Tuesday 22 March 2016

Miejsce bezpieczne, czyli Wróżka i fanfiki

(Albo: tłumaczę, czemu ostatnio tak niewiele nowych tytułów pojawia się na mojej liście przeczytanych książek.)



Dzisiaj będzie sporo prywaty. Co wrażliwsze osoby proszone są o oddanie się hobby innemu niż czytanie poniższych wypocin.

Od dwóch dni jeżdżę komunikacją miejską z nosem w „Dygocie” Jakuba Małeckiego, i niezmiernie raduje mnie fakt, że pracuję przy krańcówce zwanej też pętlą – dzięki temu przynajmniej w jedną stronę nie muszę uważać, na którym przystanku wysiąść. Książka jest znakomita, bolesna i przerażająca, coś we mnie budzi i wciąga jak bagno. Brakowało mi tego: lektury „do kości”, „do mięsa”, brutalnego zetknięcia z materią opowieści. Brrrrr!

Ciarki na plecach swoją drogą, a relaks i spokój swoją: po powrocie do domowej przystani grzecznie odkładam Małeckiego na półkę i wracam do czegoś, co mnie koi i sprawia mi autentyczną przyjemność – czyli do fanfików.

Tak, wiem, są tacy, którzy odżegnują się od wszelkiej „twórczości” „fanowskiej” (celowo wstawiam tutaj dwa cudzysłowy) rękami i nogami, patrzą na nią z góry i prychają pod nosem. W porządku, nie rozumiem, ale akceptuję – życzę Państwu miłego życia, jak mawiała pewna wiedźma, ale nie dam się przekonać. Po pierwsze dlatego, że nie lubię się rozstawać z bohaterami, których polubiłam – a także z trudem przychodzi mi zostawianie ich na pastwę autorów/scenarzystów, którzy wyraźnie mają coś przeciwko konsekwencji w tworzeniu postaci, logicznemu rozwojowi akcji oraz dobrym (nie zawsze: szczęśliwym) zakończeniom.
A po drugie – ponieważ w wielu wypadkach fanfik przerasta o głowę tak zwane „oficjalne” sequele (w tym miejscu Wróżka dostaje ataku kaszlu, w którym można usłyszeć słowa: „Telanu”* oraz „Zemsta ubiera się u Prady”), jeśli piszący go człowiek ma talent, dobre wyczucie postaci i ciekawy pomysł na opowieść.
Fanfik nie musi być wyłącznie wyciętą sceną rodem z podręcznika anatomii dla opornych. Owszem, sporo (ha! Pierwszy eufemizm!) napisano takich właśnie „dzieł” – jedno z nich, ku utrapieniu wielu czytelników na całym świecie, i stało się kanwą trylogii książkowej (w rozwinięciu której główny bohater twierdzi, że Chardonnay to wino czerwone...): ale nie mówmy o sytuacjach skrajnych. Tym bardziej, że akurat TA autorka pisać o seksie nie umie, ani nie powinna. Ale jeśli nie seks, to co?

Rozwinięcie historii postaci epizodycznej, która zapowiadała się bardzo ciekawie, ale tylko mignęła czytelnikowi/widzowi przed oczyma i zaraz zniknęła. Nowe przygody znanych bohaterów – dodatkowy odcinek ulubionego serialu? Owszem, poproszę! Alternatywne zakończenie, alternatywni bohaterowie, wewnętrzny monolog postaci (inaczej: próba uzasadnienia durnej decyzji scenarzysty/pisarza), sequel, prequel, osadzenie bohaterów i tropów z oryginalnej historii w innej rzeczywistości: możliwości są niemal nieograniczone. Nic dziwnego, że wiele osób próbuje swoich sił w takiej formie pisania, dążąc do wyznaczonego sobie celu.

Cel sam w sobie bywa różny. Nawet jeżeli pominiemy „szerokim milczeniem”** autorkę od szarości, można z łatwością przywołać całkiem sporo nazwisk osób, które od fanfików przeszły do pisania (i wydawania) historii na kanwie własnych, oryginalnych pomysłów. Kolejną grupę stanowią osoby piszące „dla wprawy”, i planujące napisanie kiedyś Wielkiego Dzieła, które wywindowałoby ich do grupy pierwszej. Są wreszcie tacy, którzy piszą dla czystej przyjemności pisania i obcowania z ulubionymi postaciami, szlifowania warsztatu i… radości, jaką daje dzielenie się swoimi „wypocinami” z podobnie myślącymi członkami fandomu.

Gratyfikacja jest natychmiastowa – uwaga, tutaj prywata i bezczelne chwalenie się: od kilku lat nie zdarza mi się czekać na komentarz dłużej niż kilka godzin. Poza tym, co jest JESZCZE przyjemniejsze, ludzie przysyłają mi prompty: prośby o napisanie historii z konkretnymi postaciami, w bardzo specyficznym otoczeniu itp.: co bywa irytujące i trudne w realizacji, ale poczucie, że ktoś ma wizję pewnej historii i chce, żebyś to właśnie TY mu ją opowiedział/a, ponieważ wierzy w twoje zdolności  w tym zakresie, jest naprawdę podbudowujące.

Sama mam co najmniej kilka takich osób, które są dla mnie absolutnymi wyroczniami w kwestiach tworzenia historii, używania pewnych środków stylistycznych czy tworzenia specyficznego klimatu w tekście. Od dwóch lat, mniej więcej, piszę dla tego samego fandomu co Laura: creative writer i zapalona biegaczka, lat czterdzieści i trochę, na stanie mąż-Trekista, siedemnastoletnia córka, dwa koty i zero książek wydanych pod własnym nazwiskiem.

Laura, Drodzy Państwo, jest genialna. Tworzy niesamowity klimat, wiarygodnych bohaterów dodanych do oryginalnego ensemble i trzymające w napięciu historie. Ma niesamowity talent do pisania elementów humorystycznych (za co podziwiam ją w dwójnasób), a sceny w jej wydaniu są smakowite i pobudzające wyobraźnię, nie przywodząc przy tym na myśl broszurki wetkniętej za wycieraczkę samochodu. Ilekroć dostaję powiadomienie o nowym rozdziale jej opowiadania, rzucam w kąt każdą, nawet najbardziej fascynującą lekturę, idę do kuchni po coś słodkiego i zasiadam przed monitorem z wypiekami na twarzy.
Nie-całkiem-w-sekrecie przyznam się Wam, że mam jedno marzenie: wywoływać u ludzi (a może tylko u pojedynczego ludzia) podobne uczucie radosnej ekscytacji na widok powiadomienia z moim nickiem, nazwiskiem i tak dalej. I lubię sobie myśleć, że gdzieś tam w świecie są tacy, którzy zapisują moje fanfiki na twardym dysku lub ściągają je na czytnik, tak jak sama robię to z opowiadaniami Laury: żeby móc do nich wracać, kiedy wszystko dookoła jest dziwne, przerażające i niepewne. Czasami trzeba bowiem wrócić do ulubionych bohaterów, i popatrzeć na nich z innej perspektywy. (Tu z kolei przychodzi mi na myśl The Fire and the Rose, czyli opowieść z uniwersum Pottera, która kompletnie odmieniła mój sposób myślenia o dwojgu nieszablonowych bohaterach. Wzdech…) Czasami trzeba spędzić kilka godzin wymieniając pomysły na fanfik z osobą siedzącą przed monitorem na drugim końcu świata. Czasami trzeba wstydliwie osłaniać ekran czytnika przed sąsiadem w tramwaju, ponieważ w aktualnie czytanym utworze pojawiła się wybitnie inspirująca scena.

No, dobrze już, dobrze: może nie „trzeba”, ale na pewno – można. I, wedle mojej skromnej opinii, chyba warto.

Chociażby po to, żeby tym chętniej sięgnąć potem po „oryginalną” opowieść.

Czy Państwo czytają fanfiki? (I tak, owszem, wszyscy pamiętamy „Syna Gondoru”…)

--

PS. Właściwie można by powiedzieć, że od chwili premiery „Przebudzenia Mocy” wszystkie książki tworzące tak zwane Rozszerzone Uniwersum Star Wars spadły do rangi fanfików. Można by, ale jaki w tym sens? Nie zamierzam rezygnować z Mary Jade.

* Nie, nie chodzi o książkę pani LeGuin.
** Zasłyszane na widowni teatru w mieście stołecznym.