Monday 10 October 2016

Weź mnie do nieba, Mario Klarencjusz - czyli o tym, jak sama się zaprosiłam do Teatru Muzycznego w Poznaniu.

Na widowni były zakonnice. Poważnie, prawdziwe. Pani Matka żałowała, że nie wskoczyły na scenę w którejś ze zbiorówek - z drugiej jednak strony, mogłyby się czuć nieco nieswojo bez cekinów i czerwonych serc na szkaplerzach. Może lepiej więc, że pozostały na miejscach, rozchichotane i promieniejące: podobnie jak reszta publiki.


Wyruszyłyśmy do Poznania - Pani Matka i ja, Pan Ojciec nie wyraził chęci i teraz żałuje - w ponury, sobotni poranek. Pobożne życzenia zakładały, że w składzie obsady znajdą się Olga Szomańska i Barbara Melzer, i że nie będziemy kręcić nosami ani porównywać wersji scenicznej z filmem. Z przyjemnością ogłaszam pełen sukces na obu frontach.

Film "Zakonnica w przebraniu" - Pani Matka deklaruje, że może go oglądać w kółko i bez przerwy - z roku 1992 był soulowy i wspaniały. Musical miał premierę w Kalifornii, 24 lata po powstaniu wersji filmowej: a muzyka Alana Menkena (to jest człowiek, któremu zawdzięczamy "Go the Distance", "Be Our Guest", "When Will My Life Begin" i szereg innych przebojów ze stajni Disneya) buja w rytmie disco. Fabuła, generalnie, bez zmian: w bonusie mamy za to kule dyskotekowe, habity z cekinami i trzech gangsterów niebywale podobnych do braci Gibb. Jest moc, proszę państwa. O wiele więcej mocy, niż myślałam.

Może się mylę, ale dajcie mi zachować złudzenia - to chyba kwestia zebrania bardzo dobrej ekipy do pracy przy bardzo dobrym materiale. Reżyserem (i autorem świetnego tłumaczenia libretta) jest Jacek Mikołajczyk, znawca historii teatru muzycznego ("Musical nad Wisłą" kupię za każde pieniądze), który w ubiegłym roku wystawił w Gliwicach "Rodzinę Addamsów" (chyba muszę zajrzeć w internety...), człowiek z wizją - spójną, autentyczną wizją, przekładającą się na pogodny, mądry musical w świetnym wykonaniu. Nie wiem, jak to możliwe (wyrazy uznania dla autorki kostiumów, Ilony Binarsch), ale Matka Barbara Przełożona Melzer wygląda jak młodsza siostra Maggie Smith, nie wspominając o Edycie Krzemień i Marcie Burdynowicz jako (odpowiednio) Marii Robert i Marii Patryk: nie sposób mi oceniać pozostałych składów obsady, ale przy tym "układzie" czułam się jak w domu (pomimo cekinów). Nie brakowało mi piosenek z filmu - przeciwnie, od dwóch dni mam w głowie "Take Me To Heaven" zamiast "I Will Follow Him", co chyba stanowi wystarczającą rekomendację. Krótka wersja recenzji zamyka się w słowach: było przeuroczo, proszę państwa.

Jesień sprzyja wyjazdom do Poznania (rogale marcińskie!!): może warto przy okazji nakarmić i ducha? Serdecznie polecam #SisterPower w formie musicalowej, i wyczekuję wydania płyty z piosenkami ze spektaklu.

(Przy sporządzeniu recenzji nie ucierpiała żadna zakonnica, a notka nie powstała we współpracy z nikim. No, może tylko z Siłą Wyższą.)

Tuesday 4 October 2016

Odtrucie poksiążkowe, czyli o nienawiści autora do bohatera

Przeczytałam Małe życie. Będą spoilery.

Jak zapewne wiecie - nie takie ono znowu małe (ponad 1600 stron w wersji na mój mini-czytnik).

Jak być może słyszeliście - jest to rzecz "fenomenalna", i gorąco polecana wszędzie, gdzie się da.

Zauważyliście cudzysłów? No właśnie.

Nie wiem, doprawdy, co tak genialnego odkryli w powieści Yanagihary P.T. recenzenci, ale ja chyba to przegapiłam. Być może ów sekretny szczegół znajdował się na jednej ze stron, które przerzuciłam bez czytania, nie mogąc znieść co bardziej "mięsistych" opisów okaleczania się przez jednego z bohaterów. Przykro mi - wnikanie w temat cięcia się żyletką, infekcji rozwijającej się w tak zadanych ranach oraz podpalania sobie oliwy na przedramieniu (po co? żeby nie trzeba było się tak często ciąć, to przecież oczywiste!...) nie należy do moich ulubionych hobby. Tym bardziej, kiedy osobą fundującą sobie powyższe rozrywki jest mężczyzna, którego za młodu molestowano, bito, dręczono na wiele wyrafinowanych sposobów, i z którego zrobiono męską prostytutkę przez ukończeniem lat dziesięciu. Znaczną część pokaźnej objętości Małego życia zajmują opisy tychże faktów. Innymi słowy - miła, pogodna lektura, w sam raz na początek jesieni...

Nie znajduję pisania/czytania o ludzkim cierpieniu ani odkrywczym, ani fenomenalnym. Nie zaobserwowałam także wspaniałości wychwalanego przez wielu języka powieści (ale może winę ponosi tutaj tłumaczenie - bo będę się czepiać kalek językowych typu "Zaparkowałem siedem bloków stąd" oraz "donacja [sic!] organów"), nie ujął mnie także sposób pokazania relacji czterech przyjaciół poprzez kilka dekad ich życia - rozciągnięcie akcji w czasie odebrałam przede wszystkim jako zabieg umożliwiający autorce zrzucanie na barki najbardziej udręczonego spośród bohaterów kolejnych plag i nieszczęść. Dziękuję, postoję.

Reasumując: dawno nie zmęczyłam się aż tak bardzo przy lekturze - a zdarzyło mi się w tym roku trafić na kilka autentycznych potworków. Być może się mylę. Być może nie rozumiem geniuszu autorki, być może nie trafia do mnie jej przesłanie (którego, przypomnijmy, nie znalazłam). Być może.

Aczkolwiek przypuszczam, że wątpię. ;)

Czytaliście? Macie zamiar przeczytać? Właśnie obrzydziłam Wam lekturę? Dajcie znać, proszę.
A ja wracam do powtórki Bridget Jones, którą obecnie - w wieku lat 34 - rozumiem o wiele lepiej, niż kiedy czytałam ją po raz pierwszy - osiemnaście lat temu... :)