Thursday 24 September 2020

Po pierwsze, nikt nie przeszkadza szkodzić. Izabela Morska: "Znikanie".

Z powietrzem, głodem, ogniem i wojną jakoś sobie poradzimy. Oby tylko Opatrzność trzymała nas z daleka od polskiej służby zdrowia.

Tak się złożyło, że ostatnie tygodnie i miesiące przepełnione były w mojej rodzinie diagnozami, zabiegami, wysiadywaniem na SORach i czekaniem na diagnozę. Mnie samej się, mówiąc ogólnie, upiekło – z racji pracy w korpo mogłam się zawinąć i udać na wizytę w ramach tak zwanej prywatnej opieki medycznej – co w praktyce sprowadzało się do piętnastominutowej wizyty u specjalisty, który potwierdził samodzielnie przeze mnie postawioną diagnozę, przepisał mi ten sam lek, którego resztkami leczyłam się w domu, i zapewnił, że za jakiś czas odzyskam słuch i przestanie mnie boleć. (Aktualizacja statusu: słyszę, pobolewa i kłuje, minęły dwa tygodnie). Nie zrobiono mi jednak żadnych dodatkowych badań, ani nie próbowano podważyć mojej diagnozy.

Spotkałam się również (w najbliższej rodzinie) z sytuacją pod tytułem: ordynator specjalistycznego oddziału w zwanym warszawskim szpitalu stawia podczas prywatnej wizyty odważną diagnozę o konieczności amputowania chorego organu – z uwagi na wysokie prawdopodobieństwo istnienia zmian nowotworowych – na podstawie wyników badań obrazowych sprzed kilku tygodni, oraz nie wykonując jakichkolwiek, choćby palpacyjnych, badań dodatkowych.

A to i tak „mały pikuś” w porównaniu z historią opisywaną przez Izabelę Morską w Znikaniu.

To nie jest książka dla osób o słabych nerwach – ale powinna być lekturą obowiązkową zarówno dla młodych diagnostów na początku ich kariery zawodowej, jak i dla urzędników zasiadających na stołkach w ministerstwach i przesuwających papierki. Mówimy tutaj o wielomiesięcznej pielgrzymce od jednego gabinetu do drugiego, o wyprzedawaniu rodzinnych pamiątek dla opłacenia kolejnych badań, o postępujących lawinowo symptomach i lekarzach tracących zainteresowanie pacjentką, gdy tylko coś im się nie spodoba. (A sporo „może się nie podobać”; ostatecznie mówimy tutaj o zwanej osobie ze społeczności LGBT, oraz – we fragmentach nawiązujących do ostatnich miesięcy życia matki Autorki – o negowaniu potrzeby kontaktu z przedstawicielami Kościoła Katolickiego na łożu śmierci. To nie ma prawa być dobrze przyjęte w tym kraju i czasie.)

Czytałam "Znikanie" w Gdyni, bo gdzie indziej?...

Ze Znikania dowiecie się zatem, że lekarzom zdarza się przegapić fakt, że pacjentka, którą od czterech dni mają na swoim oddziale, jest sparaliżowana od pasa w dół. Że w przypadku zaostrzenia się objawów i trafienia na oddział ratunkowy, pacjentka może nie dostać nic do jedzenia przez kilkadziesiąt godzin, a jedynym badaniem, jakie jej się w tym czasie wykona, będzie… konsultacja psychiatryczna, mająca na celu udowodnienie, że jej – pacjentki – choroba jest całkowicie psychosomatyczna, i to sama pacjentka wmusza w siebie utratę czucia w kolejnych kończynach (po co?). Że terapią proponowaną w przypadku problemów z postawieniem jednoznacznej diagnozy są… środki psychotropowe (nadal będzie bolało, ale pacjentce będzie bardziej wszystko jedno). Że można nie wezwać córki do matki w agonii, żeby tejże matce – swego czasu niewybrednie nagabywanej przez księdza – podać wbrew jej woli ostatnie namaszczenie.

I że to wszystko dzieje się w Gdyni i Warszawie, w roku 2012.

Dodatkowym „poziomem” na którym rozgrywa się walka o zdrowie pacjentki, jest psychika, bombardowana zewsząd sygnałami o zohydzaniu osób LGBT w Polsce (brzmi znajomo…?), co, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie pozostaje bez wpływu na samopoczucie chorej. Jako osoba nienormatywna żyjąca w Polsce A.D. 2020 mogę zaświadczyć, że nagonka medialna i drastyczne ataki na przedstawicieli mniejszości, do której się zaliczam, nie pozostają bez wpływu na moje samopoczucie – ale, na litość, nie na tyle, żeby trzeba je było uważać za jedyną przyczynę moich problemów zdrowotnych, i zwalniać lekarzy z poszukiwania skutecznych metod leczenia mnie! Alas, w polskiej służbie zdrowia roku 2012 i 2020 nadal króluje radosna spychologia i zapisywanie pacjentów na badania i zabiegi z tak odległymi terminami, że zanim do nich dojdzie, często ma miejsce bardziej… radykalne i ostateczne rozwiązanie problemu.

Znikanie opowiada również o uprzywilejowaniu w walce z systemem: o tym, jak ważny dla diagnozy i leczenia jest dostęp do informacji, do pieniędzy (choćby w znikomej ilości) oraz do placówek zapewniających pełny przekrój usług medycznych. Izabeli Morskiej (dawniej Filipiak, jednej z moich idolek czasu nastolęctwa) udało się pokonać system z pomocą narzędzi spoza oficjalnego nurtu terapeutycznego, ponieważ miała do swojej dyspozycji świat paramedycyny, pomoc przyjaciół zmagających się z podobnymi schorzeniami, oraz pierścionki i książki, które można było spieniężyć. Co miałaby w podobnej sytuacji na swoją obronę emerytka z małej miejscowości, której ZUS przysyła miesięcznie równowartość (w cenach sprzed ośmiu lat) dwóch wykonanych prywatnie rezonansów głowy?

Będę trzymać kciuki za Znikanie podczas rozdania tegorocznych nagród Nike. Wynik tego konkursu będzie, nomen omen, bardzo symptomatyczny: ale bez względu na to, kto ostatecznie wyjdzie z niego zwycięsko, cieszy mnie już sama nominacja dla tej opowieści: być może trafi ona do większego grona odbiorców w ramach „uzupełniania biblioteczki z nominacjami”.

Choć i bez tego warto po nią sięgnąć, żeby się przerazić i zastanowić.

 

Izabela Morska: Znikanie
Znak Litera Nova, 2019

(Ta recenzja nie była przed nikogo sponsorowana, a przy pisaniu towarzyszyły mi: chroniczne duszności, zimna czarna kawa, i soundtrack do filmu Judy z Renee Zellweger.)

Tuesday 1 September 2020

Suma naszych zmarłych. Jakub Małecki - "Saturnin" [recenzja]

Problem z czekaniem na pewne książki polega na tym, że najpierw jest długi okres pełnego ekscytacji napięcia, a potem nagle książka już jest, i zaraz mamy ją przeczytaną - co nas, rzecz jasna, niezmiernie cieszy, ale już ją poznaliśmy, i czemu znowu była taka krótka?...

Na skutek splotu rozlicznych bolesnych (dla portfela) okoliczności, nie udało mi się dotrzeć na spotkanie z Jakubem Małeckim podczas Big Book Festivalu; ot, pech, spóźnienie, miejsca nie starczyło, co zrobisz? Udało mi się jednak nabyć przedpremierowo najnowszą książkę Autora: i „tak jakoś wyszło”, że zanim spotkanie się skończyło, a Autor rzucił się podpisywać to i owo, ja miałam za sobą jakieś pięćdziesiąt stron Saturnina, przeczytane na leżaku pod Centrum Łowicka. To, poniekąd, o czymś świadczy…

W wywiadzie udzielonym Michałowi Nogasiowi do najnowszego numeru „Książek. Magazynu do czytania”, Jakub Małecki stwierdza, że – pisząc Saturnina – nie mógł się już znaleźć bliżej rzeczy, które są dla Niego najważniejsza. I to się czuje w tej opowieści: cechuje ją swoista delikatność w ujęciu trudnych tematów wojny, śmierci i rodziny; nie jest to zresztą pierwsza powieść, w której Małecki udowadnia, że potrafi prowadzić swoich bohaterów przez zawiłe meandry historii, łącząc realizm magiczny z realizmem do-kości-prawdziwym. Świat Saturnina to bardzo konkretne miejsce i czas – a zarazem domena magii, oderwany od rzeczywistości skrawek przestrzeni, w ramach którego nawet niemożliwe staje się (być może) możliwe.

Bohaterów ma Saturnin kilkoro – są to członkowie jednej rodziny – a ich opowieści przenikają się w narracji i łączą, tworząc alternatywną wersję dobrze znanej Autorowi historii (którą my, niżej podpisani czytelnicy, poznajemy z ich snów i wizji). Tytułowy Saturnin mieszka i pracuje w Warszawie; mówi o sobie: w całym swoim życiu nie spotkałem ani jednej osoby, od której nie byłbym gorszy, i stara się przejść do porządku dziennego nad faktem, że zaprzepaścił swoją szansę na karierę sportową. Hanka, jego matka, jako młoda dziewczyna poznaje fascynującego mężczyznę, i rozbija skrzynkę pocztową. Tadeusz, ojciec Hanki, wraca z wojny dwa razy, hoduje nutrie, dużo milczy i często chodzi nad miejsce, w którym kiedyś był staw.

Siostra Tadeusza, Irka, spina tę opowieść, chociaż jest w niej prawie nieobecna.

Czy można się nie zgodzić z tytułem tego artykułu? Bo jeśli można, to ja się nie zgadzam.


Życie to krótki czas pomiędzy jedną a drugą szarością, który każdy próbuje nasycić znaczeniem, bo im bliżej drugiej szarości, tym trudniej się pogodzić z tego znaczenia dudniącym brakiem, mówi jeden z bohaterów Saturnina, a czytająca te słowa nabiera przekonania, że dobrze się stało, iż zostały napisane i oddane czytelnikom właśnie w tym momencie w historii świata. Jesteśmy otoczeni szarością, zamknięci w domach, zapatrzeni w ściany, w wersję naszego życia, której sobie nie wybraliśmy. Można próbować dociekać, kim byśmy byli, gdyby stała/nie stała się jedna rzecz prowadząca do wybuchu pandemii – bohaterowie Małeckiego również opierają swoje istnienie na zmianie tylko jednego szczegółu w historii. Wkraczamy tutaj wprost do serca teorii wieloświata, zadając sobie pytanie: kim byli byśmy, gdyby nasi rodzice nigdy się nie spotkali, lub nasi dziadkowie wyemigrowali; nasi wujowie i ciotki zginęli/nie zginęli na wojnie, nasze rodziny rozpadły się, zostały razem, nigdy nie porzuciły domu swoich przodków, odeszły na kraj świata… Kim moglibyśmy być, gdybyśmy nie byli tym, kim jesteśmy – rezultatami (ofiarami, zwycięzcami) okoliczności, na które nie mamy żadnego wpływu?

Być może wszystko, co wiemy o sobie, jest w istocie tajemnicą i niebytem – dwoma kilometrami różnicy pomiędzy trasą, jaką wiozący Saturnina autobus pokonuje z A do B (kilometrów siedem) oraz z B do A (kilometrów dziewięć). Jesteśmy ukryci sami przed sobą, i trzeba wstrząsu – ujawnienia rodzinnego sekretu, załamania się rzeczywistości globalnej wioski – żebyśmy zobaczyli prawdę o przypadkowości naszego życia.

Ja osobiście cieszę się, że jestem taką-sobie-sobą w tym fragmencie rzeczywistości, w którym mogłam przeczytać Saturnina. Czego i Wam serdecznie życzę, P.T. Czytelnicy.

Jakub Małecki, Saturnin
Wydawnictwo SQN
premiera: 16 września 2020

To nie był wpis sponsorowany. Przy pisaniu towarzyszyła mi płyta Clannad In a Lifetime, chimeryczny kot, oraz deszcz bijący w okna dachowe.