałam Jej przy prezentorodnej okazji Dożywocie Marty Kisiel, które - mimo że Kuzynka raczej nie czytuje szeroko pojętej fantastyki - przyjęło się, zostało przeczytane i polubione (ku mojej wielkiej radości). Teraz jestem jeszcze szczęśliwsza, mogąc sprezentować najnowszą książkę Ałtorki Marty K. mojej siostrzenicy i siostrzeńcowi.

Małe Licho i tajemnica Niebożątka przenosi czytelnika z powrotem na łono naszej ulubionej patchworkowej rodziny, w której ludzie koegzystują z mackowatymi stworami spod podłogi, aniołami i stadem różowych królików: tym razem jednak oglądamy całe to tałatajstwo oczyma Bożka - pół-chłopca, pół... no właśnie, kogo? - najmłodszego członka rodzinnej bandy. Być może właśnie z uwagi na postać głównego bohatera Małe Licho... zostało nazwane książką dla dzieci - zaświadczam jednak, że jako osoba obchodząca onegdaj osiemnaste urodziny swoich osiemnastych urodzin czerpałam z lektury wielce wzruszeń, i jeszcze więcej radości, płosząc sąsiadom gołębie gromkimi wybuchami śmiechu.

Do egzemplarza recenzenckiego dołączono garść przecudnej urody piórek. Tuszę, że anielskich!
 O czym to jest, i z czym to się je? Jak można się domyślać, bohaterami książki są chłopiec i jego anioł stróż, czyli Bożydar - do niedawna zwany Niebożątkiem, a obecnie: Bożkiem (bez panteonu!) - oraz Licho. Ta dwójka, przy aktywnym współudziale niejakiego Gucia i innych bohaterów drugiego planu, wiedzie sobie spokojny, sielsko-anielski (sic!) żywot w czterech ścianach rodzinnego domu. I wszystko byłoby w zasadzie dobrze, gdyby nie to, że wujek Konrad zarządza wysłanie Bożka do szkoły. Bez anioła, ale za to - prosto w paszczę rówieśników, którzy wiedzą, co to FIFA i Minionki, ale nie zawsze rozumieją żarty Bożka, i tak jakby... w ogóle go nie zauważają. Smutno? Ano, smutno. Każdy ma prawo źle się z tym poczuć, i zbuntować się przeciwko złemu losowi (tudzież wujkowi). Ale jeśli nasz buntownik jest przy tym pół-chłopcem, i pół-czymś-innym - konsekwencje takich emocjonalnych porywów mogą być co najmniej niebezpieczne...

Małe Licho jest znakomitą książką dla dzieci - szczególnie dla tych, które właśnie wybierają się po raz pierwszy do szkoły, a z jakiegoś powodu ominął je okres socjalizacji przedszkolnej - ale nie tylko. Pod przykrywką (z anielskich skrzydełek?) opowieści o dziecięcym buncie, żalu i poczuciu życiowej niesprawiedliwości w obliczu Prawdziwego Świata, kryje się głębszy morał dotyczący poszukiwania własnej tożsamości, chodzenia na kompromis i podążania za tłumem (niekiedy mocno bezkrytycznego) w celu uzyskania akceptacji ze strony osób, które uważamy za fajne, cool, trendsetterskie i przebojowe. Wiadomo, jak to jest: ciężko być jedyną osobą, która na balu przebierańców nie zakłada kostiumu superbohatera, tylko przebiera się za Kogoś, Kogo Naprawdę Lubi: i dumnie obnosi swoje ręcznie dziergane bamboszki. I ciężko się broni własnej indywidualności, jeżeli nie odpowie się samemu na pytanie o to, kim tak naprawdę jesteśmy, co lubimy i co chcemy osiągnąć. Z tą warstwą znaczeniową Małego Licha znakomicie utożsami się młodzież oraz dorośli - nawet ci "starsi".

Dopiero oni będą w stanie docenić trzeci poziom znaczeniowy książki, i westchnąć z mieszaniną nostalgii i obrzydzenia do... mortadeli w panierce.

Należy również dodać, że klimat książki znakomicie oddają i uzupełniają ilustracje autorstwa Pauliny Wyrt. Z niektórych chętnie zrobiłabym sobie kolorowankę antystresową...



Małe Licho i tajemnicę Niebożątka polecam zatem do lektury rodzinnej i wielopokoleniowej. Uważajcie tylko, żeby dokumentnie nie przepłoszyć nikomu gołębi... I nie wstydźcie się wzruszeń!

Dziękuję Wydawnictwu Wilga za umożliwienie mi przeczytania tej uroczej opowieści.

No comments:

Post a Comment