Monday 22 February 2016

Carrie Fisher - Księżniczka na płatku kwasu

(Wpis dedykowany pewnej Sepulce.)

Zaczynam słowem obcym: disclaimer.

Gwiezdne wojny obejrzałam po raz pierwszy (w kolejności powstawania, żeby nie było) w grudniu 2015. Nie, to nie jest błąd w zapisie - po prostu Enterprise i Voyager od zawsze fascynowały mnie daleko bardziej, niż (zgodnie z inwencją pewnego tłumacza) Tysiącletni Sokół.

Słowo obce pojawia się ponownie: disclaimer nr dwa.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie stałam się "świadoma" istnienia kobiety nazwiskiem Carrie Fisher, ale było to bliżej, powiedzmy, grudnia 1995 - w każdym razie po obejrzeniu Pocztówek znad krawędzi. Potem byli Blues Brothers, króciutki epizod z Seksu w wielkim mieście (Carrie Fisher bardzo często gra Carrie Fisher - jej obecność skłoniła mnie niedawno do obejrzenia odcinka The Big Bang Theory, na którym to serialu już dawno temu położyłam przysłowiową kreskę) oraz szacunek i poważanie, jakim otaczają Carrie użytkownicy mojego ulubionego serwisu mikroblogowego... Dość powiedzieć, że kojarzyłam ją z pisarstwem, poczuciem humoru na własny temat, i skomplikowaną historią życiową - a nie z metalowym bikini, blasterem i Harrisonem Fordem.

Teraz obydwie 'persony' nałożyły mi się w głowie, ale na hasło "Carrie" nadal widzę kobietę bez bajgli podczepionych nad uszami. Księżniczkę po przejściach - z Leią na okładce - nabyłam jeszcze przed obejrzeniem GW, żeby ułatwić sobie przejście z jednego 'stanu świadomości' w drugi. Jedyną rzeczą, jaka mi się w tej książce nie podoba, jest mocno kulejące, oparte na kalkach językowych tłumaczenie ("mieć flirt"?! Seriously?). Problem zaczyna się już przy tytule - polska "Księżniczka po przejściach" to odpowiednik angielskiego... Wishful drinking, które o wiele lepiej oddaje przesłanie całości.

Carrie Fisher napisała Wishful drinking na potrzeby swojego "one woman show" (wersję nagraną przez HBO można odszukać w otchłaniach internetów - gorąco polecam!), w którym z polotem i rozbrajającą autoironią opowiada o swoim życiu w kontekście niedawnej utraty części krótkotrwałych wspomnień. Ot, taki drobny skutek uboczny leczenia choroby dwubiegunowej elektrowstrząsami...

Tak Wishful drinking, jak i powracająca do tematu EST (Electro-Shock Therapy) Shockaholic, której wysłuchałam w formie czytanego przez autorkę audiobooka, to dla mnie swoistego rodzaju objawienie. Jest nadzieja, i nie trzeba się bać. Ze wszystkim można sobie poradzić - z byciem córką pary celebrytów nie do końca przygotowanych do roli rodziców; z nałogiem alkoholowo-narkotykowym; z rozpadem dwóch małżeństw (pierwszego - z Paulem Simonem, drugiego - z panem Lourdem, który "stał się gejem, ponieważ Carrie brała za dużo kodeiny"); wreszcie - z egzystencją w cieniu dwóch nastrojów:

Nazwałam je Roy i Pam. (...) Jedno z nich to wspaniała życiowa uczta, drugie - rachunek za tę ucztę.

Kto nigdy tak się nie czuł, niech pierwszy rzuci kamieniem...

Jak dorosnę, chcę być Carrie Fisher. Kobietą, która sporo przeszła i swoje wie, ma szalonego psa i lubi chodzić na bosaka. Kimś, kto wyrósł ponad probierz męskiej wytrzymałości ("Myślałem o pani codziennie od dwunastego do dwudziestego drugiego roku życia!" - Naprawdę, codziennie? - "Tak! Cztery razy dziennie!...") i stał się wzorem dla wielu spośród tych, którzy (jak niżej podpisana) nie radzą sobie z otaczającą ich rzeczywistością.

Podsumowując: przeczytajcie którąś z książek Carrie Fisher - najlepiej w oryginale - jeśli tylko będziecie mieli po temu okazję. Wishful drinking znajduje się chwilowo na szczycie mojego prywatnego rankingu jej powieści - ale już ostrzę sobie zęby na The Princess Diarist, której premierę przewidziano na kwiecień. Proszę mi coś opowiedzieć o Harrisonie Fordzie, pani Fisher... dziękuję, i polecam się na przyszłość.

A teraz idę czytać o fazerach i polach siłowych. Do następnego!

Tuesday 16 February 2016

Deska, maska, i Alfa Centauri

Tym razem będzie o książce, która nie figuruje jeszcze na liście przeczytanych - ale już mam na jej temat opinię. Postawa bardzo na miejscu w dzisiejszych czasach, nieprawdaż?...

Będzie bez nazwisk i tytułów, bo tak. A zacznę od stwierdzenia pozornie bez związku.

Mój szwagier, obecnie specjalista od IT, studiował ongiś astronomię. Przypadło to na czas, kiedy chodziłam do liceum, a wówczas-jeszcze-nie-szwagier dopiero od niedawna umawiał się "na poważnie" z moją siostrą stryjeczną. Wpadli do nas kiedyś na półoficjalną prezentację absztyfikanta, i po tradycyjnej kawie z ciastem spłynęli w głąb mieszkania, do mojego - przeładowanego książkami - pokoju.

Nad udającym łóżko materacem miałam przypiętą mapę nieba z wczesnego numeru polskiej edycji National Geographic - a jedno z pierwszych zdań, jakie wypowiedziałam do szwagra in spe, brzmiało:

-Czy możesz mi pokazać, gdzie jest Alfa Centauri?

Nie miałam pojęcia o astronomii. Teraz, po latach samoedukacji zainspirowanej maratonami Star Treka, wiem nieco więcej na temat wszechświata, ale w żadnym razie nie uważam się za eksperta w tej dziedzinie. Nie męczę już szwagra pytaniami o współrzędne na mapie nieba, ale nadal szukam odpowiedzi, podanych w sposób zrozumiały dla laika. Na pewno spora część z tego, co czytam w internetach i innych mediach, to spekulacje i tania sensacja. Takie jest życie: jak się nie sprzedajesz, to ciebie nie ma (copyright by Agata i Maryna Miklaszewskie). Wiedza w postaci nie rozwodnionej nie zawsze niesie za sobą zachwyt tłumów - a to, co takową euforię wywołuje, nie powinno być traktowane inaczej, niż z przymrużeniem oka. Interesuje cię nietypowy temat? Poczytaj trochę tu, trochę tam w "lżejszej" postaci, sprawdź, czy nadal czujesz pociąg do wiedzy - jeśli tak, gratulacje, przechodzisz na kolejny level i możesz zacząć weryfikować swoją wiedzę poprzez lekturę prac naukowych i innych poważnych publikacji. Jeśli będziesz miał szczęście, człowieku z misją poszukiwania prawdy, trafisz na specjalistów, którzy poinformują cię, jakich pozycji i autorów unikać, i co jest w nich nie tak: a także, co ważniejsze, jaka jest ta ulotna, nieuchwytna prawda.

Ostatecznie przecież specjalistom w danej dziedzinie powinno chodzić o to, żeby prostować ścieżki tych, którzy ulegają stereotypom i wybierają drogę "na skróty" - dla lepszej percepcji tematu przez tzw. masy. Prawda?...

Niekoniecznie.

To teraz - o książce.

Na stosiku lektur bieżących trzymam od przeszło pół roku pozycję z dziedziny, w której się kształciłam, robiłam magistra, i - poniekąd - pracuję. Dziedzina ta jest, jak na rodzime warunki, cokolwiek egzotyczna - prawdopodobnie słyszę pytania o moje doświadczenie, wrażenia i tak zwane "umiejętności" częściej, niż na przykład przeciętna pani z okienka w banku. Pytania bywają tendencyjne i powierzchowne, a także powtarzają się z upartą regularnością: ale staram się nie boczyć, nie przewracać oczyma, i tłumaczyć, o co cho z tą "deską", bo w końcu sama pytałam kiedyś głupio o gwiazdę tylko dlatego, której nazwa obiła mi się gdzieś o uszy i byłam ciekawa. Żyj i pozwól żyć, najwyżej wypijesz wieczorem kieliszek wina w intencji wzrostu globalnego IQ.

Kariery naukowej nie robiłam, bo mnie na to nie stać (w tym miejscu ukłony dla Pana Profesora, który dał mi to wprost do zrozumienia i oszczędził rozczarowań), na co dzień zajmuję się wieloma rzeczami spoza "kanonu", więc za eksperta nie zwykłam się uważać. Tym chętniej nabyłam drogą kupna pozycję, która obiecywała rozprawienie się z mitami tudzież popularnymi "dziełami literackimi", których główną osią jest mitologizowanie mojego obszaru studiów (w sensie geograficznym i kulturowym). Autorem pozycji jest osoba znana mi osobiście - dodatkowy argument na plus. Wyśledziłam jeden z kanałów sprzedaży "dla wtajemniczonych", i dokonałam zakupu.

Jak dotąd, udało mi się podjąć dwie próby zgłębienia treści rzeczonej książki. Przeczytałam około połowy, i aktualnie - odreagowywuję.

Może jestem nadwrażliwa. (Może?!) Na pewno nie przepadam za sytuacjami konfliktowymi. Może brak mi dystansu do tematu. Ale, na litość Demiurga: czy trzeba koniecznie wylewać na ludzi gary pomyj? Patrzeć z góry, sypać bon motami i specjalistycznymi pojęciami ze swojej dziedziny wiedzy, i sprowadzać tak skonstruowaną treść do przekazu: "Wy się nie znacie, idźcie do kąta i pomyślcie o własnej głupocie"?

I czemu, skoro jest miejsce na tak brutalną dekonstrukcję, nie znaleźć także miejsca na wyjaśnienie: 'autor przytaczanego tekstu popełnił błędy; mogły one wynikać z..., albo z..., albo po prostu z braku wiedzy; nie bądźmy jak ten autor, edukujmy się, najlepiej za pomocą...'? Czy to naprawdę zbyt wysokie oczekiwania?

Ponadto mam wrażenie, że stężenie jadu było tak wysokie, że uszkodziło szpalty drukarskie. Albo narząd wzroku pani korektor, której niniejszym serdecznie współczuję.

Jeśli tylko możemy: bądźmy dla siebie mili, Drodzy Czytelnicy i Szanowni Autorzy. Albowiem mam wrażenie, że i tak otacza nas sporo nieprzyjemności.

Co ciekawego - i niejadowitego - przeczytaliście ostatnio?

K. W.