Wednesday 27 March 2019

Hipotetyczne Cząstki Elementarne, czyli pożegnanie z Jeżycjadą

Stało się, Drodzy Moi. Pani Małgorzata Musierowicz ogłosiła - ustami jednej ze swoich bohaterek, żeby było bardziej abstrakcyjnie) koniec Jeżycjady. Nie oznacza to, że Autorka przestanie pisać: seria nazywać się odtąd będzie Bukoliadą, gdyż wszyscy bohaterowie wynieśli się z "brudnego, zakorkowanego i w ogóle okropnego" (parafrazuję) Poznania, i zamieszkali na wsi.

I... to jest chyba ten moment, w którym kończy się mój syndrom sztokholmski, i przestaję czytać o przygodach rodziny Borejków - bo teraz w zasadzie już tylko oni się ostali spośród "klasycznych" bohaterów. Zastanawiam się tylko, co właściwie trzymało mnie przy tej serii? I co składa się na ową "magię", która przyciągnęła mnie, jako młode dziewczę, do twórczości pani MM?

W ramach poszukiwania odpowiedzi na to pytanie, wyznaczyłam sobie na początku tego roku projekt czytelniczy HCE: Hipotetyczne Cząstki Elementarne (to z Szóstej klepki, gdybyście się zastanawiali), i przeczytałam jeszcze raz wszystkie części Jeżycjady, skupiając się nie tyle na samej fabule poszczególnych tomów cyklu, co na analizie tropów i motywów literackich.

Oto, co mi wyszło.


Jak dotąd, w serii zwanej Jeżycjadą ukazały się 23 książki (łącznie z prequelem w postaci Małomównego i rodziny). Podzieliłam je roboczo na trzy etapy:

PRL - 7 książek, 1414 stron;
Kapitalizm - 8 książek, 1580 stron;
XXI wiek - 8 książek, 2027 stron.

W tym miejscu miałabym ewentualnie co nieco do powiedzenia o stosunku ilości do jakości, ale założyłam sobie, że wyciąganie wniosków pozostawię P.T. Czytelnikom niniejszej notki.

Następnie postanowiłam sprawdzić, o czym najczęściej pisała pani MM, każdorazowo skupiając się na "głównej" rodzinie, której przygody stanowiły trzon opowieści. Przypuszczałam, że wysokie miejsce w statystykach zajmą chociażby zimne prysznice, tak ulubione przez Gabrielę (oraz babcię Ptaszkowską) - ale gdzież tam... Najczęściej, bo aż 21 razy, pojawił się motyw rodziny mającej troje lub więcej dzieci; po piętach deptała mu rodzina wielopokoleniowa (20), czyli co najmniej trzy pokolenia mieszkające pod jednym dachem.

Podobnie prezentuje się liczba książek, w których bohaterowie (lub narrator) stwierdzają, że dawniej było lepiej, a teraz jest okropnie (20), ktoś mówi po łacinie (19), lub co najmniej jeden bohater doznaje urazu lub okaleczenia (18) - nie mówię tutaj o chorobach różnego typu, ale o ranach otwartych, złamaniach kończyn, perforacjach wrzodów i tym podobnych przyjemnościach.

Oddalmy się jednak od typowo fizycznych motywów. Odnotowałam 18 wystąpień w szerokiej kategorii WTF społeczny. Zawiera się tutaj zarówno palące pragnienie maturzystki, aby co prędzej wyjść za mąż i nie być porażką, jak i "wakacje od wegetarianizmu" w wykonaniu Idy; zaręczyny osiemnastolatków, którzy rozmawiają ze sobą po raz pierwszy w życiu; anachroniczne zachowania młodych ludzi; anachroniczne zachowania dojrzałych ludzi; absolutna swoboda w gospodarowaniu pieniędzmi, których się nie ma - i tym dalej, i tym podobne.

Jeśli wydawało mi się, że Jeżycjada jest z zasady opowieścią o miłości - to miałam rację, wydawało mi się. W siedemnastu tomach pojawia się motyw niepełnej rodziny; co ciekawe, w przypadku owdowienia jednego z małżonków, tylko raz umiera mężczyzna (zdecydowanie częściej kobieta) - natomiast rozwód jest zawsze winą faceta. 17 razy widzimy, jak dziewczyna lata za facetem, praktycznie się nie szanując. 14 razy dochodzi do rozstania pary głównych bohaterów - co prawda oświadczyny i śluby zdarzają się aż 13 razy, ale statystyka jest nieubłagana. Nawet jeśli uczucie znajduje radosny finał, należy jednak pamiętać, że w 12 przypadkach nie zaczyna się wcale tak różowo - w klasycznym "kto się czubi, ten się lubi".

Po ewentualnym ślubie natomiast stosunkowo rzadko zdarza się, że kobieta pozostaje aktywna zawodowo: w pokoleniu, które poznajemy w "peerelowskim" etapie cyklu, jest to przede wszystkim Ida - "tokeniczny" przykład kobiety pracującej - oraz Gabriela, choć w żadnym przypadku nie jest to praca typu 8-16, w "typowym" zawodzie: trzeba być albo wykładowcą uniwersyteckim, albo lekarzem, ewentualnie - artystą (Aniela), żeby zarabiać na rodzinę. Ewentualnie można pracować w oświacie (Aurelia), ale i tak kończy się na urlopie macierzyńskim...

Co robią bohaterowie (i bohaterki) pani Musierowicz, jeśli nie pracują? Czytają książki, o których niewiele osób słyszało (15 razy), słuchają muzyki - klasycznej, oczywiście (12), narzekają na toksycznych rodziców (13), jedzą mocno kaloryczne potrawy (11), lub wytykają innym... nadwagę (16 razy).

Pomiędzy kaloryczną kolacją i równie kalorycznym śniadankiem, akcja musi się jednak posuwać do przodu. Najczęściej zdarza się to za przyczyną dziecka, które znika z domu (14 razy), lub załamania pogody, prowadzących do sytuacji natury romantycznej. Kiedy zaś wskazówka poziomu romantyzmu osiąga maksymalne wychylenie w prawo, musi się pojawić się księżyc, najlepiej na niebie w gorącą, letnią noc (11 razy).

To są główne motywy występujące statystycznie we wszystkich tomach Jeżycjady: w ostatnich ośmiu książkach, tych po Kalamburce, pojawiają się również: przeprowadzka na wieś (6 razy) oraz listo-, mejlo- lub logorea (5 razy). Jeżeli to nie jest symptom, to już nie wiem, co nim jest...

I wiecie, co? Chyba niezbyt dobrze mi na duchu po przeprowadzeniu powyższej analizy. Nie trzeba było czytać aż tak dokładnie. Może gdybym tego nie zrobiła, nie odnalazłabym zdania skopiowanego żywcem z Pulpecji do Żaby ("Natychmiast dostał w gębę, aż zadzwoniło."), ani nie zorientowałabym się, że począwszy od Czarnej polewki właściwie w żadnym z tomów nie występują bohaterowie, których mogłabym tak po prostu, bez zastanowienia - polubić.

A morał z tego jest następujący: niektóre rzeczy trzeba przyjmować takimi, jakie są: i pozostawiać je tam, gdzie się je znalazło - w tym przypadku, we własnej młodości (żeby nie powiedzieć: dzieciństwie). Tam oto pozostawiam zatem Jeżycjadę, i pewnie będę do niej jeszcze (wyrywkowo) wracać: ale za Bukoliadę podziękuję, niepewna, w którą stronę mógłby się rozwinąć ten nowy cykl...

Oby Wasze ulubione książki z dzieciństwa nie traciły na uroku tudzież aktualności!

Wasza,
Wróżka

Friday 22 March 2019

Powrót do Nibylandii. "Robin" Dave'a Itzkoffa

Co się Wam kojarzy z nazwiskiem: Robin Williams? Poczucie humoru? Dzień dobry, Wietnamie!, skakanie po biurkach, Fisher King, Ifigenia Doubtfire? Stand-up, ze szczególnym uwzględnieniem obrazowej opowieści o wynalezieniu golfa? Niebieskoskóry dżinn? Ławeczka w parku w Bostonie? Kosmita w czerwonym sweterku?

Depresja, walka z uzależnieniami, poszukiwanie uznania w oczach znajomych i nieznajomych? Niespodziewana śmierć samobójcza?

Wszystkie powyższe odpowiedzi są, oczywiście, prawidłowe – a biografia pióra Dave’a Itzkoffa, zatytułowana po prostu Robin, układa je w porządku logicznym, i pozwala pojąć, jakim cudem odnoszą się do jednego, nieodżałowanej pamięci człowieka o wielkim sercu, pokaźnym ego, i wyjątkowo niskim poczuciu własnej wartości.
 
Książka Itzkoffa - dziennikarza, biografisty, człowieka który współpracował z Robinem Williamsem w ostatnich latach życia aktora - to bogaty zbiór faktów i informacji; rozwija się dość powoli, co początkowo trochę mnie irytowało: w miarę zagłębiania się w lekturę zrozumiałam jednak, że szczegółowa opowieść o rodzinie, dzieciństwie, i początkach aktorsko-kabaretowej kariery Williamsa stanowi ważną podbudowę do obrazu jego charakteru. Dowiadujemy się na przykład, że Williams oscylował między dwoma biegunami: albo milczał jak zaklęty, trzymając się na uboczu towarzyskiego tłumu - albo monologował niestrudzenie, nie dopuszczając nikogo do słowa. Ten syndrom i sposób komunikowania się pozostał jedną z charakterystycznych cech charakteru Williamsa praktycznie do końca jego życia. Jednym z głównych lęków aktora było bycie nielubianym i nieakceptowanym, i starał się nieustannie albo temu zapobiegać, albo powodować, że ludzie go kochali. Źle czuł się jako osoba z boku sceny: czuł, że jego miejsce jest w jej centrum, ale nie zawsze potrafił udźwignąć ciężar ludzkiej uwagi.
 
Stany paranoiczne, mania prześladowcza, depresja i urojenia pojawiały się w życiu Robina Williamsa stosunkowo często, wiążąc się ściśle z przypływami i odpływami jego nałogu alkoholowego i kokainowego. a także z reakcjami Williamsa na jego problemy zdrowotne: miał problemy z zastawką, z powodu których przeszedł operację na otwartym sercu. Kłopoty te nałożyły się na fluktuacje w jego życiu zawodowym - oprócz filmów, które wszyscy znamy i pamiętamy, aktor zagrał w szeregu mocno skrytykowanych filmów wątpliwej jakości - i prywatnym (prowadzące do separacji i rozwodu problemy w małżeństwie).
 
Pod koniec życia u Williamsa zdiagnozowano chorobę Parkinsona; w reakcji na powolną, lecz nieuniknioną utratę funkcji motorycznych, aktor popadł w głęboką depresję: a przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy osób postronnych. Dopiero autopsja, przeprowadzona po gwałtownej i niespodziewanej śmierci Williamsa, wykazała, że jej prawdziwą przyczyną była degeneracyjna choroba mózgu, dająca objawy podobne do Parkinsona, a także wywołująca depresję i omamy wzrokowe (na które Williams często się uskarżał). Czy można było zdiagnozować to schorzenie prawidłowo, i zapobiec jego dalszemu rozwojowi? Tego nie sposób ocenić... nie sposób też przestać o tym myśleć, jeszcze na długo po zakończeniu lektury.
 
Krótko i zwięźle - naprawdę warto przeczytać książkę Dave'a Itzkoffa. I niniejszym zostawiam Was, z tą sugestią lektury - oraz z poniższym cytatem, zresztą bardzo symptomatycznym.
 
 
Dobra rada ode mnie dla was: musicie być szaleni. Wiecie, o czym mówię? Być przygłupami na całego. Czymże jest bowiem rzeczywistość? Musicie być szaleni. Musicie! Bo szaleństwo jest jedynym sposobem, by przeżyć. Kiedyś byłem komikiem... Kiedyś, dawno, dawno temu. To prawda. Musicie stać się kompletnymi popaprańcami, bo pozostała wam już tylko ta iskierka szaleństwa. Jeśli ją stracicie, będziecie niczym. Nie róbcie tego. Ode mnie dla was. Nie traćcie tego, bo to trzyma was przy życiu. Bo jeśli ją stracicie - finisz.
To moja jedyna miłość. Szaleństwo.