Sunday 29 November 2020

Skoro nie żyjesz, to nie żyj. James Hibberd – „Ogień nie zabije smoka”, czyli historia „Gry o tron”

Fenomen na skalę światową. Najczęściej ściągany nielegalnie serial w historii telewizji. Potężna machina produkcyjna, niesamowite budżety, czas poświęcony na kręcenie pojedynczych odcinków dłuższy niż w przypadku kręcenia niektórych filmów fabularnych. Dziesiątki znanych aktorów w rolach głównych i epizodycznych.

Powód, dla którego kolega z pracy patrzył na mnie spode łba przez kilka miesięcy, bo niechcący zaspoilerowałam mu finał siódmego sezonu. (Przepraszam, P.!...)

Gra o tron.

Domem dla filmowców zaangażowanych w pracę przy nowym projekcie HBO stało się studio urządzone w hangarze stojącym na miejscu stoczni, z której niespełna wiek wcześniej wyłonił się Titanic, co samo w sobie mogło stanowić ponurą przepowiednię odnośnie przyszłości projektu. Po nakręceniu pierwszej wersji pilota wydawało się, że nie ma sensu próbować dalej, i trzeba złożyć błąd. Fabuła nie trzymała się przysłowiowej kupy. Aktorka grająca Catelyn Stark – Jennifer Ehle, znana z roli Elizabeth Bennet w serialowej adaptacji Dumy i uprzedzenia – zrezygnowała z pracy. Budżet wtłoczony w pierwszy odcinek, choć znacznie przewyższający dotychczasowe (raczej siermiężne) produkcje telewizyjne z gatunku fantasy (Xena, Herkules), zdawał się nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do efektu końcowego.

Nikogo nie zdziwiłoby w tamtym momencie, gdyby projekt umarł na etapie pilota. Tak się jednak nie stało.

Twórcy serialu potrafili wyciągnąć wnioski z porażki pierwszego odcinka, zmienić sposób narracji i prowadzenia postaci, i – co miało niebagatelne znaczenie – uzyskać fundusze na drugą wersję pilota, oraz przeprowadzić serial przez pierwszy sezon, kluczowy dla przyszłości produkcji. O kulisach tejże produkcji opowiada nam teraz James Hibberd – dziennikarz i scenarzysta związany z „Entertainment Weekly”, od początku pracujący przy Grze o tron, i (jako jeden z nielicznych przedstawicieli prasy) pozostający przy serialu aż do ostatniego odcinka.

Ogień nie zabije smoka to gratka dla fanów serialu – nawet takich, jak ja, którzy nigdy nie zaliczali się do grona PSYCHOfanów – dzięki zebraniu w jednym wydawnictwie dziesiątek wywiadów z twórcami i aktorami serialu, oraz okraszeniu ich licznymi anegdotami z planu filmowego i z biur produkcji, otrzymaliśmy kompendium wiedzy na temat pracy przy (słowo to narzuca się dość natrętnie, ale nie będziemy mu się opierać) fenomenie, w jaki przekształciła się z czasem Gra o tron.


„Mnóstwo wiarygodnych bzdur”, czyli walka na spoilery

Fani książek George’a R. R. Martina przyjęli Grę o tron entuzjastycznie, i w znacznej liczbie pozostali z serialem aż do końca: pomimo że, w sposób nieodwołalny i nieunikniony, scenariusze kolejnych odcinków oraz sezonów odeszły dość daleko od swego literackiego pierwowzoru. Ogień nie zabije smoka odpowiada na wiele pytań, które rodziły się w głowach widzów (dlaczego podjęto decyzję o spaleniu Shireen? Gdzie podziała się Lady Stoneheart? Co z wątkiem Dorne?), podając do wiadomości między innymi informację o spotkaniu Martina z twórcami serialu – Davidem Benioffem i Danem Weissem: okazuje się, że obaj panowie już od 2013 roku znali zakończenie sagi Martina Pieśń Lodu i Ognia, i brali je pod uwagę przy prowadzeniu poszczególnych wątków w serialu. (Przykładem jest historia Hodora, przejęta z cyklu książkowego.) Showrunnerzy nie ukrywali jednak, że zdarzało im się nie dochowywać wierności książce, jeżeli pewne zmiany wypadały korzystniej dla ogólnej jakości serialu: jak im się to udało, każdy widz/czytelnik mógł ocenić we własnym zakresie.

Ogień nie zabije smoka tłumaczy, dlatego twórcy Gry o tron zdecydowali się na pewne… niekonwencjonalne rozwiązania przy budowaniu fabuły serialu, i pomaga przejść do porządku nad kwestiami, które odbierały fanom Martina przyjemność z oglądania ekranizacji. Czy jednak informacje podane przez Hibberda wystarczą, aby zmyć niesmak pozostawiony przez ostatni sezon serialu? To również podlega ocenie indywidualnej… i zapewne będzie dyskutowane jeszcze przez długie lata. Fani Gry o tron nie zapominają o serialu: nadal tworzą fanfiki i fanarty, dyskutują żywiołowo o rozwoju swoich ulubionych postaci oraz o kulminacji ich losów w ostatnim sezonie. Jest to naturalna kontynuacja aktywności z okresu emisji serialu: fani z zapartym tchem wyczekiwali wówczas informacji o kolejnych odcinkach, a twórcy i producenci Gry o tron żyli w nieustannym strachu przed wyciekiem poufnych danych. Posuwano się wręcz do… podsuwania fanom fałszywych (acz brzmiących potencjalnie wiarygodnie) spoilerów, aby odwrócić uwagę fandomu od PRAWDZIWYCH przecieków z planu.

Żółwie też umrą

Jednym z najbardziej istotnych pytań frapujących fanów, była niebagatelna kwestia: czy ich ulubieniec/ulubieńcy dotrwa/ją w dobrym zdrowiu do końca odcinka lub sezonu – nie mówiąc już o końcu całego serialu?  Nagłe i niespodziewane zgony nawet najbardziej lubianych bohaterów stały się niejako „znakiem firmowym” prozy Martina; z książki Hibberda dowiemy się, że „winę” za ten stan rzeczy ponoszą… żółwie, które Martin hodował w dzieciństwie: sympatyczne te stworzenia miały, niestety, tendencję do rozstawania się ze światem pomimo wysiłków kochającego właściciela, a ich los zainspirował Martina przy podejmowaniu… odważnych decyzji, dotyczących losów jego bohaterów.

Co jednak sprawia, że owi bohaterowie tak mocno nas poruszają? W kontekście serialu, wielką rolę odgrywa tu (nomen omen) casting, oraz „zrośnięcie się” aktora z odtwarzaną przez niego postacią. Udało się to osiągnąć dzięki znakomicie przeprowadzonemu castingowi: w przypadku niektórych ról, wspieranego przez dziesiątki fanów powieści (Jason Momoa), ale nawet w przypadku gwałtownych protestów tej grupy (Nikolaj Coster-Waldau): trafionego w absolutną dziesiątkę. Z książki Hibberda dowiadujemy się, że to Peter Dinklage namówił Lenę Headey do udziału w castingu do roli Cersei Lannister (tu następuje chwila milczenia w podziwie dla geniuszu obojga), oraz że dla niektórych aktorów rozstanie się z granymi przez nich postaciami było prawdziwą traumą: Michelle Fairley spędziła tydzień zamknięta w swoim pokoju hotelowym po nakręceniu sceny śmierci Catelyn Stark (a cierpienie aktorki i jej gra w sekwencji Krwawych Godów przypieczętowały los Lady Stoneheart: twórcy serialu nie mieli sumienia redukować tej postaci do roli niemego zombie).

Ogień nie zabije smoka powie nam ponadto, że Emilia Clarke przeszła dwa udary mózgu podczas pracy nad serialem, a mimo tego – nie wycofała się z udziału w Grze, wykazując się determinacją, profesjonalizmem i brawurą (bo rozwagą nazwać tego, niestety, nie można…); po przeczytaniu książki będziecie inaczej patrzeć na pewne sceny, szukając śladów złamanej stopy Kita Harringtona czy obitych żeber Nikolaja.

Nie znajdziecie ich zbyt wiele. Byli naprawdę dobrzy w swojej pracy.

Fragment jednej z licznych "wkładek" zdjęciowych.

Dubrownika wysadzić nie możemy

…ale wszystko inne można wypracować, co dobitnie udowodnili twórcy Gry o tron. James Hibberd wykonał na przestrzeni około dziesięciu lat gigantyczną robotę, zbierając anegdoty, wywiady i zdjęcia, z których stworzył zupełnie nowy obraz serialu-legendy. Owszem, pewnych „wpadek” i kontrowersyjnych decyzji scenarzystów – kubek po kawie na stole w Winterfell, noc poślubna Sansy Stark – nie da się wytłumaczyć w żaden sensowny sposób: ale można próbować drugą stronę medalu, niewidoczną z perspektywy przeciętnego widza. Ogień nie zabije smoka zachęcił mnie do ponownego obejrzenia Gry o tron – a nie spodziewałam się, żeby to miało kiedykolwiek nastąpić – i porównania mojej pierwotnej percepcji serialu z dzisiejszą. Wydawnictwo W.A.B. niech raczy w tym miejscu przyjąć (całkowicie nieironiczne!) podziękowania za zapewnienie mi rozrywki na długie, zimowe wieczory w lockdownie!

Podsumowując: Ogień nie zabije smoka to pozycja polecana dla każdego, kto spotkał się kiedykolwiek z Grą o tron, i chciałby pogłębić swoją wiedzę o tym serialu; nie rekomenduję jej osobom, które nie oglądały jeszcze GoT, ale fani tej produkcji niewątpliwie znajdą w pracy Hibberda wiele radości.

A ja pozostawiam Was dzisiaj z takim oto cytatem z Dana Weissa, do przemyślenia i refleksji:

Zły do szpiku kości samiec alfa jest skłonny do uprawiania zła dla samego zła, ale o wiele częściej przestępstwo popełnią ludzie, którzy nie nadają się do sprawowania władzy. Nie mają odpowiedniego kręgosłupa moralnego albo umiejętności przywódczych, ale z jakiegoś powodu lądują na tronie. Wtedy wszystko zaczyna się walić.

Uczmy się na przykładzie fikcyjnych bohaterów, i nie popełniajmy ich błędów!...

 

James Hibberd: Ogień nie zabije smoka
Wydawnictwo W.A.B.
premiera: 12 listopada 2020

Dziękuję Wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

Przy pisaniu towarzyszyła mi muzyka Dreamers’ Circus.

Wednesday 11 November 2020

"Wigilijne opowieści" od W.A.B. - wszystko, czego nie wiecie o świętach.

Ciężko się pisze o czymś tak literacko wyeksploatowanym, jak Święta, nie popadając przy tym w schematy. Wiemy, jak jest: pierwsza gwiazdka, Mikołaj, prezenty, słodycz wylewająca się z każdego kąta wraz z kolędami rodzimymi i obcymi, pewnie jakieś wyznania, spotkania i powroty, okraszone odrobiną dziegciu w postaci choroby i/lub śmierci jednego z bohaterów – a na to wszystko sypie śnieg, biały a puszysty. Zęby cierpną od słodyczy.

Na szczęście, można inaczej – co dobitnie udowadnia ukazująca się właśnie nakładem Wydawnictwa W.A.B. antologia Wigilijne opowieści. Po pierwsze, wszystko zawarte w niej opowiadania wiąże dodatkowy motyw przewodni: jedzenie okołoświąteczne. Zajadają się nim bohaterowie, a i czytelnicy mogą popróbować przygotowania opisywanych potraw na podstawie podanych przez Autorów przepisów. Doszłyśmy do wniosku, że można nimi spokojnie opędzić całą kolację wigilijną, a nowe inspiracje kulinarne w tym okresie są WYBITNIE mile widziane…

Osobiście uważam, że na Święta powinno się jeść marcepan. I to w zasadzie wystarczy.

Chwileczkę. DoszŁYŚMY? Ano, tak, P.T. Czytelnicy: po raz pierwszy wciągnęłam w proces pisania recenzji moją mamę, z zasady nie partycypującą w tej działalności – przeczytałyśmy Wigilijne opowieści obie, i porównałyśmy notatki: zaskakujące zbieżne w treści.

Od początku zatem: Wigilijne opowieści to dwanaście opowiadań dwanaściorga Autorów, związane wspólnym motywem jedzenia oraz dojmującym wrażeniem gorzko-słodkości: Święta, których obraz otrzymuje tutaj czytelnik, dalekie są od ulepkowej słodyczy normalnie kojarzącej się z literaturą okołoświąteczną. Znajdziemy tutaj cięty dowcip (pani Mileno W., ja nawet nie jadam śledzi, ale ten tekst jest genialny!), miniaturki kryminalne, pouczające (acz nie zaciągające dydaktycznym smrodkiem) opowieści o pochodzeniu świątecznych zwyczajów i tradycji, i przede wszystkim – mocno niestandardowe rodziny, spędzające ten czas w mocno niestandardowy sposób.

Jak to zwykle bywa w przypadku antologii, pewne próby prozatorskie wypadają nieco lepiej, niż inne. Przewodni motyw jedzenia działa skutecznie, jeśli opisywana potrawa gra w opowiadaniu rolę drugoplanową, incydentalną – ale rozpoznawaną; mniej przyciągają uwagę teksty, w których wychodzi na pierwszy plan lub staje się pretekstem do opowiedzenia całej historii (Tajemnica na słodko Agnieszki Lis – skądinąd, uroczy sposób udokumentowania przez Autorkę Jej rodzinnej tradycji). Nie wszędzie sprawdzają się również ograniczenia narzucane przez krótką formę: akcja rozkręca się powoli, a potem nagle i niespodziewanie przyspiesza, szczególnie w przypadku opowiadań kryminalnych (Sekretny składnik Alka Rogozińskiego, Cytrusy i migdały Małgorzaty Oliwii Sobczak – nawiasem mówiąc, jeśli ten tytuł to nawiązanie do Rodzynków i migdałów, to ja to kupuję!).

Święta w większości domów rzadko przypominają obrazki z reklam i gazetek sklepowych: w domownikach narastają kumulowane od miesięcy emocje, doprowadzając do spektakularnych wybuchów w najmniej spodziewanych momentach. Wigilijne opowieści wiernie oddają tę atmosferę – jako się rzekło, są w większości „gorzko-słodkie”, i to jest wielką ich zaletą: najlepiej czyta się te teksty w antologii, w których pracujemy na silnym konflikcie (Wśród nocnej ciszy Karoliny Głogowskiej), emocjach (Ostatnia gwiazdka Tomasza Betchera) lub humorze (Śledzie ze słoika Mileny Wójtowicz).

Kot Mysz prezentuje akurat typową świąteczną, w-zębach-zgrzytającą słodycz. Co też ma swój urok.

W opisie dla recenzentów Wydawnictwo kusiło „nietypowością” świątecznych tekstów, i założenie to spełniono w całej rozciągłości: nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czytała opowiadanie o samoświadomym systemie rozdziału przesyłek kurierskich (Paczkomat Jagny Kaczanowskiej – ech, chciałoby się poczytać więcej o losach tych bohaterów…), rybie na torowisku tramwajowym (Karp się pani ożywił Jacka Galińskiego), albo śledziach z cebulą użytych w charakterze broni zaczepno-obronnej (Śledzie w słoiku).

Duży plus należy postawić także przy tych opowiadaniach, w których pojawiają się bohaterowie znani już czytelnikom: o ile o panią Zofię z powieści Jacka Galińskiego byłam absolutnie spokojna, o tyle zastanawiałam się mocno – mówiąc oględnie – nad sensem wprowadzania do świątecznych opowiadań bohaterki cyklu o szamance od umarlaków Martyny Raduchowskiej, czy diabła z „piekielnej” trylogii Katarzyny Bereniki Miszczuk. Nie z mojego powodu, nie (moja miłość do uprawnianych przez obie Autorki gatunków jest powszechnie znana): ale ze względu na drugą recenzentkę antologii, moją prywatną matkę, którą cechuje… chłodne… nastawienie do fantasy, SF i horroru.

Co się okazało? Ida i Azazel WYGRALI tę antologię. Formuła, na której zbudowane są opowiadania Wszelki duch Martyny Raduchowskiej oraz Gdzie Mikołaj nie może… Katarzyny Bereniki Miszczuk, przypadła do gustu osobie, która zazwyczaj mocno kręci nosem na wszelkie przejawy Niesamowitości w literaturze (a zarazem zaczytuje się w historiach szczęśliwych miłości, więc…?). Niskie ukłony kieruję do Martyny Raduchowskiej za pouczające instrukcje w dziedzinie postępowania z duchami w okresie świątecznym, oraz do Katarzyny Bereniki Miszczuk za przypomnienie mi, że pewne miasto nazywa się MIRA, nie Mitra. Codziennie uczymy się czegoś nowego, i zaskakujemy niebanalnymi rozwiązaniami.

Reasumując: w Wigilijnych opowieściach znajdzie się coś przyjemnego i dla osób poszukujących tradycyjnych, sercogrzejących obrazów Świąt, jak i zupełnie nowych standardów i tradycji okołoświątecznych. Osobiście od kilku lat identyfikuję się mocno z jedną z bohaterek, i mój stosunek do „tych dni” w grudniu można opisać następująco: [Chcę,] żeby mnie wszyscy zostawili w spokoju. Żebym mogła się na jeden dzień schować pod poduszkę i nie musiała być dzielna, pracowita, grzeczna i uprzejma, żeby nikt ode mnie nie oczekiwał, że będę dobrą córką i siostrą, tylko dlatego, że są te cholerne święta, bo one w ogóle nie są wesołe!...

I tego, poniekąd, życzę Wam, P.T. Czytelnicy, do spółki z Autorami Wigilijnych opowieści: żebyście mogli spędzać Święta PO WASZEMU, tak tradycyjnie czy niesztampowo, jak tylko macie ochotę. Żeby nikt Wam nie mówił, jak macie się w tym czasie czuć, jak – ani co – świętować, ani jak szeroko się uśmiechać. Bo czasami nie ma powodów do śmiechu, i to również jest dobre.

Mamy jeszcze miesiąc z hakiem. Zaczerpnijmy inspirację z literatury, i zastanówmy się, co zrobić, żeby nadchodzące Święta były naprawdę NASZE. (Jedna uwaga: może nie zaczynajmy od razu od trupa w windzie…)

Z przedświątecznym pozdrowieniem, kreślę się zamaszyście,
Klonowa Wróżka

Ps. Last Christmas zostało wspomniane w antologii dwukrotnie, a teraz Wy również słyszycie je w głowie. Nie ma za co.

wigilijne opowieści

 

Wigilijne opowieści. Antologia opowiadań

Autorzy: Tomasz Betcher, Jacek Galiński, Karolina Głogowska, Jagna Kaczanowska, Agnieszka Litorowicz-Siegert, Agnieszka Lis, Magdalena Majcher, Katarzyna Berenika Miszczuk, Martyna Raduchowska, Alek Rogoziński, Małgorzata Oliwia Sobczak, Milena Wójtowicz

Wydawnictwo W.A.B.
premiera: 12 listopada 2020

Książka objęta patronatem serwisu LubimyCzytać.

Przy pisaniu towarzyszyła mi świąteczna playlista Spotify (na którą było jednak zdecydowanie ZA WCZEŚNIE) i czarna kawa.

Dziękuję Wydawnictwu za egzemplarz przedpremierowy!

Sunday 8 November 2020

Migocząc i lśniąc. Antologia opowiadań "Cyberpunk Girls"

Jesień 2020 cyberpunkiem stoi – czekamy na premierę pewnej gry, schodzimy coraz głębiej w czeluści światów wirtualnych, zmuszeni ograniczać aktywność w „realu” – a najnowsza antologia Wydawnictwa Uroboros bardzo zgrabnie się w ten trend wpasowuje.

Ktoś trafnie zauważył, że dziewczyna na okładce podobna jest do jednej z Autorek. Przypadek?...

Od wydania Neuromancera Williama Gibsona, powieści zwiastującej świt ery cyberpunku jako gatunku literackiego, minęło 36 lat: mimo upływu czasu (oraz gwałtownych zmian cywilizacyjnych, piszących własne scenariusze rozwoju ludzkości), rozważania o naturze człowieka i maszyny, duszy i Boga, stanowią nadal wybitnie nośny temat dla pisarzy – i pisarek, albowiem Cyberpunk Girls to antologia złożona z opowiadań napisanych przez kobiety: aczkolwiek, parafrazując drugą część znanego powiedzenia, niekoniecznie „dla kobiet”. W pewnym momencie lektury czytelnik zapomina, że wszystkie teksty zostały napisane przez kobiety: chyba tylko znacznie niższy, niż to w tym gatunku przyjęte, poziom seksualizacji bohaterek może naprowadzić czytającego na ten trop. Same bohaterki również są „konkretne”, interesujące i wielowymiarowe; czasami ich udział w fabule jest nieco incydentalny (Mindblow Martyny Raduchowskiej, najkrótsze opowiadanie zbioru), lub też w miarę rozwoju akcji nacisk fabularny przesuwa się z jednej postaci na inną (Amber Jagny Rolskiej), w efekcie czego pozostajemy cokolwiek nienasyceni, życząc sobie więcej informacji o obu kobietach.

Zacznijmy od początku: czego możecie się spodziewać po Cyberpunk Girls, oprócz opowieści snutych z (oczywistej lub nie) perspektywy kobiet? Antologia zawiera większość „typowych” motywów cyberpunkowych: współistnienie ludzi i maszyn, pytania o sens życia i istnienie duszy, strach przed obcymi, przeniesienie życia w sferę wirtualną, VR/AI, modyfikacje cybernetyczne czy klimat post-apokaliptyczny. Widać jednak, jak bardzo „fabułogenna” stała się dla Autorek pandemia, i płynące z niej wprowadzanie dodatkowych czy mocniej zarysowanych elementów dystansu społecznego, ograniczenia obszaru życiowego czy walki o utrzymanie się na powierzchni na skutek choroby – rzeczywistość, którą widzimy za oknami, okazała się bardziej przerażająca, niż dramatyczne wizje przyszłości.

Typowe czy nie, elementy, z których budowanych jest świat w estetyce cyberpunku można łączyć na tyle dowolnie – w sposób ograniczony wyłącznie wyobraźnią Pisarek – że nieuchronne stają się wprowadzenia i „opowiadanie” (sic!) czytelnikowi świata stworzonego przez Autorki: rodzaj oswajania z zasadami funkcjonowania przedstawionej rzeczywistości. Niektóre motywy pojawiają się częściej niż inne: indywidualny interfejs, ukrywanie twarzy; następnie: sposoby wprowadzania do organizmu substancji bądź informacji z zewnątrz (wszczepki, wczepki, zaczepy). Naturalne są również skojarzenia z innymi (u)tworami kultury w klimacie cyberpunku: w Nitro Agaty Suchockiej znajdziemy sceny rodem z Repo! The Genetic Opera, a Dziewczyna, której nie było Magdaleny Kucenty budzi jak najlepsze skojarzenia z Matrixem. Na uznanie zasługuje również podkręcenie istniejącej topografii świata do rzeczywistości cyberpunkowej w opowiadaniach Jagny Rolskiej – czytając Spandau, nabrałam wręcz ochoty na przeniesienie się do „tamtego” Berlina.

Mamy więc w Cyberpunk Girls interesujące wybory kreacjonistyczne, i ciekawe postacie kobiece: rozpaczliwie próbujące utrzymać się przy życiu, nawet za cenę kompromisów moralnych (Heartbyte Martyny Raduchowskiej), dążące po trupach (sic!) do realizacji swoich marzeń (Nitro), czy wreszcie – prowadzące niebezpieczną grę z przedstawicielami prawa i/lub bezprawia (Dotknąć ciemności Krystyny Chodorowskiej i Gabrieli Paniki). Wszystkie opowiadania antologii reprezentują poziom od poprawnego po wysoki – pomysłom z Mindblow i Amber przydałoby się pogłębienie i rozwinięcie  – natomiast jako swoje osobiste „faworytki” wymieniam Dotknąć ciemności, studium ksenofobii, niezrozumienia oraz nieufności (a także historię o zapewnieniu bezpieczeństwa dzieciom w sieci, oraz o przesunięciu obowiązku wychowania ich na nie-rodziców: brzmi znajomo?); Nitro, o mrocznych powiązaniach wewnątrz pseudo-rodzin, oraz o poświęceniu, na jakie gotowiśmy się zdobyć, aby zrealizować nasze marzenia; wreszcie: Heartbyte, za tak trafne wypunktowanie absurdów okołopandemicznych, że już na dziesiątej stronie miałam ochotę zamknąć książkę i zgłosić zażalenie, bo ja to przecież przyszłam poczytać dla przyjemności?! (Żart, oczywiście, czytało się znakomicie, szczególnie po niedawnym wciągnięciu Znikania Izabeli Morskiej).

Czy polecam zatem Cyberpunk Girls, już teraz (8 listopada) dostępne w ebooku, a od 12 listopada także w formie papierowej? Owszem, tak: aczkolwiek od razu przestrzegam, że możecie zakończyć lekturę tej antologii z poczuciem niejakiego niedosytu. Drogie Wydawnictwo, może warto pójść dalej w tym kierunku, i opublikować powieść/powieści w podobnym klimacie?... (Najlepiej ponownie z okładką Tomasza Majewskiego, który, jak zwykle, nie bierze jeńców.)

Pozostając w oczekiwaniu i niedosycie, kreślę się z szacunkiem,
Klonowa Wróżka

 

Cyberpunk Girls. Antologia opowiadań
Autorki: Martyna Raduchowska, Magdalena Kucenty, Jagna Rolska, Krystyna Chodorowska, Gabriela Panika, Agata Suchocka.
Wydawnictwo Uroboros. Premiera: 12 listopada 2020.

 

Tytuł recenzji zaczerpnięty z mojego tłumaczenia fragmentu piosenki promującej Cyberpunk 2077. Przy pisaniu towarzyszyła mi, zupełnie nie-cyberpunkowa, muzyka Loreeny McKennitt oraz Clannadu.

Dziękuję Wydawnictwu za egzemplarz Antologii, który skutecznie oderwał mnie od ponurości początków drugiego lockdownu.