Saturday 26 December 2020

Stephen Fry: „Mythos”. Dzbanek Pandory, strzałeczka Hermesa

Pozwólcie, P.T. Czytelnicy, że zacznę od konkluzji i disclaimera: bardzo serdecznie polecam Mythos, również dla młodszych czytelników – o ile mają oni już za sobą przysłowiową rozmowę o ptaszkach i pszczółkach. Stephen Fry (aktor i autor, którego cenię i poważam od dawna – co najmniej od Przyjaciół Petera, być może najcudowniejszego brytyjskiego filmu świątecznego) postawił bowiem na uwspółcześnienie znanych opowieści o greckich bogach i tytanach (na herosów, mam nadzieję, przyjdzie czas w kolejnej części), i nie krygował się zanadto, gdy przyszło do opisywania sekretów boskich (i nie-boskich) alkówek. Wiedząc co nieco o naturze bogów tradycji hellenistycznej, możemy się więc spodziewać przeróżnych szczegółów dotyczących ich nieśmiertelnego (po)życia – i bynajmniej nie będziemy zawiedzeni. Oprócz afirmacji tego, czemu współcześnie nadaje się miano ideologii, spotkamy tutaj szereg zachowań wybitnie nagannych (Zeusie, patrzę na ciebie!... między innymi), przestrzegam zatem lojalnie, że młodsi czytelnicy Mythosu mogą mieć po jego lekturze liczne pytania i wątpliwości. Rodzice dzieci czytających, pozdrawiam Was!

(Dla równowagi, możecie włączyć pociechom disneyowskiego Herkulesa. Sama obejrzałam go w tym tygodniu ponownie, bo lubię.)

Co jednak, poza boską kroniką towarzyską, przynosi nam Mythos? Przede wszystkim – co ważne dla mnie, chaotycznej entuzjastki mitologii greckiej – porządkuje sprawy związane z początkiem świata, tytanomachią, narodzinami bogów i obejmowaniem przez nich poszczególnych dziedzin: a także, i tu dusza moja kwiczy z zachwytu, opowiada o etymologii pojęć, których greckiego źródłosłowu jesteśmy, być może, świadomi, ale nie zawsze potrafimy go bezbłędnie umiejscowić. Osobiście najbardziej urzekł mnie związek pomiędzy pierwszą śmiertelną (dosłownie) ofiarą kaca, a pewną bakterią: oraz informacja, że Pandora dostała od bogów dzbanek, a nie pudełko, i to przez Erazma z Rotterdamu myślimy inaczej. Miłośnicy SŁOWA uradują się z tej książki niepomiernie.

Tę wielce piękną zakładkę dostałam od mojej ulubionej Pani Mecenas :)

Całość (obejmująca Złoty i Srebrny Wiek świata; czekam na kolejne, proszę Autora!) została przy tym napisana swobodnie i z polotem, uwzględniając odniesienia do (pop)kultury – Kronos jako emo-młodzieniec? Ja to kupuję! – i słownictwo miejscami wybitnie młodzieżowe, acz nie rażące uczuć starszego czytelnika. Ukłony kieruję tutaj do pani Justyny Gardzińskiej, która przetłumaczyła te opowieści ze swadą i smakiem, dodając od siebie kilka uwag dla czytelników nieobeznanych z angielszczyzną (do której, co oczywiste, nawiązuj Fry): nie tyle jednak, aby kompletnie zdusić w czytających chęć dalszych poszukiwań w słownikach i encyklopediach.

A jak wypada Mythos na tle, dla naprzykładu, Mitologii nordyckiej Gaimana? Śmiem twierdzić, że lepiej – Gaiman, owszem, jest wspaniały, ale w jego książce zabrakło mi tak zwanej wartości dodanej, którą w Mythosie stanowiły wycieczki etymologiczne; Mitologia… bawiąc, bawiła – Mythos bawiąc, uczy. Chociaż, subiektywnie, wolę Odyna i spółkę od Zeusa i jego familii…

 

 

Stephen Fry: Mythos
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2020

Przy pisaniu tej, absolutnie niezależnej, refleksji, towarzyszyła mi muzyka duńskiego tria Dreamers’ Circus, i herbatnikowa herbata z Yorkshire.

Sunday 29 November 2020

Skoro nie żyjesz, to nie żyj. James Hibberd – „Ogień nie zabije smoka”, czyli historia „Gry o tron”

Fenomen na skalę światową. Najczęściej ściągany nielegalnie serial w historii telewizji. Potężna machina produkcyjna, niesamowite budżety, czas poświęcony na kręcenie pojedynczych odcinków dłuższy niż w przypadku kręcenia niektórych filmów fabularnych. Dziesiątki znanych aktorów w rolach głównych i epizodycznych.

Powód, dla którego kolega z pracy patrzył na mnie spode łba przez kilka miesięcy, bo niechcący zaspoilerowałam mu finał siódmego sezonu. (Przepraszam, P.!...)

Gra o tron.

Domem dla filmowców zaangażowanych w pracę przy nowym projekcie HBO stało się studio urządzone w hangarze stojącym na miejscu stoczni, z której niespełna wiek wcześniej wyłonił się Titanic, co samo w sobie mogło stanowić ponurą przepowiednię odnośnie przyszłości projektu. Po nakręceniu pierwszej wersji pilota wydawało się, że nie ma sensu próbować dalej, i trzeba złożyć błąd. Fabuła nie trzymała się przysłowiowej kupy. Aktorka grająca Catelyn Stark – Jennifer Ehle, znana z roli Elizabeth Bennet w serialowej adaptacji Dumy i uprzedzenia – zrezygnowała z pracy. Budżet wtłoczony w pierwszy odcinek, choć znacznie przewyższający dotychczasowe (raczej siermiężne) produkcje telewizyjne z gatunku fantasy (Xena, Herkules), zdawał się nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do efektu końcowego.

Nikogo nie zdziwiłoby w tamtym momencie, gdyby projekt umarł na etapie pilota. Tak się jednak nie stało.

Twórcy serialu potrafili wyciągnąć wnioski z porażki pierwszego odcinka, zmienić sposób narracji i prowadzenia postaci, i – co miało niebagatelne znaczenie – uzyskać fundusze na drugą wersję pilota, oraz przeprowadzić serial przez pierwszy sezon, kluczowy dla przyszłości produkcji. O kulisach tejże produkcji opowiada nam teraz James Hibberd – dziennikarz i scenarzysta związany z „Entertainment Weekly”, od początku pracujący przy Grze o tron, i (jako jeden z nielicznych przedstawicieli prasy) pozostający przy serialu aż do ostatniego odcinka.

Ogień nie zabije smoka to gratka dla fanów serialu – nawet takich, jak ja, którzy nigdy nie zaliczali się do grona PSYCHOfanów – dzięki zebraniu w jednym wydawnictwie dziesiątek wywiadów z twórcami i aktorami serialu, oraz okraszeniu ich licznymi anegdotami z planu filmowego i z biur produkcji, otrzymaliśmy kompendium wiedzy na temat pracy przy (słowo to narzuca się dość natrętnie, ale nie będziemy mu się opierać) fenomenie, w jaki przekształciła się z czasem Gra o tron.


„Mnóstwo wiarygodnych bzdur”, czyli walka na spoilery

Fani książek George’a R. R. Martina przyjęli Grę o tron entuzjastycznie, i w znacznej liczbie pozostali z serialem aż do końca: pomimo że, w sposób nieodwołalny i nieunikniony, scenariusze kolejnych odcinków oraz sezonów odeszły dość daleko od swego literackiego pierwowzoru. Ogień nie zabije smoka odpowiada na wiele pytań, które rodziły się w głowach widzów (dlaczego podjęto decyzję o spaleniu Shireen? Gdzie podziała się Lady Stoneheart? Co z wątkiem Dorne?), podając do wiadomości między innymi informację o spotkaniu Martina z twórcami serialu – Davidem Benioffem i Danem Weissem: okazuje się, że obaj panowie już od 2013 roku znali zakończenie sagi Martina Pieśń Lodu i Ognia, i brali je pod uwagę przy prowadzeniu poszczególnych wątków w serialu. (Przykładem jest historia Hodora, przejęta z cyklu książkowego.) Showrunnerzy nie ukrywali jednak, że zdarzało im się nie dochowywać wierności książce, jeżeli pewne zmiany wypadały korzystniej dla ogólnej jakości serialu: jak im się to udało, każdy widz/czytelnik mógł ocenić we własnym zakresie.

Ogień nie zabije smoka tłumaczy, dlatego twórcy Gry o tron zdecydowali się na pewne… niekonwencjonalne rozwiązania przy budowaniu fabuły serialu, i pomaga przejść do porządku nad kwestiami, które odbierały fanom Martina przyjemność z oglądania ekranizacji. Czy jednak informacje podane przez Hibberda wystarczą, aby zmyć niesmak pozostawiony przez ostatni sezon serialu? To również podlega ocenie indywidualnej… i zapewne będzie dyskutowane jeszcze przez długie lata. Fani Gry o tron nie zapominają o serialu: nadal tworzą fanfiki i fanarty, dyskutują żywiołowo o rozwoju swoich ulubionych postaci oraz o kulminacji ich losów w ostatnim sezonie. Jest to naturalna kontynuacja aktywności z okresu emisji serialu: fani z zapartym tchem wyczekiwali wówczas informacji o kolejnych odcinkach, a twórcy i producenci Gry o tron żyli w nieustannym strachu przed wyciekiem poufnych danych. Posuwano się wręcz do… podsuwania fanom fałszywych (acz brzmiących potencjalnie wiarygodnie) spoilerów, aby odwrócić uwagę fandomu od PRAWDZIWYCH przecieków z planu.

Żółwie też umrą

Jednym z najbardziej istotnych pytań frapujących fanów, była niebagatelna kwestia: czy ich ulubieniec/ulubieńcy dotrwa/ją w dobrym zdrowiu do końca odcinka lub sezonu – nie mówiąc już o końcu całego serialu?  Nagłe i niespodziewane zgony nawet najbardziej lubianych bohaterów stały się niejako „znakiem firmowym” prozy Martina; z książki Hibberda dowiemy się, że „winę” za ten stan rzeczy ponoszą… żółwie, które Martin hodował w dzieciństwie: sympatyczne te stworzenia miały, niestety, tendencję do rozstawania się ze światem pomimo wysiłków kochającego właściciela, a ich los zainspirował Martina przy podejmowaniu… odważnych decyzji, dotyczących losów jego bohaterów.

Co jednak sprawia, że owi bohaterowie tak mocno nas poruszają? W kontekście serialu, wielką rolę odgrywa tu (nomen omen) casting, oraz „zrośnięcie się” aktora z odtwarzaną przez niego postacią. Udało się to osiągnąć dzięki znakomicie przeprowadzonemu castingowi: w przypadku niektórych ról, wspieranego przez dziesiątki fanów powieści (Jason Momoa), ale nawet w przypadku gwałtownych protestów tej grupy (Nikolaj Coster-Waldau): trafionego w absolutną dziesiątkę. Z książki Hibberda dowiadujemy się, że to Peter Dinklage namówił Lenę Headey do udziału w castingu do roli Cersei Lannister (tu następuje chwila milczenia w podziwie dla geniuszu obojga), oraz że dla niektórych aktorów rozstanie się z granymi przez nich postaciami było prawdziwą traumą: Michelle Fairley spędziła tydzień zamknięta w swoim pokoju hotelowym po nakręceniu sceny śmierci Catelyn Stark (a cierpienie aktorki i jej gra w sekwencji Krwawych Godów przypieczętowały los Lady Stoneheart: twórcy serialu nie mieli sumienia redukować tej postaci do roli niemego zombie).

Ogień nie zabije smoka powie nam ponadto, że Emilia Clarke przeszła dwa udary mózgu podczas pracy nad serialem, a mimo tego – nie wycofała się z udziału w Grze, wykazując się determinacją, profesjonalizmem i brawurą (bo rozwagą nazwać tego, niestety, nie można…); po przeczytaniu książki będziecie inaczej patrzeć na pewne sceny, szukając śladów złamanej stopy Kita Harringtona czy obitych żeber Nikolaja.

Nie znajdziecie ich zbyt wiele. Byli naprawdę dobrzy w swojej pracy.

Fragment jednej z licznych "wkładek" zdjęciowych.

Dubrownika wysadzić nie możemy

…ale wszystko inne można wypracować, co dobitnie udowodnili twórcy Gry o tron. James Hibberd wykonał na przestrzeni około dziesięciu lat gigantyczną robotę, zbierając anegdoty, wywiady i zdjęcia, z których stworzył zupełnie nowy obraz serialu-legendy. Owszem, pewnych „wpadek” i kontrowersyjnych decyzji scenarzystów – kubek po kawie na stole w Winterfell, noc poślubna Sansy Stark – nie da się wytłumaczyć w żaden sensowny sposób: ale można próbować drugą stronę medalu, niewidoczną z perspektywy przeciętnego widza. Ogień nie zabije smoka zachęcił mnie do ponownego obejrzenia Gry o tron – a nie spodziewałam się, żeby to miało kiedykolwiek nastąpić – i porównania mojej pierwotnej percepcji serialu z dzisiejszą. Wydawnictwo W.A.B. niech raczy w tym miejscu przyjąć (całkowicie nieironiczne!) podziękowania za zapewnienie mi rozrywki na długie, zimowe wieczory w lockdownie!

Podsumowując: Ogień nie zabije smoka to pozycja polecana dla każdego, kto spotkał się kiedykolwiek z Grą o tron, i chciałby pogłębić swoją wiedzę o tym serialu; nie rekomenduję jej osobom, które nie oglądały jeszcze GoT, ale fani tej produkcji niewątpliwie znajdą w pracy Hibberda wiele radości.

A ja pozostawiam Was dzisiaj z takim oto cytatem z Dana Weissa, do przemyślenia i refleksji:

Zły do szpiku kości samiec alfa jest skłonny do uprawiania zła dla samego zła, ale o wiele częściej przestępstwo popełnią ludzie, którzy nie nadają się do sprawowania władzy. Nie mają odpowiedniego kręgosłupa moralnego albo umiejętności przywódczych, ale z jakiegoś powodu lądują na tronie. Wtedy wszystko zaczyna się walić.

Uczmy się na przykładzie fikcyjnych bohaterów, i nie popełniajmy ich błędów!...

 

James Hibberd: Ogień nie zabije smoka
Wydawnictwo W.A.B.
premiera: 12 listopada 2020

Dziękuję Wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

Przy pisaniu towarzyszyła mi muzyka Dreamers’ Circus.

Wednesday 11 November 2020

"Wigilijne opowieści" od W.A.B. - wszystko, czego nie wiecie o świętach.

Ciężko się pisze o czymś tak literacko wyeksploatowanym, jak Święta, nie popadając przy tym w schematy. Wiemy, jak jest: pierwsza gwiazdka, Mikołaj, prezenty, słodycz wylewająca się z każdego kąta wraz z kolędami rodzimymi i obcymi, pewnie jakieś wyznania, spotkania i powroty, okraszone odrobiną dziegciu w postaci choroby i/lub śmierci jednego z bohaterów – a na to wszystko sypie śnieg, biały a puszysty. Zęby cierpną od słodyczy.

Na szczęście, można inaczej – co dobitnie udowadnia ukazująca się właśnie nakładem Wydawnictwa W.A.B. antologia Wigilijne opowieści. Po pierwsze, wszystko zawarte w niej opowiadania wiąże dodatkowy motyw przewodni: jedzenie okołoświąteczne. Zajadają się nim bohaterowie, a i czytelnicy mogą popróbować przygotowania opisywanych potraw na podstawie podanych przez Autorów przepisów. Doszłyśmy do wniosku, że można nimi spokojnie opędzić całą kolację wigilijną, a nowe inspiracje kulinarne w tym okresie są WYBITNIE mile widziane…

Osobiście uważam, że na Święta powinno się jeść marcepan. I to w zasadzie wystarczy.

Chwileczkę. DoszŁYŚMY? Ano, tak, P.T. Czytelnicy: po raz pierwszy wciągnęłam w proces pisania recenzji moją mamę, z zasady nie partycypującą w tej działalności – przeczytałyśmy Wigilijne opowieści obie, i porównałyśmy notatki: zaskakujące zbieżne w treści.

Od początku zatem: Wigilijne opowieści to dwanaście opowiadań dwanaściorga Autorów, związane wspólnym motywem jedzenia oraz dojmującym wrażeniem gorzko-słodkości: Święta, których obraz otrzymuje tutaj czytelnik, dalekie są od ulepkowej słodyczy normalnie kojarzącej się z literaturą okołoświąteczną. Znajdziemy tutaj cięty dowcip (pani Mileno W., ja nawet nie jadam śledzi, ale ten tekst jest genialny!), miniaturki kryminalne, pouczające (acz nie zaciągające dydaktycznym smrodkiem) opowieści o pochodzeniu świątecznych zwyczajów i tradycji, i przede wszystkim – mocno niestandardowe rodziny, spędzające ten czas w mocno niestandardowy sposób.

Jak to zwykle bywa w przypadku antologii, pewne próby prozatorskie wypadają nieco lepiej, niż inne. Przewodni motyw jedzenia działa skutecznie, jeśli opisywana potrawa gra w opowiadaniu rolę drugoplanową, incydentalną – ale rozpoznawaną; mniej przyciągają uwagę teksty, w których wychodzi na pierwszy plan lub staje się pretekstem do opowiedzenia całej historii (Tajemnica na słodko Agnieszki Lis – skądinąd, uroczy sposób udokumentowania przez Autorkę Jej rodzinnej tradycji). Nie wszędzie sprawdzają się również ograniczenia narzucane przez krótką formę: akcja rozkręca się powoli, a potem nagle i niespodziewanie przyspiesza, szczególnie w przypadku opowiadań kryminalnych (Sekretny składnik Alka Rogozińskiego, Cytrusy i migdały Małgorzaty Oliwii Sobczak – nawiasem mówiąc, jeśli ten tytuł to nawiązanie do Rodzynków i migdałów, to ja to kupuję!).

Święta w większości domów rzadko przypominają obrazki z reklam i gazetek sklepowych: w domownikach narastają kumulowane od miesięcy emocje, doprowadzając do spektakularnych wybuchów w najmniej spodziewanych momentach. Wigilijne opowieści wiernie oddają tę atmosferę – jako się rzekło, są w większości „gorzko-słodkie”, i to jest wielką ich zaletą: najlepiej czyta się te teksty w antologii, w których pracujemy na silnym konflikcie (Wśród nocnej ciszy Karoliny Głogowskiej), emocjach (Ostatnia gwiazdka Tomasza Betchera) lub humorze (Śledzie ze słoika Mileny Wójtowicz).

Kot Mysz prezentuje akurat typową świąteczną, w-zębach-zgrzytającą słodycz. Co też ma swój urok.

W opisie dla recenzentów Wydawnictwo kusiło „nietypowością” świątecznych tekstów, i założenie to spełniono w całej rozciągłości: nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czytała opowiadanie o samoświadomym systemie rozdziału przesyłek kurierskich (Paczkomat Jagny Kaczanowskiej – ech, chciałoby się poczytać więcej o losach tych bohaterów…), rybie na torowisku tramwajowym (Karp się pani ożywił Jacka Galińskiego), albo śledziach z cebulą użytych w charakterze broni zaczepno-obronnej (Śledzie w słoiku).

Duży plus należy postawić także przy tych opowiadaniach, w których pojawiają się bohaterowie znani już czytelnikom: o ile o panią Zofię z powieści Jacka Galińskiego byłam absolutnie spokojna, o tyle zastanawiałam się mocno – mówiąc oględnie – nad sensem wprowadzania do świątecznych opowiadań bohaterki cyklu o szamance od umarlaków Martyny Raduchowskiej, czy diabła z „piekielnej” trylogii Katarzyny Bereniki Miszczuk. Nie z mojego powodu, nie (moja miłość do uprawnianych przez obie Autorki gatunków jest powszechnie znana): ale ze względu na drugą recenzentkę antologii, moją prywatną matkę, którą cechuje… chłodne… nastawienie do fantasy, SF i horroru.

Co się okazało? Ida i Azazel WYGRALI tę antologię. Formuła, na której zbudowane są opowiadania Wszelki duch Martyny Raduchowskiej oraz Gdzie Mikołaj nie może… Katarzyny Bereniki Miszczuk, przypadła do gustu osobie, która zazwyczaj mocno kręci nosem na wszelkie przejawy Niesamowitości w literaturze (a zarazem zaczytuje się w historiach szczęśliwych miłości, więc…?). Niskie ukłony kieruję do Martyny Raduchowskiej za pouczające instrukcje w dziedzinie postępowania z duchami w okresie świątecznym, oraz do Katarzyny Bereniki Miszczuk za przypomnienie mi, że pewne miasto nazywa się MIRA, nie Mitra. Codziennie uczymy się czegoś nowego, i zaskakujemy niebanalnymi rozwiązaniami.

Reasumując: w Wigilijnych opowieściach znajdzie się coś przyjemnego i dla osób poszukujących tradycyjnych, sercogrzejących obrazów Świąt, jak i zupełnie nowych standardów i tradycji okołoświątecznych. Osobiście od kilku lat identyfikuję się mocno z jedną z bohaterek, i mój stosunek do „tych dni” w grudniu można opisać następująco: [Chcę,] żeby mnie wszyscy zostawili w spokoju. Żebym mogła się na jeden dzień schować pod poduszkę i nie musiała być dzielna, pracowita, grzeczna i uprzejma, żeby nikt ode mnie nie oczekiwał, że będę dobrą córką i siostrą, tylko dlatego, że są te cholerne święta, bo one w ogóle nie są wesołe!...

I tego, poniekąd, życzę Wam, P.T. Czytelnicy, do spółki z Autorami Wigilijnych opowieści: żebyście mogli spędzać Święta PO WASZEMU, tak tradycyjnie czy niesztampowo, jak tylko macie ochotę. Żeby nikt Wam nie mówił, jak macie się w tym czasie czuć, jak – ani co – świętować, ani jak szeroko się uśmiechać. Bo czasami nie ma powodów do śmiechu, i to również jest dobre.

Mamy jeszcze miesiąc z hakiem. Zaczerpnijmy inspirację z literatury, i zastanówmy się, co zrobić, żeby nadchodzące Święta były naprawdę NASZE. (Jedna uwaga: może nie zaczynajmy od razu od trupa w windzie…)

Z przedświątecznym pozdrowieniem, kreślę się zamaszyście,
Klonowa Wróżka

Ps. Last Christmas zostało wspomniane w antologii dwukrotnie, a teraz Wy również słyszycie je w głowie. Nie ma za co.

wigilijne opowieści

 

Wigilijne opowieści. Antologia opowiadań

Autorzy: Tomasz Betcher, Jacek Galiński, Karolina Głogowska, Jagna Kaczanowska, Agnieszka Litorowicz-Siegert, Agnieszka Lis, Magdalena Majcher, Katarzyna Berenika Miszczuk, Martyna Raduchowska, Alek Rogoziński, Małgorzata Oliwia Sobczak, Milena Wójtowicz

Wydawnictwo W.A.B.
premiera: 12 listopada 2020

Książka objęta patronatem serwisu LubimyCzytać.

Przy pisaniu towarzyszyła mi świąteczna playlista Spotify (na którą było jednak zdecydowanie ZA WCZEŚNIE) i czarna kawa.

Dziękuję Wydawnictwu za egzemplarz przedpremierowy!

Sunday 8 November 2020

Migocząc i lśniąc. Antologia opowiadań "Cyberpunk Girls"

Jesień 2020 cyberpunkiem stoi – czekamy na premierę pewnej gry, schodzimy coraz głębiej w czeluści światów wirtualnych, zmuszeni ograniczać aktywność w „realu” – a najnowsza antologia Wydawnictwa Uroboros bardzo zgrabnie się w ten trend wpasowuje.

Ktoś trafnie zauważył, że dziewczyna na okładce podobna jest do jednej z Autorek. Przypadek?...

Od wydania Neuromancera Williama Gibsona, powieści zwiastującej świt ery cyberpunku jako gatunku literackiego, minęło 36 lat: mimo upływu czasu (oraz gwałtownych zmian cywilizacyjnych, piszących własne scenariusze rozwoju ludzkości), rozważania o naturze człowieka i maszyny, duszy i Boga, stanowią nadal wybitnie nośny temat dla pisarzy – i pisarek, albowiem Cyberpunk Girls to antologia złożona z opowiadań napisanych przez kobiety: aczkolwiek, parafrazując drugą część znanego powiedzenia, niekoniecznie „dla kobiet”. W pewnym momencie lektury czytelnik zapomina, że wszystkie teksty zostały napisane przez kobiety: chyba tylko znacznie niższy, niż to w tym gatunku przyjęte, poziom seksualizacji bohaterek może naprowadzić czytającego na ten trop. Same bohaterki również są „konkretne”, interesujące i wielowymiarowe; czasami ich udział w fabule jest nieco incydentalny (Mindblow Martyny Raduchowskiej, najkrótsze opowiadanie zbioru), lub też w miarę rozwoju akcji nacisk fabularny przesuwa się z jednej postaci na inną (Amber Jagny Rolskiej), w efekcie czego pozostajemy cokolwiek nienasyceni, życząc sobie więcej informacji o obu kobietach.

Zacznijmy od początku: czego możecie się spodziewać po Cyberpunk Girls, oprócz opowieści snutych z (oczywistej lub nie) perspektywy kobiet? Antologia zawiera większość „typowych” motywów cyberpunkowych: współistnienie ludzi i maszyn, pytania o sens życia i istnienie duszy, strach przed obcymi, przeniesienie życia w sferę wirtualną, VR/AI, modyfikacje cybernetyczne czy klimat post-apokaliptyczny. Widać jednak, jak bardzo „fabułogenna” stała się dla Autorek pandemia, i płynące z niej wprowadzanie dodatkowych czy mocniej zarysowanych elementów dystansu społecznego, ograniczenia obszaru życiowego czy walki o utrzymanie się na powierzchni na skutek choroby – rzeczywistość, którą widzimy za oknami, okazała się bardziej przerażająca, niż dramatyczne wizje przyszłości.

Typowe czy nie, elementy, z których budowanych jest świat w estetyce cyberpunku można łączyć na tyle dowolnie – w sposób ograniczony wyłącznie wyobraźnią Pisarek – że nieuchronne stają się wprowadzenia i „opowiadanie” (sic!) czytelnikowi świata stworzonego przez Autorki: rodzaj oswajania z zasadami funkcjonowania przedstawionej rzeczywistości. Niektóre motywy pojawiają się częściej niż inne: indywidualny interfejs, ukrywanie twarzy; następnie: sposoby wprowadzania do organizmu substancji bądź informacji z zewnątrz (wszczepki, wczepki, zaczepy). Naturalne są również skojarzenia z innymi (u)tworami kultury w klimacie cyberpunku: w Nitro Agaty Suchockiej znajdziemy sceny rodem z Repo! The Genetic Opera, a Dziewczyna, której nie było Magdaleny Kucenty budzi jak najlepsze skojarzenia z Matrixem. Na uznanie zasługuje również podkręcenie istniejącej topografii świata do rzeczywistości cyberpunkowej w opowiadaniach Jagny Rolskiej – czytając Spandau, nabrałam wręcz ochoty na przeniesienie się do „tamtego” Berlina.

Mamy więc w Cyberpunk Girls interesujące wybory kreacjonistyczne, i ciekawe postacie kobiece: rozpaczliwie próbujące utrzymać się przy życiu, nawet za cenę kompromisów moralnych (Heartbyte Martyny Raduchowskiej), dążące po trupach (sic!) do realizacji swoich marzeń (Nitro), czy wreszcie – prowadzące niebezpieczną grę z przedstawicielami prawa i/lub bezprawia (Dotknąć ciemności Krystyny Chodorowskiej i Gabrieli Paniki). Wszystkie opowiadania antologii reprezentują poziom od poprawnego po wysoki – pomysłom z Mindblow i Amber przydałoby się pogłębienie i rozwinięcie  – natomiast jako swoje osobiste „faworytki” wymieniam Dotknąć ciemności, studium ksenofobii, niezrozumienia oraz nieufności (a także historię o zapewnieniu bezpieczeństwa dzieciom w sieci, oraz o przesunięciu obowiązku wychowania ich na nie-rodziców: brzmi znajomo?); Nitro, o mrocznych powiązaniach wewnątrz pseudo-rodzin, oraz o poświęceniu, na jakie gotowiśmy się zdobyć, aby zrealizować nasze marzenia; wreszcie: Heartbyte, za tak trafne wypunktowanie absurdów okołopandemicznych, że już na dziesiątej stronie miałam ochotę zamknąć książkę i zgłosić zażalenie, bo ja to przecież przyszłam poczytać dla przyjemności?! (Żart, oczywiście, czytało się znakomicie, szczególnie po niedawnym wciągnięciu Znikania Izabeli Morskiej).

Czy polecam zatem Cyberpunk Girls, już teraz (8 listopada) dostępne w ebooku, a od 12 listopada także w formie papierowej? Owszem, tak: aczkolwiek od razu przestrzegam, że możecie zakończyć lekturę tej antologii z poczuciem niejakiego niedosytu. Drogie Wydawnictwo, może warto pójść dalej w tym kierunku, i opublikować powieść/powieści w podobnym klimacie?... (Najlepiej ponownie z okładką Tomasza Majewskiego, który, jak zwykle, nie bierze jeńców.)

Pozostając w oczekiwaniu i niedosycie, kreślę się z szacunkiem,
Klonowa Wróżka

 

Cyberpunk Girls. Antologia opowiadań
Autorki: Martyna Raduchowska, Magdalena Kucenty, Jagna Rolska, Krystyna Chodorowska, Gabriela Panika, Agata Suchocka.
Wydawnictwo Uroboros. Premiera: 12 listopada 2020.

 

Tytuł recenzji zaczerpnięty z mojego tłumaczenia fragmentu piosenki promującej Cyberpunk 2077. Przy pisaniu towarzyszyła mi, zupełnie nie-cyberpunkowa, muzyka Loreeny McKennitt oraz Clannadu.

Dziękuję Wydawnictwu za egzemplarz Antologii, który skutecznie oderwał mnie od ponurości początków drugiego lockdownu.

Thursday 24 September 2020

Po pierwsze, nikt nie przeszkadza szkodzić. Izabela Morska: "Znikanie".

Z powietrzem, głodem, ogniem i wojną jakoś sobie poradzimy. Oby tylko Opatrzność trzymała nas z daleka od polskiej służby zdrowia.

Tak się złożyło, że ostatnie tygodnie i miesiące przepełnione były w mojej rodzinie diagnozami, zabiegami, wysiadywaniem na SORach i czekaniem na diagnozę. Mnie samej się, mówiąc ogólnie, upiekło – z racji pracy w korpo mogłam się zawinąć i udać na wizytę w ramach tak zwanej prywatnej opieki medycznej – co w praktyce sprowadzało się do piętnastominutowej wizyty u specjalisty, który potwierdził samodzielnie przeze mnie postawioną diagnozę, przepisał mi ten sam lek, którego resztkami leczyłam się w domu, i zapewnił, że za jakiś czas odzyskam słuch i przestanie mnie boleć. (Aktualizacja statusu: słyszę, pobolewa i kłuje, minęły dwa tygodnie). Nie zrobiono mi jednak żadnych dodatkowych badań, ani nie próbowano podważyć mojej diagnozy.

Spotkałam się również (w najbliższej rodzinie) z sytuacją pod tytułem: ordynator specjalistycznego oddziału w zwanym warszawskim szpitalu stawia podczas prywatnej wizyty odważną diagnozę o konieczności amputowania chorego organu – z uwagi na wysokie prawdopodobieństwo istnienia zmian nowotworowych – na podstawie wyników badań obrazowych sprzed kilku tygodni, oraz nie wykonując jakichkolwiek, choćby palpacyjnych, badań dodatkowych.

A to i tak „mały pikuś” w porównaniu z historią opisywaną przez Izabelę Morską w Znikaniu.

To nie jest książka dla osób o słabych nerwach – ale powinna być lekturą obowiązkową zarówno dla młodych diagnostów na początku ich kariery zawodowej, jak i dla urzędników zasiadających na stołkach w ministerstwach i przesuwających papierki. Mówimy tutaj o wielomiesięcznej pielgrzymce od jednego gabinetu do drugiego, o wyprzedawaniu rodzinnych pamiątek dla opłacenia kolejnych badań, o postępujących lawinowo symptomach i lekarzach tracących zainteresowanie pacjentką, gdy tylko coś im się nie spodoba. (A sporo „może się nie podobać”; ostatecznie mówimy tutaj o zwanej osobie ze społeczności LGBT, oraz – we fragmentach nawiązujących do ostatnich miesięcy życia matki Autorki – o negowaniu potrzeby kontaktu z przedstawicielami Kościoła Katolickiego na łożu śmierci. To nie ma prawa być dobrze przyjęte w tym kraju i czasie.)

Czytałam "Znikanie" w Gdyni, bo gdzie indziej?...

Ze Znikania dowiecie się zatem, że lekarzom zdarza się przegapić fakt, że pacjentka, którą od czterech dni mają na swoim oddziale, jest sparaliżowana od pasa w dół. Że w przypadku zaostrzenia się objawów i trafienia na oddział ratunkowy, pacjentka może nie dostać nic do jedzenia przez kilkadziesiąt godzin, a jedynym badaniem, jakie jej się w tym czasie wykona, będzie… konsultacja psychiatryczna, mająca na celu udowodnienie, że jej – pacjentki – choroba jest całkowicie psychosomatyczna, i to sama pacjentka wmusza w siebie utratę czucia w kolejnych kończynach (po co?). Że terapią proponowaną w przypadku problemów z postawieniem jednoznacznej diagnozy są… środki psychotropowe (nadal będzie bolało, ale pacjentce będzie bardziej wszystko jedno). Że można nie wezwać córki do matki w agonii, żeby tejże matce – swego czasu niewybrednie nagabywanej przez księdza – podać wbrew jej woli ostatnie namaszczenie.

I że to wszystko dzieje się w Gdyni i Warszawie, w roku 2012.

Dodatkowym „poziomem” na którym rozgrywa się walka o zdrowie pacjentki, jest psychika, bombardowana zewsząd sygnałami o zohydzaniu osób LGBT w Polsce (brzmi znajomo…?), co, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie pozostaje bez wpływu na samopoczucie chorej. Jako osoba nienormatywna żyjąca w Polsce A.D. 2020 mogę zaświadczyć, że nagonka medialna i drastyczne ataki na przedstawicieli mniejszości, do której się zaliczam, nie pozostają bez wpływu na moje samopoczucie – ale, na litość, nie na tyle, żeby trzeba je było uważać za jedyną przyczynę moich problemów zdrowotnych, i zwalniać lekarzy z poszukiwania skutecznych metod leczenia mnie! Alas, w polskiej służbie zdrowia roku 2012 i 2020 nadal króluje radosna spychologia i zapisywanie pacjentów na badania i zabiegi z tak odległymi terminami, że zanim do nich dojdzie, często ma miejsce bardziej… radykalne i ostateczne rozwiązanie problemu.

Znikanie opowiada również o uprzywilejowaniu w walce z systemem: o tym, jak ważny dla diagnozy i leczenia jest dostęp do informacji, do pieniędzy (choćby w znikomej ilości) oraz do placówek zapewniających pełny przekrój usług medycznych. Izabeli Morskiej (dawniej Filipiak, jednej z moich idolek czasu nastolęctwa) udało się pokonać system z pomocą narzędzi spoza oficjalnego nurtu terapeutycznego, ponieważ miała do swojej dyspozycji świat paramedycyny, pomoc przyjaciół zmagających się z podobnymi schorzeniami, oraz pierścionki i książki, które można było spieniężyć. Co miałaby w podobnej sytuacji na swoją obronę emerytka z małej miejscowości, której ZUS przysyła miesięcznie równowartość (w cenach sprzed ośmiu lat) dwóch wykonanych prywatnie rezonansów głowy?

Będę trzymać kciuki za Znikanie podczas rozdania tegorocznych nagród Nike. Wynik tego konkursu będzie, nomen omen, bardzo symptomatyczny: ale bez względu na to, kto ostatecznie wyjdzie z niego zwycięsko, cieszy mnie już sama nominacja dla tej opowieści: być może trafi ona do większego grona odbiorców w ramach „uzupełniania biblioteczki z nominacjami”.

Choć i bez tego warto po nią sięgnąć, żeby się przerazić i zastanowić.

 

Izabela Morska: Znikanie
Znak Litera Nova, 2019

(Ta recenzja nie była przed nikogo sponsorowana, a przy pisaniu towarzyszyły mi: chroniczne duszności, zimna czarna kawa, i soundtrack do filmu Judy z Renee Zellweger.)

Tuesday 1 September 2020

Suma naszych zmarłych. Jakub Małecki - "Saturnin" [recenzja]

Problem z czekaniem na pewne książki polega na tym, że najpierw jest długi okres pełnego ekscytacji napięcia, a potem nagle książka już jest, i zaraz mamy ją przeczytaną - co nas, rzecz jasna, niezmiernie cieszy, ale już ją poznaliśmy, i czemu znowu była taka krótka?...

Na skutek splotu rozlicznych bolesnych (dla portfela) okoliczności, nie udało mi się dotrzeć na spotkanie z Jakubem Małeckim podczas Big Book Festivalu; ot, pech, spóźnienie, miejsca nie starczyło, co zrobisz? Udało mi się jednak nabyć przedpremierowo najnowszą książkę Autora: i „tak jakoś wyszło”, że zanim spotkanie się skończyło, a Autor rzucił się podpisywać to i owo, ja miałam za sobą jakieś pięćdziesiąt stron Saturnina, przeczytane na leżaku pod Centrum Łowicka. To, poniekąd, o czymś świadczy…

W wywiadzie udzielonym Michałowi Nogasiowi do najnowszego numeru „Książek. Magazynu do czytania”, Jakub Małecki stwierdza, że – pisząc Saturnina – nie mógł się już znaleźć bliżej rzeczy, które są dla Niego najważniejsza. I to się czuje w tej opowieści: cechuje ją swoista delikatność w ujęciu trudnych tematów wojny, śmierci i rodziny; nie jest to zresztą pierwsza powieść, w której Małecki udowadnia, że potrafi prowadzić swoich bohaterów przez zawiłe meandry historii, łącząc realizm magiczny z realizmem do-kości-prawdziwym. Świat Saturnina to bardzo konkretne miejsce i czas – a zarazem domena magii, oderwany od rzeczywistości skrawek przestrzeni, w ramach którego nawet niemożliwe staje się (być może) możliwe.

Bohaterów ma Saturnin kilkoro – są to członkowie jednej rodziny – a ich opowieści przenikają się w narracji i łączą, tworząc alternatywną wersję dobrze znanej Autorowi historii (którą my, niżej podpisani czytelnicy, poznajemy z ich snów i wizji). Tytułowy Saturnin mieszka i pracuje w Warszawie; mówi o sobie: w całym swoim życiu nie spotkałem ani jednej osoby, od której nie byłbym gorszy, i stara się przejść do porządku dziennego nad faktem, że zaprzepaścił swoją szansę na karierę sportową. Hanka, jego matka, jako młoda dziewczyna poznaje fascynującego mężczyznę, i rozbija skrzynkę pocztową. Tadeusz, ojciec Hanki, wraca z wojny dwa razy, hoduje nutrie, dużo milczy i często chodzi nad miejsce, w którym kiedyś był staw.

Siostra Tadeusza, Irka, spina tę opowieść, chociaż jest w niej prawie nieobecna.

Czy można się nie zgodzić z tytułem tego artykułu? Bo jeśli można, to ja się nie zgadzam.


Życie to krótki czas pomiędzy jedną a drugą szarością, który każdy próbuje nasycić znaczeniem, bo im bliżej drugiej szarości, tym trudniej się pogodzić z tego znaczenia dudniącym brakiem, mówi jeden z bohaterów Saturnina, a czytająca te słowa nabiera przekonania, że dobrze się stało, iż zostały napisane i oddane czytelnikom właśnie w tym momencie w historii świata. Jesteśmy otoczeni szarością, zamknięci w domach, zapatrzeni w ściany, w wersję naszego życia, której sobie nie wybraliśmy. Można próbować dociekać, kim byśmy byli, gdyby stała/nie stała się jedna rzecz prowadząca do wybuchu pandemii – bohaterowie Małeckiego również opierają swoje istnienie na zmianie tylko jednego szczegółu w historii. Wkraczamy tutaj wprost do serca teorii wieloświata, zadając sobie pytanie: kim byli byśmy, gdyby nasi rodzice nigdy się nie spotkali, lub nasi dziadkowie wyemigrowali; nasi wujowie i ciotki zginęli/nie zginęli na wojnie, nasze rodziny rozpadły się, zostały razem, nigdy nie porzuciły domu swoich przodków, odeszły na kraj świata… Kim moglibyśmy być, gdybyśmy nie byli tym, kim jesteśmy – rezultatami (ofiarami, zwycięzcami) okoliczności, na które nie mamy żadnego wpływu?

Być może wszystko, co wiemy o sobie, jest w istocie tajemnicą i niebytem – dwoma kilometrami różnicy pomiędzy trasą, jaką wiozący Saturnina autobus pokonuje z A do B (kilometrów siedem) oraz z B do A (kilometrów dziewięć). Jesteśmy ukryci sami przed sobą, i trzeba wstrząsu – ujawnienia rodzinnego sekretu, załamania się rzeczywistości globalnej wioski – żebyśmy zobaczyli prawdę o przypadkowości naszego życia.

Ja osobiście cieszę się, że jestem taką-sobie-sobą w tym fragmencie rzeczywistości, w którym mogłam przeczytać Saturnina. Czego i Wam serdecznie życzę, P.T. Czytelnicy.

Jakub Małecki, Saturnin
Wydawnictwo SQN
premiera: 16 września 2020

To nie był wpis sponsorowany. Przy pisaniu towarzyszyła mi płyta Clannad In a Lifetime, chimeryczny kot, oraz deszcz bijący w okna dachowe.

Sunday 9 August 2020

Marta Kisiel – „Małe Licho i lato z diabłem”, czyli wakacje z obcymi

Drodzy Państwo – Ałtorka Kisiel „wzięła i znów to zrobiła”.

Trzecia część przygód Bożydara Antoniego Jekiełłka zaczyna się do focha: u progu wakacyjnej mañany Licho stanowczo stwierdza, że życzy sobie zauczestniczyć w przygodzie. I całkiem słusznie – pamiętajmy, że Bożek ma już „na koncie” wyprawy w zaświaty oraz do przednadpiekla (i okolic), w których Licho nie mogło mu towarzyszyć – czas więc byłby najwyższy zabrać anioła na przygodę! Ale skąd wziąć takową, kiedy w perspektywie ma się wyłącznie wakacyjną błogość o smaku truskawek i czereśni?... Na szczęście dorośli podejmują dramatyczną decyzję o rozpoczęciu Wielkiego Remontu (współczuję gorąco), i wysyłają duet chłopięco-anielski pod skrzydła cioci Ody, oraz niezawodnego czorta stróża z tyłoprzodozgryzem. I wszystko mogłoby być absolutnie wspaniałe – Licho i Bazyl! Licho! I!! Bazyl!!! – ale dość szybko okazuje się, że na drodze do sielanki, sielskości, i nieuchronnego przejedzenia racuchami staje nagle Wielki Wróg, z pozoru niewyględny, a jednak: wybitnie trudny do pokonania…

Jest bowiem trzecie „Małe Licho” opowieścią z morałem i przesłaniem, acz bez ciężkostrawnego dydaktycznego smrodku; kto zechce zatrzymać się na warstwie czysto rozrywkowej, na pewno się nie zawiedzie, i przeżyje szereg wzruszeń i uniesień, chociażby przy scenie pierwszego spotkania Licha z Bazylem: nikogo nie powinien dziwić fakt, że nasz ulubiony anioł podszedł do tematu bardzo poważnie, i odpowiednio się do tematu przygotował (pisząca te słowa uważa, że nie sposób nie polubić istoty, która przybywa w nasze progi z tak hojnymi darami), a reakcja Bazyla jest adekwatna do sytuacji.

Na co więc może liczyć osoba czytająca trzecią część opowieści o Bożku i Lichu, z przemile widzianym udziałem Bazyla, Ody et consortes? Och, z całą pewnością na dynamiczne zwroty akcji, na wyzwania, z którymi dziesięcioipółletni chłopcy nie muszą sobie poradzić (ale chyba jednak chcą); na kontrowersyjne acz odważne opinie o powieściach przygodowych, na quizy na tematy mitologiczne, na Ossę w trybie matki-kwoki, oraz na cytat z pewnej popularnej franczyzy, który nabiera CZTERECH dodatkowych wymiarów w interpretacji Bazyla. (Umarłam, i nadal nie żyję.)

A tak się maluje światło, kiedy jest się Pauliną Wyrt, ilustratorką ekstraordynaryjną.

I to, w zasadzie, już by sprzedawało tę książkę starym i nowym czytelnikom, i czyniło z niej wybitnie przyjemną lekturę (po)wakacyjną: ale dochodzi tu do głosu jeszcze jeden aspekt, całkiem niechcący wpasowujący się w dyskurs społeczno-polityczny zapoczątkowany w tym kraju 7 sierpnia 2020.

Oto dwa cytaty, zupełnie bez kontekstu. Po pierwsze:

Ludzie, mój drogi Bożku, mają tę cudowną właściwość, że zawsze widzą wyłącznie to, co chcą. Zdziwiłbyś się, jak wiele potrafi im umknąć przy zaledwie  odrobinie wysiłku.

I po drugie:

Ani ciebie nikt nie zmieni nawet najzłośliwszymi słowami, ani ty nie zmienisz nikogo, powtarzając „wcale że nie” coraz głośniej i głośniej. Trzeba czegoś więcej, dużo więcej. Trzeba żywego przykładu, czynów. Możesz mi wierzyć, Bożku, ludzie nie zmieniają się tylko dlatego, że ktoś na nich nakrzyczał.

Okładka wpasowała się w krajobraz jak fabuła w bieżący dyskurs społeczny, i to jest piękne.

Nie jest tu istotne, o czym lub o kim mówimy: istotna jest absolutna uniwersalność obu tych stwierdzeń. W prostej i zwięzłej formie Bożek dowiaduje się czegoś, co powinno być jasne i zrozumiałe zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych: wielokrotnie stajemy w życiu przed koniecznością skonfrontowania naszych poglądów z kimś, kto myśli, mówi, i czuje inaczej, niż my. Prawdziwą dojrzałość osiąga się w momencie wyjścia poza własne JA, i spojrzenia na coś (lub kogoś), co postrzegamy jako obce i wrogie – z zewnętrznej perspektywy, w sposób, który umożliwia nam poznanie wszystkich punktów widzenia. Nie jest to łatwe – wszyscy chcielibyśmy, żeby słowo „kompromis” oznaczało czyjeś przychylenie się do naszej opinii, niekoniecznie vice versa – ale czytelnik, wraz z Bożkiem, przekonuje się, że opuszczenie naszej strefy komfortu może mieć zaskakująco pozytywne skutki.

Nie musimy przecież od razu lubić wszystkich. Wystarczy, że ich szanujemy – nawet, a może ZWŁASZCZA, jeśli mają inne poglądy niż my.

I za tę myśl bardzo Ałtorce dziękuję. A P.T. Czytelnikom polecam zaznaczenie 2 września w kalendarzu najbardziej brokatowym kolorem, jaki macie pod ręką – w tym roku wakacje zostają oficjalnie przedłużone. Przynajmniej dopóki nie skończycie czytać „Małego Licha i lata z diabłem”… no, powiedzmy, trzeci raz.

Przemiłej lektury, alleluja!

 

Marta Kisiel: „Małe Licho i lato z diabłem”
Wydawnictwo Wilga
premiera: 2 września 2020

 

Dziękuję Wydawnictwu za egzemplarz recenzencki – nie mógł dotrzeć do mnie w lepszym momencie.

Friday 7 August 2020

Książki w czasach zarazy, albo: co ja czytam?!

 Należę do ludzi, dla których nie będzie powrotu do normalności. Moje korpo przeszło w permanentny tryb pracy zdalnej, i oto jestem tu, gdzie jestem: przy blacie (bo nawet nie przy biurku) w moim mieszkaniu na strychu, schładzając się klimą założoną przezornie już w ubiegłym roku, mając przed oczyma kojący chaos pocztówek w stylu art deco, a obok siebie: stos książek...

...do których nie mam czasu zajrzeć, albowiem praca zdalna oznacza dla mnie zamianę półtoragodzinnych dojazdów (tam i z powrotem) pociągiem – na dłuższe ślęczenie przed monitorem. I nie, nie należę do osób, które mogą sobie „w międzyczasie” poczytać, pomiąchać zwierza domowego, zrobić porządki i tym podobne. Ciągle coś się dzieje – co ma swoje dobre i złe strony.

Czasami jednak zdarza mi się coś przeczytać, i ucieszyć tąż lekturą: w efekcie czego powstało niniejsze zestawienie, moje „Top 13 (bo więcej nie udało mi się wybrać) książek na (pierwsze) 5 miesięcy pracy z domu”.

Uwaga pierwsza: część pozycji zobaczycie na zdjęciu poniżej – to te, które zalegały na półce „do przeczytania”, lub zostały nabyte podczas kwarantanny – części nie: to ebooki (z okazji niekupowania biletu miesięcznego zainwestowałam w Kindle’a, żegnając się z Pocketbookiem noszącym dumnie dziurę w ekranie), książki biblioteczne oraz „pożyczki” od znajomych.

Uwaga druga: z zestawienia wyłączone są książki, o których już kiedyś pisałam, przy okazji recenzji tudzież wylewania własnych frustracji.

Uwaga trzecia: spora część książek widocznych na zdjęciu nie trafiła do zestawienia. O czym to świadczy? Pozwolę P.T. Czytelnikom wyciągnąć własne wnioski...

I wreszcie, uwaga czwarta: nie spodziewajcie się, proszę, streszczeń fabuły. O większości z tych książek już słyszeliście. Ten wpis to wyjaśnienie, czemu właśnie te pozycje dały mi w ostatnim czasie do myślenia.


A teraz: lecimy.

 

13. Suzanne Collins, The Hunger Games Trilogy

...i już na wstępie, oszukuję: oto trzy książki potraktowane zbiorczo, ponieważ „wchłonęły się” jednym ciągiem. Filmy znałam – któryś chyba nawet widziałam w kinie – do pierwowzorów literackich natomiast podeszłam po raz pierwszy, i wydały mi się o wiele bardziej brutalne, niż ekranizacje: w których przecież nie stroniono od pokazywania przemocy oraz tortur fizycznych i psychicznych. Przy tym – miałam mocne skojarzenia z fanfikowym stylem narracji, skupionym na narratorce i ledwie „prześlizgującym się” po perypetiach pozostałych bohaterów. Teraz przede mną lektura prequelu: zobaczymy, w którą stronę powędruje jakość. (Za to fanfiki są świetne. Polecam się z rekomendacjami.)

12. Trixie & Katya’s Guide to Modern Womanhood

Poradnik dla młodych panien autorstwa dwóch wybitnie popularnych drag queen, z których żadna nie traktuje siebie poważnie – brzmi dobrze, wygląda fenomenalnie (zdjęcia!!), a czyta się jeszcze lepiej. Premierę zapowiadano na luty, potem przesunięto ją na lipiec, ale zdecydowanie warto było poczekać tych kilka dodatkowych miesięcy: chociażby po to, żeby się zdrowo pośmiać, i powzdychać na temat własnej nieudolności w wykonywaniu makijażu...

Najpiękniejsze wizualne przedstawienie (dowolnego) związku międzyludzkiego, jakie ostatnio widziałam.

11. Karina Bonowicz, Księżyc jest pierwszym umarłym

Czytadło z kategorii YA; historia osadzona w miasteczku przypominającym trochę Greendale, a trochę Hemlock Grove. Grupa nastolatków - wiedźma, wilkołak, strzygoń, nocnica; wiecie, typowa klika licealna - poszukuje tajemniczego naczynia, dzięki któremu będzie można albo zakląć i obezwładnić diabła, albo… wprost przeciwnie. Dość schematyczne, acz przyjemne czytadełko, z mocnym klifozwisem (właśnie wymyśliłam to określenie, może być?) na koniec - kolejny tom jest już dostępny, pewnie i za nim się rozejrzę w ramach wakacyjnego odmóżdżania.

10. Aoko Matsuda, Układ(a)ne

Prawdopodobnie najbardziej mi odpowiadająca książka z wydawnictwa Tajfuny (tak, czytałam Ulubione równanie profesora, i nie, nie wbiło mnie w podłogę): zbiór opowiadań o kobietach niebanalnych, nie wpisujących się w schematy społeczne, i nie dających sobie dmuchać w przysłowiową kaszę. A wszystko to świetnie przetłumaczone, do tego stopnia, że pożądam oryginału jak kania dżdżu.

9. Paweł P. Reszka, Płuczki

Ja wiem, że ludzie to okrutne stworzenia (generalizuję, wiem, ale - popatrzcie tylko na ten gatunek…): ale czasami dostaję w twarz kolejnym dowodem na ich dziką bezwzględność oraz perfekcyjnie dopracowaną umiejętność relatywizowania każdego wyboru moralnego (przecież to nie był cmentarz, tylko śmietnisko - parafrazując - z ludzkimi kośćmi, to czemu mieliśmy tam nie kopać?), i mdli mnie przepotwornie. Mimo wszystko, polecam.

8. Esther Newton, Margaret Mead Made Me Gay

Przykład książki wyleżanej - wyciągnęłam ją z drzewa bibliotecznego na pewnym mokotowskim skwerze jakieś dwa, może nawet trzy lata temu, czyli w czasach, kiedy moje zainteresowanie tematem dragu i campu ograniczało się (ha!) do Takarazuki i Dziewczyny żołnierza (który to film zawsze i każdemu polecam). Eseje Esther Newton, osoby queer o mocno męskim wyglądzie, dotyczą dokładnie tej tematyki, i stały się dla mnie źródłem wielu cennych informacji na temat praktyki i teorii budowania własnej tożsamości płciowej i społecznej. Polecam zatem lekturę Esther Newton jako wstęp do, powiedzmy, Judith Butler.

7. David Rieff, Swimming in the Sea of Death

Krótko i węzłowato: to jest opowieść syna, który obserwuje umieranie swojej matki - Susan Sontag -  kobiety, której ciało bezwzględnie odmawia posłuszeństwa, a duch wciąż rwie się do życia. To zapis żałoby przeżywanej zawczasu, przez zaciśnięte zęby, kiedy powtarza się frazesy o rychłym wyzdrowieniu, i o wszystkim, które na pewno będzie dobre. Trudne do przeczytania, ale bardzo potrzebne.

6. Anna Kamińska, Białowieża szeptem

Opowieść o mieście, którą czytałam podczas wyjazdu do tego miasta. Dzięki temu mogłam na bieżąco weryfikować pewne fakty, prowadzić współtowarzyszy podróży do miejsc, których inaczej byśmy nie odwiedzili, i umiejscawiać fragmenty dwuwymiarowej opowieści w trójwymiarowej przestrzeni. Będę powtarzać to doświadczenie z innymi książkami, w innych miejscach. Oby tylko można było swobodnie podróżować...

5. Naomi Alderman, The Liars’ Gospel

Historia proroka z Nazaretu opowiedziana z perspektywy Miriam, żony Józefa, Jehudy z Kariotu, Kajfasza oraz Bar Rabana. Nie spotkałam jeszcze książki Naomi Alderman, której bym nie polubiła - Ewangelia kłamców trzyma poziom Siły oraz Disobedience. Polecam, zarówno fanom tej pisarki, jak i tym, którzy jeszcze nie mieli z nią przyjemności.

4. Ursula K. LeGuin, Lewa ręka ciemności

Czy ja w ogóle muszę to tłumaczyć? To absolutna klasyka SF, a jednocześnie - nadal niesamowicie nowatorskie ujęcie tematu płci (biologicznej i społecznej) i tożsamości jednostki. Wstyd mi, że tak późno się za nią zabrałam - ale być może musiałam doczekać właśnie do tego  momentu w historii - mojej prywatnej, oraz publicznej.

3. Karel Capek, Fabryka absolutu

Dwudziestolecie międzywojenne. W piwnicy pewnej fabryki w Czechach pracuje silnik idealny, produkujący ogromne ilości energii z minimalnych ilości surowców. Problem w tym, że oprócz energii silnik ów wytwarza również… absolut. Ideę boskości, zarażającą sobą każdego, kto znajdzie się w bliskim sąsiedztwie maszyny. Pewien przedsiębiorca wyczuwa szansę na wzbogacenie się, i rozpoczyna masową produkcję silników wszelkiego typu i rozmiaru, co prowadzi do rozsiewania absolutu na coraz większym obszarze. I jeśli wydaje Wam się, że wielkoduszność, miłość bliźniego i bezinteresowność powinny prowadzić do powszechnego dobra, to… powinniście przeczytać tę książkę, wyprzedzającą swój czas o dobrych kilkadziesiąt lat.

2. Dominika Słowik, Zimowla

To jest, proszę szanpaństwa, wysoce niesprawiedliwe, że osoby tak młode jak Dominika Słowik potrafią popełnić tak piękną literaturę, magicznie realną i realnie magiczną. Niniejszym polecam Wam serdecznie moją ulubioną spośród ostatnio nagrodzonych (czymkolwiek) polskich książek. A o fabule nie będzie mowy, żeby nie zepsuć Wam przyjemności z odkrywania jej.

1. Rebecca Makkai, The Great Believers

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo się spłakałam nad książką - a było to jeszcze zanim policja w tym kraju zaczęła wyciągać z tłumu spokojnie protestujące osoby nieheteronormatywne, i powielać historię chicagowskiej społeczności queer sprzed ponad trzydziestu lat. Wychodzi na to, że w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło: lubujemy się w wyszukiwaniu sobie wrogów, w spychaniu tych, którzy są inni, na margines, i bagatelizowaniu ich znaczenia. Boimy się tego, czego nie znamy - ale zamiast próbować poszerzać własne horyzonty, budujemy granice, i szufladkujemy ludzi.


Na szczęście książki nie dają się zamknąć ani uciszyć - dopóki nikt ich nie pali. Czytajmy zatem, póki możemy. I pamiętajmy, że to różnorodność jest kluczem do przetrwania.

Be brave, be bold, be beautiful - be YOU.

Wednesday 10 June 2020

“Nie wszystko złoto, co wiedźmińskie…” - Adam Flamma: “Wiedźmin. Historia fenomenu”

O istnieniu “biografii Geralta z Rivii” pióra Adama Flammy (Autor jest groznawcą, doktorem Uniwersytetu Wrocławskiego i specjalistą z dziedziny personologii w grach video; uprzednio publikował już w pracy zbiorowej pt. Wiedźmin - bohater masowej wyobraźni) dowiedziałam się tuż przed jej premierą. Niezwłocznie złożyłam zamówienie w popularnej księgarni internetowej, i już po kilku dniach zachłysnęłam się przepiękną szatą graficzną tudzież mnogością zdobiących książkę zdjęć. A potem, cóż… Zaczęłam czytać. (I z góry P.T. Czytelników przepraszam, ale styl Autora rzuca mi się na klawiaturę).


Wiedźmin. Historia fenomenu to swoisty katalog wcieleń Geralta z Rivii. Na pięciuset i dwóch stronach Autor przedstawia nam “genezę powstania” (jak mawiała moja polonistka w liceum) Sagi AS-a i jej tłumaczeń na obce narzecza, wiedźmińskich komiksów, Filmiszcza i Szczerbialu, audiobooków (w tym miejscu uczcijmy minutą ciszy pamięć Fonopolis…), gier komputerowych (tym poświęcono 154 strony), wystawy, jaka odbyła się kilka lat temu w muzeum w Gdańsku, musicalu oraz serialu produkcji Netfliksa. Każdą sekcję tematyczną okrasza wywiad - między innymi z AS-em, Bogusławem Polchem, Jackiem Rozenkiem, muzykami Percivala, Tomaszem Bagińskim, et consortes - liczne anegdoty, ciekawostki i zdjęcia. Całość powstała niewątpliwie w wyniku wielu godzin pracy badawczej i żmudnego przeglądania źródeł (vide: Gandalf w Minas Tirith); widać również, że Autor jest wielkim entuzjastą tematu… a mimo tego lektura Wiedźmina… pozostawiła mnie nieco smutną.


Zdjęcie adekwatne do nastroju czytelniczki.

Biorąc pod uwagę wykształcenie Autora, nie powinno nas - czytelników - dziwić skupianie się na growym (kursywa, bo jest to dla mnie nowy przymiotnik) wcieleniu wiedźmina; alas, jako posiadaczka dychawicznego laptopa i kompletne beztalencie w kierunku jakichkolwiek rozgrywek wirtualnych (swoją przygodę z takowymi zakończyłam na pierwszej “Cywilizacji”), nierzadko czułam się zagubiona wśród żargonu dotyczącego opracowywania historii Geralta pod auspicjami CD Projekt. A poniekąd pracuję przy lokalizacji gier… Przydałoby mi się w tej części książki nieco więcej objaśnień, choćby i w formie przypisów.


Co zaś się owych tyczy - niechby były spójnie w formie, to jest: gdy dotyczą książek, nie muszą koniecznie zawierać informacji o stronie, z której pochodzi cytat, choć byłoby to pomocne - ale nie bardzo rozumiem, czemu tylko około połowa przypisów odsyłających do źródeł internetowych zawiera daty dostępu? Byłabym również niezmiernie wdzięczna za podawanie tytułów filmików z YT; byłabym, owszem, ciekawa posłuchać, co też kolega Garnek (pozdrowienia, Artur!) powiedział o Triss Merigold, ale tego GIGANTYCZNEGO adresu nie zamierzam wpisywać z palca w przeglądarkę. Leniwam, i co poradzisz?


Zastanawia mnie również, czy Wydawnictwo Dolnośląskie, wydając - z wielką dbałością o szatę graficzną - książkę młodego naukowca z UWr, poskąpiło funduszy na opłacenie jakiegoś Nazgula Ortografii i, przede wszystkim, interpunkcji? Aż smutno się miejscami robiło na widok zbitek w rodzaju “ten uniwersum”, czy też zdań w rodzaju: “...ponownie twórcy zdecydowali się na interesujący zabieg, który ma za pomocą suspensu zaskoczyć czytelnika, przez długi czas niemającego jednoznacznej wskazówki, kto w całej historii jest tym złym” (s. 158, zachowałam pisownię oryginału).


Albo, z sąsiedniej strony: “Każdy album [komiksu] stanowił odrębną historię, co dość mocno nawiązywało do struktury opowiadań Sapkowskiego, oraz… zadań w grach. Nie dla wszystkich czytelników było to zrozumiałe. Nie wpłynęło to jednak na odbiór”.


Khem, khem. Nie jest to tak do końca - znowu cytuję - “dopracowane na ostatni guzik”...


Ale być może szkopuł tkwi w tym, że Autor nie wiedział, kim były Nazgule Ortografii, i gdzie rezydowały? Wysnuwam taką teorię w oparciu o brak jakichkolwiek wzmianek o Zonie (jedyny ślad po niej to dostęp do wersji archiwalnej), Wiedźmin Companion i Wieży; w ogóle z przykrością zauważam, że niewiele jest w Wiedźminie… śladów “inicjatyw oddolnych”. Fani to w znacznej mierze siła napędzająca machinę konsumpcyjną, której na imię Geralt - a mimo tego mówi się o nich głównie en masse, wspominając jedynie Radka Teklaka i Jego komentarze do Szczerbialu, poświęcając niecałe trzy strony filmowi Pół wieku poezji później, a istnienie LARPa Witcher School kwitując dwiema lakonicznymi wzmiankami. (W tym miejscu muszę dodać, że mam wśród znajomych wychowankę Szkoły Wiedźmińskiej, wszystkim zainteresowanym polecam zaś ten mało znany - nomen omen - fenomen). Nawet antologia Szpony i kły, złożona z opowiadań nadesłanych na konkurs “Nowej Fantastyki”, wspomniana jest tylko w formie zdjęcia okładki - i w wypowiedzi Michała Cetnarowskiego w wieńczącym książkę wywiadzie.


TL;DR - czepiam się, moiściewy, ponieważ Wiedźmin.Historia fenomenu nie wykorzystał w pełni okazji do stania się rzetelnym kompendium wiedzy o Wiedźminladzie i peryferiach: a szkoda, bo potencjał po temu był, i w gruncie rzeczy: niewiele zabrakło... Życzyłabym sobie zatem wydania drugiego, poprawionego i rozszerzonego - w którym pojawi się głos ludzki wydany przez choćby jednego, szeregowego członka fandomu - i w którym AS nie będzie nazywany “Sapkiem” (do dziś pamiętam, jak dostało mi się za to po uszach).


Czy polecam zatem tę biografię wiedźmina? A juści. Choć z przysłowiową łyż(ecz)ką dziegciu...


Wasza Maple,

Rębacz z Crinfrid



Ps. Czy wiedzieliście, że Google Docs poprawia żeńskie formy czasowników na męskie?...


Ps.2. Jeszcze jeden cytat (niejako w temacie poprzedniego post scriptum), który zrobił mi krzywdę: "Zakładano nawet możliwość grania [w pierwszą część gry]… wiedźminką. Jednak (na szczęście!) zdecydowano się na bohatera wymyślonego przez Andrzeja Sapkowskiego." (s. 254)


Ps.3. Zatęskniłam za Błaznami.

Monday 23 March 2020

Zgubić i znaleźć [się] - Andrew Sean Greer, "Marny"

Jak się nazywa faceta, z którym się sypia… powiedzmy, przez dziewięć lat.. robi mu się śniadania i awantury, obchodzi razem urodziny, przez dziewięć lat nosi się to, co mu się podoba, jest się miłym dla jego przyjaciół, i on zawsze jest w domu, ale od początku wiesz, że to donikąd nie prowadzi, on sobie kogoś znajdzie i to nie będziesz ty, uzgodniliście to na wstępie, on sobie kogoś znajdzie i za niego wyjdzie… Jak się nazywa takiego gościa?

Artur Marny (w oryginale: Arthur Less; w polskim tłumaczeniu autorstwa Doroty Konowrockiej-Sawy zastosowano genialny chwyt w postaci odmieniania nazwiska bohatera jak słowa obcojęzycznego, a więc: Marny’ego, Marny’emu, etc.), jeszcze-nie-pięćdziesięcioletni pisarz, nie potrafi pogodzić się z tym, że jego były kochanek Freddy bierze ślub z innym mężczyzną. Nie mogąc tak po prostu nie zjawić się na ceremonii – Artura łączą skomplikowane więzi przyjaźni i nienawiści z ojcem Freddy’ego – przyjmuje zatem wszystkie zaległe propozycje i zaproszenia, aby mieć wiarygodną wymówkę dla swojej nieobecności. Rozpoczyna od Nowego Jorku (żeby poprowadzić spotkanie autorskie popularniejszym, choć cierpiącym akurat na zatrucie pokarmowe, pisarzem - i dowiaduje się, że jego najnowsza powieść nie zostanie wydana), skąd uda się do Meksyku (uświetnić swoją obecnością panel dyskusyjny poświęcony twórczości swego byłego kochanka… w towarzystwie byłej żony owego kochanka), Włoch (brać udział w ceremonii przyznania nagrody literackiej, na otrzymanie której nie ma, niestety, szans), Niemiec (przekonać się, że jego znajomość niemieckiego nie jest tak znakomita, jak lubi to sobie wyobrażać), Francji (uciekać przed wiadomościami o ślubie Freddy'ego), Maroka (utknąć w burzy piaskowej w przededniu swoich urodzin), Indii (zniszczyć ostatni dobry garnitur) i Japonii (zgubić bagaż). Po drodze nawiązuje nowe romanse i odnawia stare znajomości, usilnie próbując wypełnić w sobie pustkę po związku-nie-związku (bo przecież przez cały czas liczył się z tym, że Freddy prędzej czy później go opuści; a jednak, A JEDNAK!...) jazgotem nowych wydarzeń. Jestem lękiem starości, jestem lękiem samotności – tłumaczy w łamanym niemieckim – lecz gdy w ostatniej scenie powieści wkracza ponownie na schody prowadzące do swojego domu w San Francisco, jest o wiele lepszym (i, być może, szczęśliwszym) człowiekiem niż ten, który uciekał w podróż.

-

Andrew Sean Greer, autor pięciu bardzo dobrze przyjętych powieści (Madonna kupiła prawa do sfilmowania The Impossible Lives of Greta Wells!), twierdzi, że pomysł na Marny’ego (powieść, którą napisał „dla siebie”) przyszedł mu do głowy podczas kąpieli w wodach zatoki San Francisco. Być może odbyło się to podobnie, jak u Marny’ego, który wykorzystuje samotność podróżnika aby kompletnie zmienić charakter książki, nad którą obecnie pracuje: A jeśli ta powieść nie będzie wcale rzewna i przejmująca? Jeśli to nie będzie historia smutnego faceta w średnim wieku krążącego po rodzinnym mieście, wspominającego przeszłość i lękającego się przyszłości, perypatetyzm żalów i upokorzeń, wietrzenie samotnej męskiej duszy? Jeśli nie będzie nawet zwyczajnie smutna? Zarówno w przypadku autora, jak i jego bohatera, pomysł okazuje się strzałem w dziesiątkę: Marny wreszcie kończy swoją książkę, a Marny staje się pierwszą od wielu lat powieścią KOMEDIOWĄ uhonorowaną nagrodą Pulitzera.

Humor Greera nie należy przy tym do kategorii nerwowego, slapstickowego chichotu: to raczej znaczące mrugnięcie w stronę czytelnika, wciągnięcie go w intelektualną grę skojarzeń i tropów kulturowych, w której sukces odnosi się wraz z uśmiechem w kierunku bohatera, a nie – śmiechem z jego perypetii. Marny, pierwszy homoseksualista, jaki się kiedykolwiek zestarzał, jest przekonany o własnej – nomen omen – marności i niedoskonałości; nie bierze pod uwagę, że jeszcze może go spotkać w życiu coś pięknego: i wskutek tego częstokroć kompletnie lekceważy łaskawe zrządzenia losu. Czytelnik przygląda się jego perypetiom z pewnego rodzaju serdecznym zażenowaniem: ile jeszcze „subtelnych” wskazówek musi dać Marny’emu los, żeby nasz bohater w końcu zrozumiał, że być może jest (jak mu się wydaje) kiepski w byciu sobą – ale bynajmniej nie oznacza to, że jest w jakikolwiek sposób niegodny miłości i szczęścia. Przeciwnie: kibicujemy Marny’emu tym goręcej, im więcej niepowodzeń spotyka go w podróży. Marny, współczesny Fileas Fogg, nie ma do wygrania żadnego zakładu: poza, być może: tym jednym – przekonaniem się, kim jest ON SAM, pięćdziesięcioletni, samotny gej na wędrówce.

Podróż Marny’ego można śledzić na mapie i na Instagramie (powstał specjalny profil ze zdjęciami miejsc, które nasz bohater mógł odwiedzić podczas swojej wędrówki przez cztery kontynenty): a czytelnik ma okazję odbyć podobną wyprawę w głąb siebie samego.


 -

Jak to jest, że w średnim wieku tyle rzeczy potrafi człowieka znudzić – filozofia, radykalizm, wszystkie te niepożywne erzace – a zawód miłosny nadal tak dotkliwie rani może przez to, że wciąż znajduje nowe źródła? (…) Czy można uniknąć go inaczej, niż wyrzekając się miłości na zawsze? Ostatecznie [Marny] nie znalazł innego rozwiązania. Może to i dobrze? Gdyby Marny pozostał w domu, rozpamiętując swój związek z Freddym i mając za towarzystwo jedynie kilka butelek wina, nie znaleźlibyśmy się z nim na wędrówce ku spokojnej konstatacji: większość rzeczy, które przydarzają nam się w życiu, zależy od kogoś zupełnie innego. To, co Greer nazywa wariacką patchworkową kołdrą życia pisarza: w sumie ciepłą, choć zawsze przykrótką, jest w istocie wyzwaniem (dla Marny’ego, dla Freddy’ego, dla bohaterów powieści i dla jej czytelników) i wezwaniem do otrząśnięcia się, strzepnięcia kołdry, i podjęcia decyzji: spruwamy całość i zaczynamy od nowa, czy raczej dokładamy kolejny rządek kwadratów? Czy naprawdę jest nam AŻ TAK ŹLE w życiu? Marny nie spodziewał się, że jego niefrasobliwe podejście do związku z Freddym („och, jestem dla ciebie za stary; i tak mnie w końcu zostawisz, więc nie przyzwyczajaj się do mnie!”) kiedyś się na nim zemści, i przyjdzie mu skonfrontować własne wyobrażenia o „wolnej miłości” z brutalną rzeczywistością osamotnienia. Nie potrafiąc się pogodzić z przegraną, wyjeżdża, żeby przemyśleć i poukładać sobie pewne sprawy: ale kiedy wraca do San Francisco, okazuje się, że nie był w tej wyprawie ku – bardzo to amerykańskie pojęcie – samoodkrywaniu [się] osamotniony.

W czasach izolacji i przymusowego oddalenia od naszych bliskich (lub wręcz przeciwnie), dobrze jest sobie przypomnieć, że każdy z nas jest dla siebie celem najważniejszej podróży – a żeby na nią wyruszyć, nie trzeba koniecznie wychodzić z domu.

Można za to zamknąć książkę Andrew Seana Greera, i z uśmiechem satysfakcji zaplanować wycieczkę śladami Marny’ego, mając nadzieję, że jeszcze będzie na świecie spokojnie i normalnie…



Andrew Sean Greer: Marny
Wydawnictwo W.A.B.
premiera: 25 marca 2020

Dziękuję Wydawnictwu za przedpremierowy egzemplarz książki!

Podczas pisania recenzji towarzyszyła mi herbata z Yorkshire (wzbogacona syropem sosnowym), i muzyka celtycka.