Może wszystkie miłości są tylko napomknieniem i symbolami, przypadkowymi słowami wydrapanymi na bramach i kamieniach wzdłuż nużącej drogi, którą inni kroczyli przed nami; może ty i ja jesteśmy typowymi postaciami, a ten smutek, który nas czasem ogarnia, wynika z rozczarowania w naszych poszukiwaniach, gdy każde z nas z wysiłkiem stara się ponad głową dojrzeć choć przez chwilę cień, który skręca zawsze o krok lub dwa przed nami.
Brideshead to jeden z tych tytułów (jakże kreatywnie przekładanych na polski, ale nie o tym tu mowa), które rozpoznawałam i identyfikowałam jako queerowe bez wcześniejszej znajomości materiału źródłowego - nawet w postaci ekranizacji. Teraz mam zamiar obejrzeć dwie: tę z młodym Jeremym Ironsem, i tę z Hayley Atwell i Benem Whishawem (a powody po temu są podobne, choć nie takie same), żeby przekonać się, co z fabuły książki pozostawiono w każdej z tych wersji.
Chodzi, rzecz jasna i typowa dla tego podgatunku książek queerowych, o poszukiwanie własnej tożsamości, i dążenie do uwolnienia się spod wpływów kochającej rodzinki. Motyw znany, i dość często powracający - a mimo to zaprezentowany przez Waugha dość nietypowo, albowiem Sebastian - ten z bohaterów, który najbardziej "wyrywa się na wolność" - w ogóle nie wzbudził mojej sympatii; co więcej, jego rodzeństwo również wydało mi się cokolwiek antypatyczne (nawet Julia, o której początkowo miałam zgoła odmienne mniemanie). Czułam się trochę tak, jak czuć się musiał Karol Ryder, ów narrator-obserwator-kochanek-przyjaciel-artysta, któremu Sebastian prezentuje Brideshead ze słowami: Tutaj mieszka moja rodzina. Zaiste, mimo najszczerszych chęci nie sposób nazwać tego miejsca DOMEM. Już raczej - kaplicą. (Tak, wątek religijny mnie wymęczył.)
Czy jestem zatem rozczarowana lekturą? Bohaterami - tak, ale samą historią - niekoniecznie. Waugh portretuje świat ginący na oczach czytelnika, i wprowadza nas w klimat goryczą podszytej nostalgii, beczki miodu zaprawionej dziegciem. Mimo wszystko: przyjemnie jest móc przeskoczyć w przeszłość do tamtych czasów, i przypomnieć sobie, że kiedyś żyło się o tyle bardziej elegancko...
No comments:
Post a Comment