Sunday 31 December 2017

Wiedźmin śpiewa w Gdyni



Bilet kupiłam w czerwcu. Na listopad. Bo czemu nie. Wtedy jeszcze nie miałam na głowie kredytu.
Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Kilka dni przed wyjazdem do Trójmiasta skończyłam lekturę pokłosia konkursu literackiego na ten sam temat, która przyprawiła mnie o  niestrawność i mdłości: musicale zaś mają to do siebie, że oddziałują na więcej zmysłów, niż goły tekst, od którego w ostateczności można odwrócić oczy. Nie oszukujmy się: mimo entuzjastycznych recenzji autorstwa znajomej, która Zna Się na kwestiach muzycznych, miałam dojmującą świadomość tego, ile rzeczy mogło pójść nie tak.

I co?

I nie spodobał mi się pomysł reżysera na Yennefer.

Poza tym – nie mam pytań, i chcę jeszcze raz.

Albowiem, P.T. Czytelnicy, musical „Wiedźmin” jest wybitnie, zaskakująco i kompleksowo, dobry.

A teraz będą spoilery. Niejakie.

Gros libretta stanowi nie zmieniony tekst Sapkowskiego, a wszelkie treści dodane trzymają się klimatu oryginału. Wszystko zaczyna się od walki Geralta w obronie Yurgi z opowiadania Coś więcej, a następnie, gdy nasz bohater majaczy w gorączce, przenosimy się wraz z nim w czasie i przestrzeni, śledząc rozwój relacji wiedźmina z Ciri i Yennefer na podstawie scen z pięciu opowiadań: Kwestia ceny, Ostatnie życzenie, Okruch lodu, Miecz przeznaczenia oraz spinające całość jak klamra Coś więcej. Jest zabawnie, jest pieprznie (Jaskier Jakuba Bandurki pełni przez większą część sztuki rolę narratora, odciskając na całości piętno swego, khem, khem, charakteru), jest czasami również lirycznie i… sensownie. Muzyka i teksty piosenek – zaskakująco dobre (wiele rzeczy zaskoczyło mnie tutaj in plus), nic nie szeleści nieznośnie ani nie lekceważy reguł językowych. Geralt (w „moim” przedstawieniu grany przez Modesta [jejku, jej] Rucińskiego) śpiewa wszystkiego dwa razy, nie przeżywamy więc dysonansu poznawczego pod tytułem: ło matko, wiedźmin, a śpiwo…! A, nie, wróć – bajkę o kocie i lisie również opowiada się śpiewająco. I żałuję niezmiernie, że nie została ona zamieszczona na płycie, albowiem zrobiona jest zgrabnie oraz z polotem. W tym miejscu – kudos dla tancerzy. Rośnijcie duzi, chłopcy.

Za choreografię – skoro już przy tancerzach jesteśmy – odpowiadały Liwia Bargieł i Mirosława Kister-Okoń: ta druga jako specjalistka od akrobatyki. Jest bowiem „Wiedźmin” musicalem skierowanym wyraźnie do widza z wyobraźnią (trudno jej zresztą nie znaleźć u czytelników Sapkowskiego, methinks), w którym ruch sceniczny, animacje naścienne oraz świetne przemyślane rozwiązania inscenizacyjne (dżinn, proszę państwa, to jakiś przebłysk geniuszu [sic!] jest) tworzą klimat przedstawienia, współgrając z ascetyczną, acz świetnie przemyślaną scenografią, i bardzo dobrą grą aktorską.

Nie bardzo podoba mi się wizja Yennefer według pana reżysera Wojciecha Kościelniaka, więc o niej nie będzie tutaj mowy. Nie i nie, szczególnie że aktorce chwilami tchu brakło, a tego nie lubimy. Porozmawiajmy za to o Calanthe, bo i jest o czym. Pomimo wielkiego szacunku dla Ewy Wiśniewskiej, nie byłam swego czasu w stanie strawić przedstawienia Lwicy z Cintry w filmiszczu i szczerbialu. Można przypuszczać, że – zgodnie z typową polityką dynastyczną – Calanthe nie wyszła za mąż jakoś specjalnie późno, zaś jej jedyna córka ma dopiero piętnaście lat: królowa nie powinna zatem wyglądać jak kniahini Kuncewiczowa, zgadzacie się? W wersji Kościelniaka mamy zatem Calanthe, której kostium przywodzi na myśl inną królową, Matkę Smoków – zaś wygląd i „oddziaływanie” władczyni Cintry możemy śmiało opisać skrótem… MILF. Nie bójmy się tego skrótu. Nieoczekiwanie bowiem – nie tylko pasuje, ale i stanowi pewnego rodzaju komplement. Serio, serio.
Ach, i Płotka, Płotka jest cudna. To trzeba zobaczyć.

Można już kupić płytę z piosenkami z musicalu: studyjną, nagraną pewnikiem jeszcze przed premierą – żywię nieśmiało nadzieję na DVD ze spektaklu, ponieważ na żywo artyści brzmią jeszcze lepiej, a w dwa miesiące po premierze byli o wiele bardziej „rozkręceni” na scenie, niż w studiu nagraniowym. Ponadto nie ukrywam, że pragnę i pożądam posiadania wizualnego świadectwa istnienia Ballady o umarłych, gdyż chwilami nadal nie mogę uwierzyć, że coś tak genialnego powstało w polskim teatrze muzycznym.

Za rękę go wzięłam, przez łąkę powiodłam
W mgłę zimną i w mokrą mgłę.

Powtórzę się: to trzeba zobaczyć.

Zróbcie sobie zatem przyjemność, Drodzy, i wybierzcie się na „Wiedźmina” w gdyńskim Teatrze Muzycznym. Nawet na dalekie (paradoksalnie – stamtąd chyba najlepiej wszystko widać), boczne miejsca. Dawno bowiem nie widziałam w rodzimym teatrze muzycznym czegoś tak dobrego – a przypomnę, że jestem z pokolenia wychowanego na pierwszej obsadzie „Metra” – a jako miłośniczka Sagi nie mam (prawie) żadnych zastrzeżeń.

To tyle, jeśli chodzi o Geralta z Rivii A.D. 2017. W lutym Fonopolis zamierza (WRESZCIE) zaprezentować nam „Chrzest ognia”. Zaczynamy zatem odliczanie – do Regisa…

Wednesday 6 December 2017

Kwestionariusz Wellman, czyli kilka słów o przyzwoitości

Zawsze lubiłam odpowiadać na pytania z ankiet, złotych myśli, "dokańczanek" w Kalendarzu Szalonego Małolata (o mamo, jakaż jestem stara) i tak dalej. Najczęściej bawiłam się w kwestionariusz Prousta - swoją drogą, może przyjdzie mi kiedyś do głowy wrzucić tutaj uaktualnione odpowiedzi? - tym razem natomiast pozwalam sobie sklecić kilka odpowiedzi na pytania zadawane osobom publicznym z różnych opcji polityczno-religijno-światopoglądowych, z którymi Dorota Wellman porozmawiała na potrzeby książki Jak być przyzwoitym człowiekiem.

Serdecznie zachęcam - tak do lektury, jak i do przemyśleń w tym temacie. Chyba warto.

Co to znaczy: być przyzwoitym człowiekiem?
Nie przyzwalać na podłość i niegodziwość pod żadną postacią. Myśleć o innych równie często - i równie ciepło - jak o sobie.

Czy warto być przyzwoitym człowiekiem?
W kategoriach czysto materialnych -  nie zawsze. W kategoriach czysto niematerialnych - bezwzględnie tak.

Sytuacja, w której zachowałam się przyzwoicie, to...
W pierwszym odruchu przychodzi mi na myśl przyznanie się do współudziału w zdarzeniu, które - choć wynikające z jak najlepszych pobudek, i nikomu nie robiące krzywdy - ściągnęło na mnie irracjonalny gniew pewnej niestabilnej emocjonalnie osoby. Trochę mi się przez to pokomplikowało w życiu, ale ostatecznie wyszłam z tej próby zwycięsko, i nie zostawiłam przyjaciół na lodzie.

Kto jest dla mnie wzorem przyzwoitości? Dlaczego?
Za bardzo przyzwoitego człowieka uważam Roberta Biedronia, którego zawód (wykonywany) nie zachęca automatycznie do bycia przyzwoitym.

Co zrobić, kiedy nie da się zachować przyzwoicie?
Miałabym nadzieję, że zawsze się da, ale życie niekoniecznie jest zero-jedynkowe. Tak więc: jeśli już nie ma innego wyjścia, zachować się tak, aby na skutek naszej nieprzyzwoitości ucierpiało możliwie jak najmniej osób.

Kiedy się nie opłaca być przyzwoitym?
Raz jeszcze, sytuacja w kategoriach 0-1. Być może wtedy - i tylko wtedy - gdy "przyzwoistość" bardziej krzywdzi ludzi, niż im pomaga.

Przyzwoitość - w kraju katolickim - czy to powinna być cecha każdego Polaka?
Polska nie jest krajem katolickim, tylko takim, w którym gros ludzi deklaruje, że są katolikami - a to zaiste wielka różnica. Przyzwoitość powinna natomiast być cechą każdego człowieka, bez względu na wyznawane przez niego poglądy. Wszyscy winniśmy mieć sumienia, i zdrowy ogląd rzeczywistości. Jak jest w praktyce - wiadomo.

Uczyć tego w szkole, wynieść z domu?
Szkoła może (powinna) propagować odpowiednie wzorce, ale bez podstaw wykształconych w domu nie na wiele się to zda.

Czy przyzwoitość to wierność poglądom?
Raczej: umiejętność obiektywnego spojrzenia na wyznawane poglądy oraz ich weryfikacji, gdy czujemy, że znosi nas z kursu.

Kiedy nie da się już podać ręki drugiemu człowiekowi?
Kiedy jego nieprzyzwoitość - lub zwykłe skurwysyństwo - zagraża dobru/zdrowiu/życiu moich bliskich. Z przykrością stwierdzam, że trafiły mi się w żyiu dwie takie osoby.

Nieprzyzwoitość: co to jest?
Pomijając aspekt czysto seksualny: kompletna niewrażliwość na uczucia i poglądy innych ludzi.

Po co nam w ogóle wartości?
Żebyśmy wiedzieli, do czego dążymy w życiu - w perspektywie szerszej niż kolejna wypłata.

Sunday 26 November 2017

W roli pisarza: Tom Hanks. Kolekcja nietypowych zdarzeń.



Nie pamiętam, jakiej marki była ta pierwsza. Miała wysokie klawisze, w które trzeba było uderzać z zajadłością tak wielką, że trzęsły się długopisy w szufladce szafki, na której stała. Bardzo szybko odpadło „Y”; nie działało też przewijanie taśmy w obie strony – jedną z pierwszych rzeczy, jakie nauczyłam się przy niej robić, była zamiana szpulek.

Nie nauczono mnie ustawiania marginesów ani interlinii. Pisałam drobniutkim maczkiem, od brzegu do brzegu kartek z nagłówkiem „Orbis”, lub cieniutkiego papieru do drukarki igłowej.

Zaczęłam na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy sporą część wakacji spędzałam u dziadków, i trzeba mnie było czymś zająć. Miałam osiem, może dziewięć lat. Szczęśliwie – niewiele się z tamtym czasów zachowało.

Mam zatem słabość do maszyn do pisania – i tym przyjemniej czytało mi się zbiór opowiadań Toma Hanksa, połączonych wspólnym motywem tego właśnie urządzenia. Uncommon Type, przetłumaczona jako Kolekcja nietypowych zdarzeń, jest zaiste smakowita: napisana z polotem, sprawnie skonstruowana (podziwiam ludzi, którzy tak sprawnie poruszają się w strukturze krótkich form literackich) i – co również bardzo doceniam – świetnie przetłumaczona przez Patryka Gołębiowskiego, w którym wyczuwam pokrewną duszę Barańczakofila. O treści samych opowiadań wiele tu pisać nie będę, żeby nie psuć Wam przyjemności z ewentualnej lektury: uprzejmie donoszę jednak, że ich bohaterowie są nad podziw zręcznie opisani, puenty bywają mocno zaskakujące, a język, choć oszczędny, buduje plastyczny i barwny świat – bez względu na to, w której dekadzie osadzone są opisywane wydarzenia. Trochę ich – dekad – znajdziemy, podzielonych pomiędzy siedemnaście opowiadań zbioru.

Jako świeżo upieczona fanka felietonów Hanka Fiseta (do przeczytania w Kolekcji…), życzyłabym sobie bardzo przeczytać kolejnych siedemnaście. Albo nawet – trzydzieści cztery.

Pisz, Tom, pisz.

PS. W ramach dodatkowych przyjemności czytelniczych serdecznie polecam Państwu autobiografię Piotra Bukartyka Fatalny przykład dla młodzieży, którą nabyłam w ramach prezentu gwiazdkowego dla Pani Matki. Dla mnie, nie znającej twórczości Pana Piotra poza ramami PR III, była to wielce pouczająca i zajmująca lektura. Czego i Wam życzę. K. W.

Sunday 12 November 2017

Jakowaś dziwna inwersja, czyli "Wiedźmin. Szpony i kły"



Z wiedźminem, Drodzy Czytelnicy, było tak, że w liceum miałam paczkę głównie męską, grającą w erpegi i czytającą sporo fantastyki. Wspomnę, że były to czasy, gdy wraz z najlepszą przyjaciółką śliniłyśmy się nad Christopherem Lambertem w roli Raydena. Taki lajf.

W każdym razie: kolega, do którego po dziś dzień mam sentyment oraz wielkie miejsce w sercu, pożyczył mi Ostatnie życzenie, i wsiąkłam. Dostawszy na gwiazdkę roku 1998 zastrzyk gotówki, kupiłam wszystko, co było w naszej prowincjonalnej księgarni: Miecz przeznaczenia, Krew elfów, Chrzest ognia i Wieżę Jaskółki. Czas pogardy pożyczył mi wyżej wymieniony kolega: dzięki serdeczne, Piotrze! – później uzupełniłam kolekcję o wydanie na tańszym, makulaturowym papierze, co do dziś mocno mnie boli.

Na Panią Jeziora musiałam czekać aż do klasy maturalnej: najpierw przeczytałam egzemplarz pożyczony od kogoś, kto mnie podówczas emablował, a potem wygrałam własny w konkursie Warszawskiego Informatora Kulturalnego (yay!). Podpisałam go, przeczytałam raz jeszcze, pożyczyłam znajomemu – dostałam z powrotem egzemplarz bez podpisu. WTF?; no cóż, książka jest książką…

A potem myślałam, że nie będzie już nic oprócz fanfików. Albowiem o filmiszczu i szczerbialu wspominać się tu nie będzie.

Jeszcze później był Sezon burz, który czytanym przeze mnie fanfikom do pięt nie dorastał.
A później, nagle i niespodziewanie, pojawiła się w sieci książka z mocno mylącą okładką, i napisem: „Andrzej Sapkowski przedstawia”. Mam syndrom sztokholmski, więc rzuciłam się na nią co rychlej. I tak sobie myślę – ja, autorka fanfików tłumaczonych z angielskiego na włoski i chiński – skoro zawarte w antologii Szpony i kły opowiadania to gloryfikowane (od angielskiego: glorified) fanfiki, to chyba mogę na nich wykonać tak zwany beta-reading, prawda?...

Szczególnie że nie do końca rozumiem wydawcę: mógł nie chcieć ingerować w treść opowiadań przysłanych na konkurs, ale, do kroćset, do wersji książkowej MINIMALNA korekta gramatyczna by się przydała... Nie mówiąc już o tym, że spora część zawartych w antologii opowiadań przeczy wszelkim założeniom sztuki literackiej.

W antologii Szpony i kły możemy przeczytać jedenaście opowiadań, z których IMVHO (w mojej niezmiernie skromnej opinii) trzy spełniają wymogi logicznej, sprawnej narracji, poprawności ortograficzno-gramatycznej i płynności językowej. Innymi słowy – czytając większość z tych opowieści, nie byłam w stanie wyrozumieć, jakie były motywacje bohaterów, ani co zyskiwali na działaniu w określony sposób – a to mnie, mówiąc oględnie, wkurza, bez względu na „profesjonalizm” (czyli: bycie fanfikiem lub nie) danego dzieła literackiego.

Nie będę wymieniać nazwisk ani tytułów, z wyjątkiem tych oto: tytułowe Szpony i kły, Nie będzie śladu oraz Lekcja samotności, które serdeczne Państwu polecam. Względem pozostałych tworów literackich, zalecam daleko posuniętą ostrożność. Prawdą jest bowiem, że zastosowana w zdaniu inwersja nie zawsze skutkuje przyjemną dla oka i ucha staropolszczyzną; że nawet niezły pomysł na opowiadanie niewiele znaczy, jeśli konstrukcja fabuły oraz język kuleją boleśnie. W ogóle sporo problemów sprawiało mi skakanie między rejestrami językowymi, które u Sapkowskiego odbywa się miękko i niezauważalnie, a u autorów konkursowych opowiadań okupione jest o niebo większym bólem. Czytelnika.

Czytelnikowi smutno jest również, gdy zdecydowanie zbyt często uważa się go za idiotę, który nie pojmie wielce tajemnej sztuki tworzenia i odczytywania zdań wielokrotnie złożonych. Czytelnik również nie wie, czym jest „miejsce reprezentatywne”, i o co w ogóle kaman. Brak logiki (po kiego czorta koń wzywanego na zamek królewski bohatera zostaje w bramie miejskiej, miast iść do zamkowej stajni?!); zdania zaczynające się od „więc”, degradujące kobiety opisy w opowiadaniach autorstwa mężczyzn, oraz przesadne skupianie się na opisach strojów w utworach autorstwa kobiet – wszystko to razem tworzy amalgamat, który dla kogoś emocjonalnie zaangażowanego w twórczość Andrzeja Sapkowskiego okazuje się mocno niestrawnym.

Mimo zadowolenia z lektur trzech wyżej wspomnianych opowiadań: serdecznie nie polecam…
Idźcie lepiej na AO3.

Post scriptum.

Wyżalam się oto znajomej z pracy, że kompletnie nie rozumiem motywacji bohaterów w jednym z opowiadań. Geralt sobie pociupciał, i tyle.

Znajoma: Może o to chodziło? Takie PWP? („Fabuła, na c..j ci fabuła?")

Ja: Niestety, cytrusów („obrazowych opisów współżycia płciowego”) nie było.

Znajoma: NO TO PO CO PISAĆ COŚ TAKIEGO?!?

Kurtyna, miłosiernie i litościwie, opada.

Saturday 28 October 2017

„Trzecia młodość Bociana”, czyli ostrożna romantyczność

Nazywa się Jan Bocian, pochodzi z Królowego Mostu (zbieżność danych z bohaterem filmów Jacka Bromskiego… przypadkowa?), niedawno owdowiał (po raz drugi), a teraz przybywa do Warszawy, aby skorzystać z gościny u syna i synowej, i spokojnie doczekać otwarcia testamentu po (bogatej z domu) nieboszczce żonie…

A poza tym: gra na gitarze, animuje publiczność do wspólnego śpiewu, emabluje młode i piękne kobiety (to już wyłącznie na scenie…), przerzuca się z synową Zdziską – pardon, Zdzisławą – ciętymi komentarzami, i za kołnierz nie wylewa. Skąd wziął się w Teatrze Kamienica?

źródło: Teatr Kamienica

Przede wszystkim: z pomysłu Emiliana Kamińskiego, który podjął się nie tylko reżyserii nowego (premiera miała miejsce 2 września 2017) spektaklu w swojej Kamienicy, ale także zagrał tytułowego bohatera, oraz znacząco „zlokalizował” brytyjski pierwowzór, przystosowując go do polskich realiów tak zgrabnie, że w ogóle nie widać miejsc „szycia”. Temat przewodni sztuki (napisanej przez Simona Mossa na motywach popularnego w wielu krajach sitcomu „Tom, Dick and Harriet”) jest zresztą uniwersalny: oto „wesoły wdowiec”, artysta weselno-imprezowy z prowincji, nie cierpiący na brak sił witalnych i oczekujący na pokaźny zastrzyk gotówki, wkracza z przytupem w poukładane, warszawskie życie swojego syna, Ryszarda (Wojciech Solarz), i jego żony Zdziski – pardon, Zdzisławy (Hanna Konarowska). Im natomiast nie jest do śmiechu i bez wizyty tatusia: Zdzisława, kobieta temperamentna i zaangażowana, podupada nieco na zdrowiu, zaś Ryszard bezskutecznie próbuje znaleźć modelkę do reklamy środka na potencję: klient, który ma ściśle określone wytyczne, czyli sam nie wie, czego chce, domaga się niewinnej blondynki o dużych, niebieskich oczach i takichż piersiach, a biedny Ryszard staje na głowie (lub raczej: na pedałach stacjonarnego roweru), żeby znaleźć rozwiązanie tego mocno skomplikowanego problemu.

źródło: Teatr Kamienica 


Sytuacja staje się coraz bardziej napięta: w otoczeniu Bociana Seniora, wdowca z „perspektywami”, pojawia się coraz więcej osób chętnych do podzielenia się z nim „ciężarem” spodziewanego spadku po zmarłej żonie-dewotce. Zdzisława nie dowierza nikomu: ani Lilce (Sylwia Gliwa), „czułej masażystce” w kostiumie Wonder Woman, ani Gracjannie (Milena Staszuk), bibliotekarce w typie „szarej myszki”. O tę ostatnią, oraz o jej relację z Janem Bocianem, martwi się również owdowiała ciotka Dobrosława (Małgorzata Sadowska): ale czy na pewno ma powody do obaw?...


Każdy z bohaterów „Trzeciej młodości Bociana” ma ściśle określony cel w życiu, i dąży do niego z brutalną niekiedy konsekwencją. Możemy mieć wrażenie, że wszystko już wiemy, i mamy naszych bohaterów podanych na przysłowiowej tacy – ale w finale okazuje się, że poza „doraźnymi” skutkami swoich działań (czasami mocno spłyconych i przerysowanych w typowy dla farsy sposób) bohaterom udało się tak wpłynąć na losy wszystkich pozostałych osób dramatu, że  w ostatecznym rozrachunku nikt nie jest pokrzywdzony, choć na pozór nic nie wyszło tak, jak się tego spodziewali Bocian i spółka.

źródło: Teatr Kamienica 

Może więc pośród oparów lejącego się strumieniami  chińskiego szampana, pośród pośpiechu, zamieszania i piętrowych nieporozumień, kryje się coś ważniejszego? Może Jan Bocian ujmuje i porywa publiczność nie dlatego, że wykonywane przez niego piosenki należą od tak zwanej „muzyki biesiadnej” – ale dlatego, że przemawiają one głosem Emiliana Kamińskiego do tej ukrytej cząstki naszej duszy, w której trzymamy marzenia o romantycznej miłości i rodzinie: a do tego nie są nam wcale potrzebne miliony z testamentu…

Spektakl kończy się w momencie, który w serialowym pierwowzorze można umiejscowić dopiero w połowie akcji: czy to oznacza, że będziemy mieć okazję do ponownego spotkania z Bocianami i ich przyjaciółmi? Czy główny bohater ma przed sobą nie tylko trzecią, ale i czwartą młodość? Być może. Na razie skupmy się na tym, co mamy: a w tym roku kalendarzowym mamy możliwość obejrzenia „Trzeciej młodości Bociana” jeszcze osiem razy: 11 i 24 listopada oraz 1, 2 (dwa spektakle), 30 i 31 grudnia (również dwa spetakle). Potraktujmy to jako świetną okazję do naładowania akumulatorów na jesień i zimę!

źródło: Teatr Kamienica 


Dziękuję Dyrekcji Teatru Kamienica za zaproszenie na spektakl.

Sunday 22 October 2017

Natalia Osińska – Slash, czyli od Defying Gravity do My Shot

Na nazwiska niektórych pisarzy reaguję jak pies Pawłowa. Czasami ma to związek z daleko posuniętym syndromem sztokholmskim (ekhm, Musierowicz, ekhm) – czasami po prostu nie mogę się doczekać obcowania z kolejną książką ich autorstwa.

Tak się zatem złożyło, że w tym jakże niewesołym dla mnie momencie życia ekonomicznego (remont się skończył, strych jest cudowny, a kredyt jakoś nie chce maleć) rzuciłam się na kontynuację wydanego w ubiegłym roku Fanfika jak mój kot na masło. W przeciwieństwie do Myszy, która zawsze obrywa za takie akcje, ja jestem z mojego spontanicznego wyskoku bardzo zadowolona.

Dla tych spośród P.T. Czytelników, którzy nie wiedzą, o co kaman: Natalia Osińska pisze książki dla młodzieży, które mocno odstają (pozytywnie!) od mojej osobistej wizji książek dla młodzieży. Jej bohaterowie są zachwycająco prawdziwi – do tego stopnia, że bardzo często irytują mnie i prowokują do wywracania oczami, ale w ostatecznym rozrachunku nie sposób im nie kibicować. Wyżej wspomniani bohaterowie mieszkają w Poznaniu: ale nie na klimatycznych Jeżycach (czy ja to robię specjalnie? Pewnie tak…), tylko na Grunwaldzie (pozdro, yo, przepędziłam tam większość pierwszego roku). Mają problemy ze szkołą, rodziną, i samymi sobą: a sposób przedstawiania tychże problemów po prostu obezwładnił mnie świeżością i taktownym podejściem do tematu.

Z blurba, który zachęcił mnie w ubiegłym roku do wejścia do dworcowej księgarni i nabyciu Fanfika (mój pociąg już zapowiadali, fyi), nie wynika bowiem – i dobrze – że mamy do czynienia z książką o problemach z identyfikacją płciową.

Może ja się nie znam, Drodzy, ale tego chyba jeszcze nie było w rodzimej literaturze dla nastolatków i YA.

A poza tym: nawiązania do musicali, nawiązania do hiperpoprawności politycznej i umiłowania dla „etykietek” w środowisku tumblrowym (dobrze wiedzieć, że nie tylko mnie to w…yprowadza z równowagi), reagowanie na bieżące wydarzenia społeczne i polityczne (to już Slash), i bardzo płynny, obrazowy język.


I historia o przyjaźni, zaufaniu oraz szukaniu własnej tożsamości, którą powinno się delikatnie podsuwać młodym ludziom borykającym się ze swoją tożsamością w ramach szeroko zakrojonej grupy LGBTQ.

Miałam napisać coś więcej o fabule, ale tego nie zrobię: jeśli słyszeliście już o książkach Natalii Osińskiej, pewnie dopadły Was jakieś bliższe szczegóły, ale jeśli nie – zróbcie sobie tę przyjemność i wkroczcie w tę opowieść bez jakichkolwiek założeń i oczekiwań. Nie musicie wiedzieć, dlaczego progres od zainteresowania Wicked do Hamiltona jest ważnym symptomem rozwoju jednej z postaci. Nie musicie niczego z góry zakładać. Nie powinniście wręcz sugerować się kwaśnymi wypowiedziami na forach internetowych, które dissują Fanfik i Slash jako „chwalone przez kręgi lewicowo-feministyczne, więc pewnie bezwartościowe lub ostro propagandowe”.

Zamiast tego: zastanówcie się, czy nie byłoby dobrze poświęcić kilku godzin na zapoznanie się z obiema pozycjami: to mocny duet, który dobrze jest „łyknąć w pakiecie”. I porozmawiać z kimś, kto być może jest blisko Was, i w podobny sposób woła o pomoc.

Mocno nieskładne to wszystko, wiem. Ważne, że chodzi tu o naprawdę ciekawy kawałek literatury: tak dla osób spod znaku tęczowej, jak i czarnej parasolki.

Dobrego czytania: pogoda nam sprzyja! ;)

Monday 25 September 2017

Adaś śpiewa w Kamienicy - "Dzień Świra opera|musical"


Facebook podpowiedział mi dziś, że rok temu zamieściłam tutaj recenzję "Kolacji na cztery ręce" - taka rocznica nie może się zmarnować! A skoro o rocznicach mowa...

"Dzień Świra: opera|musical" miał swoją premierę w Teatrze Kamienica 7 lipca tego roku (o znamiennej godzinie 19:07), czyli 15 lat po wejściu do kin filmu Marka Koterskiego. Ja wybrałam się na popołudniowe przedstawienie 24. września - z tej daty, niestety, nie da się wyciągnąć nic "adasiowego", ale fakt ten w żaden sposób nie zakłócił mi odbioru.

Przyznam, że nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Film Marka Koterskiego znam i lubię, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak można go przeobrazić w formę musicalowo-operową. Jak się okazuje, wszystko jest możliwe: trzeba tylko złożyć właściwy projekt w ręce właściwych ludzi. I tak: muzykę do libretta mistrza Koterskiego napisał Hadrian Filip Tabęcki, współautor wystawionej pięć lat temu w Poznaniu stricte operowej wersji "Świra...", a opiekę reżyserską nad całością sprawował Marcin Kołaczkowski, któremu bardzo dobrze znane są klimaty musicalowe. W efekcie tych decyzji "kadrowych" powstał spektakl wpisujący się świetnie w formułę ni-to-opery, ni-to-musicalu, smakowicie absurdalny i zachowujący klimat oryginału.

Taka historia wesoła, a ogromnie przez to smutna, albo: Adaś wiecznie żywy

-Zagrane świetnie, ale jakieś takie smutne... - powiedziała towarzysząca mi na przedstawieniu osoba, która dopiero w przerwie przyznała się do nieznajomości oryginału filmowego. Prawdą jest, że "Dzień Świra" w wersji wystawionej przez Teatr Kamienica to studium syndromu Aspergera na nutę musicalową, prześwietlające megalomanię i nerwicę natręctw współczesnego inteligenta: pomimo stosunkowo poważnego wydźwięku, spektakl cechuje jednak lekkość i oryginalność, wprowadzająca dodatkowy wymiar do historii Adasia Miauczyńskiego, jaką znamy ze srebrnego ekranu. Wielką zaletą spektaklu jest obsada: Maciej Miecznikowski w roli Adasia wygląda jak połączenie Marka Kondrata z Markiem Koterskim, a dzięki bardzo profesjonalnej emisji głosu uzasadnia celowość użycia słowa "opera" w opisie przedstawienia. Joanna Kołaczkowska, wcielająca się we wszystkie kobiety życia Adasia, stanowi celny kontrapunkt dla jałowej codzienności bohatera - a jej rozkołysany chód, dobrze przemyślane manieryzmy oraz niezaprzeczalny talent komediowy (scena z zupą!) budują wyraziste portrety trzech kompletnie różnych postaci. Osobiście brakowało mi trochę Wojciecha Solarza w roli Synka Sylwusia - ale prawdopodobnie powoduje mną raczej sympatia do aktora, niż zastrzeżenia do konstrukcji scenariusza.

Ciekawym zabiegiem inscenizacyjnym jest "skondensowanie" wszystkich ról pobocznych do czterech postaci granych przez członków Kwartetu Rampa (Joannę Pałucką, Annę Ścigalską, Stefana Każuro i Grzegorza Kuciasa): cieszę się, że mogłam zobaczyć ich na scenie po dłuższej - dla mnie jako widza - przerwie. Sekwencja "pociągowa" w wersji "na cztery głosy" po prostu rozkłada widza na łopatki, i nie bierze jeńców.

Bardzo lubię spektakle, które - przy zastosowaniu nowoczesnych środków wyrazu - pozwalają jednak zabłysnąć aktorom. "Dzień Świra: opera|musical" nie tylko eksponuje zdolności wokalne artystów, ale także zapewnia im dobrze przemyślaną, wysmakowaną oprawę wizualną: proste, ale sugestywne i łatwo identyfikowalne kostiumy, "wielozadaniową" scenografię (nad oboma aspektami pieczę ma Anna Puchalska), oraz materiały filmowe autorstwa Dariusza Senkowskiego i Sylwestra Ciszka, stanowiące znakomite tło dla akcji rozgrywającej się na pierwszym planie. Finał sztuki zostawia nas z nadzieją na ewentualną kontynuację (czy tylko mi ostatnia scena przywiodła na myśl "Wszyscy jesteśmy Chrystusami"?...), a piosenka wykonywana "na ukłonach" doprowadziła mnie niemal do łez. Muzycznie - to upbeatowy, musicalowy kawałek; tekstowo natomiast... to trzeba usłyszeć, Drodzy Państwo.

Serdecznie zachęcam do odwiedzenia Teatru Kamienica w nowym sezonie. Najlepiej siedem razy...

Dziękuję Teatrowi Kamienica za zaproszenie na spektakl.

Wednesday 20 September 2017

Lato, lato, a jakoby jesień...

Za oknami dzień, a ja w Oslo.

Niestety, nie dlatego, że wybrałam się tam po raz kolejny w tym roku - nadrabiam zaległości w temacie komisarza Harry'ego Hole, w oczekiwaniu (nieco niepewnym) na premierę Pierwszego śniegu. Pogoda mi sprzyja - zawsze uważałam, że kryminały powinno się czytać jesienią - a w ramach oddechu od okropieństw i morderstw zapoznaję się z inną twarzą pana Nesbo, co i Wam serdecznie polecam.

Końcówkę sierpnia spędziłam w chorobie, wchłaniając głównie Sapkowskiego - to mój książkowy odpowiednik comfort food - a potem wybyłam na średnio udany urlop, wykorzystując tydzień przerwy od pracy jako wymówkę do nicnierobienia (z przerwami na pływanie w bezczelnie ciepłym morzu i zapijanie święzych fig bezczelnie tanim winem) oraz okazję do zapoznania się z Drzewem Życia Chavy Rozenfarb. Pierwszy tom napisanej w jidysz trylogii o życiu łódzkiej społeczności żydowskiej w przededniu drugiej wojny światowej czyta się błyskawicznie (może dlatego, że akcja obejmuje rok 1939 - naprawdę trudne tematy czekają zapewne w kolejnej części), bohaterowie są pełnokrwistymi, wyrazistymi postaciami, a dla kogoś, kto sporą część swojego życia spędził w mieście na Ł., dodatkowy smaczek stanowią szczegóły topograficzne. Niniejszym - poleca się gorąco (szczególnie do czytania w ciepłym, słonecznym miejscu, którego charakter neutralizuje nieco tematykę powieści).

Przeczytałam również Maddaddam, ostatnią część trylogii Roku Powodzi - wszystkie wątki postapokaliptycznej epopei Atwood zawiązały się w spójną całość, świat zaczął się odradzać, i być może wszystko będzie lepiej: ale mimo wszystko miałam poczucie pewnego niedosytu, jakby faktor wow opadł o kilka stopni w tej części. W związku z tym: Rok powodzi pozostaje moją ulubioną częścią cyklu.

A poza tym - przeczytałam, jaką wizję polityczną ma idący pod prąd Robert Biedroń, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest on moim idealnym i wymarzonym kandydatem na (lewicowego) prezydenta. Nie tylko Słupska.

I jeszcze - pytanie do Państwa: co czytacie tej jesieni? Proszę mi polecić coś zupełnie nie z mojej beczki, na "odświeżenie podniebienia"...

Dobrych lektur!

Tuesday 15 August 2017

Pięćset twarzy Zeni i wiersze i z lasu - #ProjektAtwood na półmetku sierpnia.

Sierpień przepływa mi przez palce, i już wiem, że nie przeczytam w nim wszystkich książek z mojego Projektu Atwood – na pocieszenie dodam jednak, że a) na początku września wywożę walizkę książek w przyjemnie ciepłe miejsce, więc pomysł otrzyma prolongatę zamiast zawiasów, oraz b) jedną z przyczyn zwolnienia tempa czytania „projektowego” są Ścieżki północy Richarda Flanagana, zdobywcy Bookera 2014 za opowieść o obozach jenieckich w południowo-wschodniej Azji. Król szczurów był dla mnie książką formatywną. To chyba wiele wyjaśnia.

Tak więc: w sierpniu, lawirując między książkami bibliotecznymi i własnymi, dokończyłam zbiór wierszy z dobrych kilku dekad – Eating Fire – oraz rozsmakowałam się w powieści Zbójecka narzeczona.

Wiersze Atwood to w gruncie rzeczy powieści skondensowane do kilku (-nastu, -dziesięciu) linijek, celne obserwacje na temat życia, natury, miłości oraz sprawiedliwości dziejowej – i równości płci. Z góry przepraszam za koślawość moich naprędce wykonanych tłumaczeń.

                Dziewczynka powinna być
zasłoną, białym cieniem, bezkrwawym
jak księżyc na wodzie; nie
agresywnym; powinna
być cicho i unikać
czerwonych butów, czerwonych pończoch, tańca.

 Taniec w czerwonych butach cię zabije.

Albo:

                               Myślę o tej kobiecie
której nie zabili.
Zamiast tego, zaszyli jej usta
na amen, zamknęli je wokół
otworu rozmiaru słomki,
i odesłali ją na ulice,
niemy symbol.

Nie ma znaczenia, gdzie
się to stało, ani kiedy, ani czy
z rąk jednej czy drugiej strony;
takie rzeczy dzieją się zawsze,
gdy tylko powstają strony.

Albo jeszcze:

Twój język zwisa wokół twojej szyi,
pętla, ciężki naszyjnik;
każde słowo jest imperium,
każde słowo jest wampirem i matką.

I w końcu:

seks to nie stomatologia
                lepkie wypełnianie ubytków i bólów

Bardzo lubię ten rodzaj poezji – jej płynność, jej wyrazisty, choć w gruncie rzeczy delikatny język, nabrzmiałe znaczeniem metafory, celne puenty. Całości zamknięte w ramach sugestywnych historii, zakończone morałem (czasami) lub gorzkim stwierdzeniem (częściej).

Zbójecka narzeczona zaczyna się natomiast od tego, że pewna kobieta powraca zza grobu.

I nie, nie jest to historia o zombie.

Zenia ma niebywałe zdolności w kierunku mieszania ludziom w głowach: swego czasu udało jej się stworzyć trzy różne historie (osobowości, postaci, problemy) na użytek trzech różnych kobiet – to one są bohaterkami tej opowieści, Zenia to spiritus movens całej historii – i odebrać każdej z nich coś bardzo cennego, coś, z czym nigdy nie rozstałyby się z własnej woli. Jej niespodziewany powrót (a trzeba dodać, że podobno rozstała się ze światem za pomocą bomby w Bejrucie) dogłębnie wstrząsa dawnymi przyjaciółkami-ofiarami, które ledwo co zdołały poskładać do przysłowiowej kupy smętne resztki popiołów, pozostawione przez Zenię przy jej Wielkim Wyjściu.

Nielinearna narracja, wiele „punktów widzenia” i dużo czasu teraźniejszego – najlepiej smakuje mi taka Atwood, niekoniecznie pierwszoosobowa, a przecież, mimo wszystko, jednak tak. I jeszcze złożoność ludzkich historii. I wielowarstwowość opowieści. Niejednoznaczność motywów bohaterów. Mogłabym to jeść łyżkami.

(…nawet pomimo językowych ekwilibrystyk w wykonaniu tłumacza. Szanowny Panie! „Pathetic” nie musi koniecznie (a nawet nie powinno…) być tłumaczone jako „patetyczne”. „Wykręcić ramię paru osobom” to taki idiom, słyszał Pan kiedyś? I kim w ogóle byli Anglo-Saksoni?...)

Zachęcam Was zatem serdecznie do przeczytania zarówno wierszy Atwood (najchętniej w oryginale), jak i Zbójeckiej narzeczonej – być może w tłumaczeniu innym niż to z toruńskiego wydania A.D. 2008. Albowiem warto.

Sama zaś oddalam się w ostępy syjamskiej dżungli. O Flanaganie też pewnie jeszcze będzie.


Dobrego lata!

Wednesday 2 August 2017

Drugi w historii, drugi w pięcioleciu, drugi dla kobiety - czyli dlaczego życzę Kanadzie kolejnego Nobla z literatury.

Jestem trochę podobna do Katona Starszego - większość moich wypowiedzi na temat literatury współczesnej kończę stwierdzeniem: "A poza tym uważam, że Akademia powinna się ogarnąć, i dać Margaret Atwood Nobla zanim będzie za późno". Czytanie Atwood jest ostatnio modne - przede wszystkim z powodu przerażająco dobrej (to nie jest oksymoron!) adaptacji Opowieści podręcznej (z rewelacyjną rolą Elizabeth Moss, oraz moim ulubionym bratem Fiennesem), która wstrzeliła się idealnie w dyskusję na temat pozycji (!) kobiety w Ameryce ery Trumpa. Na listopad szykuje się kolejny (Netflixowy) serial, tym razem na podstawie Alias Grace, a ja z radością obserwuję, że coraz więcej osób odkrywa fenomen kędzierzawowłosej pisarki (petycja o film biograficzny z Alex Kingston w roli głównej leży u mnie na biurku - kto podpisze?) wychowanej w kanadyjskim lesie, i rozumiejącej problemy współczesnego świata w sposób dogłębnie poruszający i niepokojący.

Dla mnie, jak dla większości nowych czytelników, zaczęło się od Opowieści podręcznej, zdjętej na chybił-trafił z półki w bibliotece, bodajże jeszcze za czasów studenckich (czyli w zamierzchłej prehistorii). Nie powiem tutaj nic o tej konkrentnej powieści, ponieważ a) naprawdę uważam, że powinniście przeczytać ją sami, b) równie gorąco namawiam Was do obejrzenia serialu, który dość mocno odbiega od książki, ale tworzony był w ramach ścisłej wspólpracy z autorką. Dość powiedzieć, że nikt nie pisze dystopii tak, jak Margaret Atwood: spokojnym, miejscami wręcz beznamiętnym językiem opowiadając o sytuacjach i dylematach leżących na cienkiej granicy oddzielającej science fiction od ponurych wizji przyszłości. Potwierdza to trylogia "Roku Powodzi" (Oryks i Derkacz, Rok potopu i - wydany po polsku na wiosnę tego roku - Maddaddam), oraz Serce umiera ostatnie (bez uciekania się do spoilerów powiem tylko, że wyjaśnienie znaczenia tytułu jest tyleż przerażające, co banalne w swej prostocie). Atwood pisze także o miłości - mój absolutnie przeulubiony, zaczytany i czarny od ołówka Ślepy zabójca, o powrocie do korzeni (Wynurzenie), i o nowych sposobach interpretowania znanych historii i mitów (Penelopiada, oraz wydany w ramach "Projektu Szekspir" Czarci pomiot. Podobny przekrój tematów pojawia się w jej twórczości poetyckiej - o Eating Fire, wyborze wierszy pisanych na przestrzeni 30 lat, mam nadzieję napisać za kilka dni - ale bynajmniej nie ogranicza zakresu zainteresowań pisarki.

Mówcie, co chcecie, ale jeżeli kobieta, spod pióra której wyszła opowieść o teokratycznym państwie amerykańskim, potrafi wymyślić komiks o superbohaterze będącym pół-aniołem i pół-kotem - to chyba coś jest na rzeczy w temacie Nobla?...

Wymyśliłam sobie, że sierpień poświęcę w tym roku przede wszystkim na lekturę Atwood - własnego Alias Grace i Maddaddam oraz pożyczonych z biblioteki Zbójeckiej narzeczonej i Pani Wyroczni: ale jest jedna książka, której nigdy nie będę mogła przeczytać, mimo najszczerszych chęci. Nosi tytuł Scribbler Moon, została napisana w roku 2014, a ukaże się... w 2114. Nie, nie pomyliłam się: tutaj możecie przeczytać o norweskim projekcie Future Library.

Piękny pomysł, prawda?

Dobrego czytania - dajcie szansę pani Atwood :)

Wednesday 12 July 2017

Co czytam, kiedy nie piszę?

Odpowiedź krótka: głównie zestawienia faktur za materiały budowlane.

Odpowiedź dłuższa: ...oraz wiele książek przypadkowych i zaplanowanych, które pozwalają mi oderwać się od kołowrotu w postaci ustalania faktury płytek, umiejscowienia zawiasów drzwi (wejściowo-wyjściowych!), czy rodzaju oświetlenia w "salonie".

Tak się bowiem złożyło, że mniej-więcej miesiąc temu wyemigrowałam (już na stałe) z Warszawy na Wieś przy Mieście Rodzinnym, i żyję obecnie w ferworze walki znanym jako Kompleksowy Remont Całego Piętra. Jedna trzecia już za mną - trzymajcie kciuki, może nie zwariuję.

Czytam zatem głównie podczas tak zwanego work commute, w pociągach (dalekobieżnych) i autobusach (miejskich) - albo w domu, jeśli istnieje uzasadniona obawa, że dopiero co rozpoczętą książką będę skłonna obrazowo walnąć o ścianę. Taka możliwość istniała - całkiem wymiernie - w przypadku Księcia Lestata Ani Ryż. Materiał do zapamiętania: nie warto kupować książek z powodów sentymentalnych, a zwłaszcza nie wolno kupować "kontynuacji serii" pojawiających się po X latach od tejże serii zakończenia. Książę... miał bowiem niewiele wspólnego z Kronikami wampirów, a między jękliwymi monologami bohaterów (a imię ich Legion, i po co to komu?) - zaciągał za to buduarowym klimatem innej serii autorstwa pani Rice: tak, dobrze myślicie, tej o Śpiącej Królewnie. Propozycja wyłącznie dla zdeterminowanych pasjonatów.

Na drugim krańcu spektrum umieszczam natomiast spontaniczny zakup z niezawodnego BookDepository: New Boy, czyli wkład Tracy Chevalier w Projekt Szekspir. Nigdy nie przyszłoby mi głowy opowiedzenie Otella przez pryzmat interakcji szóstoklasistów z Waszyngtonu (w roku pańskim 1974): pomysł okazał się jednak genialny w swej prostocie, a sposób wykonania rozłożył mnie na łopatki. Polecam, polecam, polecam.

Jako i Górę Tajget Anny Dziewit-Meller, przeczytaną zapewne z kilku(nasto?)miesięcznym opóźnieniem, ale dającą po głowie i działającą lepiej, niż jakakolwiek klimatyzacja na gorące dni w komunikacji publicznej. Świat jest doprawdy przerażającym miejscem.

Na szczęście mamy książki - oraz imprezy nastawione na ich promocję. Na Big Book Festival nie udało mi się w tym roku zawitać (karmiłam w tamtych dniach fiordy, z ręki), a Targi Książki na Narodowym okazały się dla mnie bardzo łaskawe: miałam przyjemność spotkać panią Hannę Krall, wyprosić od pana Michała Rusinka specjalną dedykację przy ulubionym limeryku mamy (to ten o panu z pewnego miasta w Turcji...), i poznać Mojego Prezydenta.

A pan Wojciech Bonowicz (pozdrowienia, Redaktorze!) był uprzejmy sprzedać mi cenną informację o koncercie Wojciecha Waglewskiego i Mateusza Pospieszalskiego - panowie wybitnie wysoko ustawili poprzeczkę dla wszystkich grających na żywo muzyków, których będę w przyszłości słuchała - i zapamiętać moje imię. Podejść po autograf pana Waglewskiego, i zostać przywitaną radosnym: "Dzień dobry, pani Leno, dotarła pani!" - bezcenne.

Czego i Wam życzę, PT Czytelnicy, i oddalam się w kierunku biografii Leonarda Cohena...

Monday 1 May 2017

Kwietniowo...



Majówka. Podobno. Słońce zaczęło wyrażać chęć do współpracy, choć za oknem nadal zimno i wilgotno – siadam zatem przy kawie i archiwalnych Maglach Wagli, żeby podsumować kwiecień czytelniczo-teatralny.
W teatrze otóż widziałam w kwietniu dwie rzeczy, obie świeże, i bardzo od siebie odległe, choć na tę samą literę: Ojca w Ateneum oraz Ożenek na 6. Piętrze. Ojciec to wiwisekcja umysłu starego człowieka, zapadającego coraz głębiej i głębiej w chorobę, niszczonego od wewnątrz przez utratę podstawowych zdolności percepcji rzeczywistości i kojarzenia faktów. Marian Opania w tytułowej roli po stokroć rekompensuje „jednominowość” Magdaleny Schejbal, i tworzy kreację wybitną – ale uprzedzam, to nie jest sztuka, na którą można pójść w sympatycznym towarzystwie, i przyjemnie spędzić wieczór: ale raczej pretekst do głębokiej analizy stosunków panujących w rodzinie, której część stanowi stary rodzic lub rodzice.

(Na marginesie: w sztuce mamy do czynienia z nielinearnym czasowo rozwojem akcji. Szkoda, że niektórzy spośród widzów nie zrozumieli, o co cho.)
Jeżeli więc mają Państwo życzenie wybrać się do teatru w celach typowo rozrywkowych, a przy tym zobaczyć kawał dobrego aktorstwa, proponuję jednakowoż Ożenek – na scenie między innymi Dereszowska, Chruściel, Żółkowska, Żak (Cezary), Chabor, Pazura (znowu Cezary!), Żebrowski oraz Głowacki – nie Cezary, ale Piotr, zdecydowanie najmocniejszy akcent w obsadzie: aczkolwiek nie ma tam ani jednej źle zagranej roli. Bardzo nieoczywista inscenizacja ze znakomicie przemyślaną scenografią i ruchem scenicznym, tekst Gogola podany z werwą i biglem – ja jestem na TAK, proszę Szanownych.



Co w kwestii książek?
Poszłam w tym miesiącu po kluczu (quasi) biograficznym: tłumaczenia Dylana pióra Łobodzińskiego, opowieść o Dariusza Michalskiego o śp. Wojciechu Młynarskim, świetnie się czytające rozmowy panów Bonowicza i Waglewskiego: to wszystko z czystym sercem Szanpaństwu polecam, a do pana Wojciecha W. zgłoszę się po autograf przy okazji Warszawskich Targów Książki – kto się wybiera?...
Żeby jednak nie było tak różowo: gwałtowna, emfatyczna odradzanka na zakończenie wpisu.
Ostatnią moją książką kwietniową okazało się być Ani żadnej rzeczy… autorki piszącej się S. M. Borowiecky. Wprowadzenie zapowiada opowieść mogącą konkurować z różnymi Kodami, Aniołami i Demonami itepe, czerpiącą garściami z symbolizmu i numerologii, prowadzącą czytelnika od Polski po Watykan z przystankami we Francji, Szwajcarii i Wiedniu. Obiecuje odkrycie tajemnic wiążących hitlerowców z poszukiwaczami Graala, demaskację pradawnych bractw strzegących tajemnic podważających wszystko, co wiemy o historii naszej cywilizacji, oraz silną, wielowymiarową bohaterkę. I aż do strony 22. wszystko wydaje się sugerować wielce obiecującą lekturę. Niestety, stron jest w tej książce ponad 300 (a podobno istnieje także kontynuacja – Która jego jest), a na nich – liczne błędy stylistyczne, brak znaków diakrytycznych lub liter, zerowa znajomość zasad interpunkcji oraz akcja równie spójna, co dowolny dokument po przejściu przez niszczarkę. Nie zrozumiałam, jakie były motywacje poszczególnych bohaterów, ani w jaki sposób ich działania miałyby się zazębiać z mocnym stylistycznie i znaczeniowo początkiem książki (być może pisanym przez kogoś innego?...). Nie przekonała mnie żadna z przedstawionych przez autorkę teorii (spiskowych), ani nie zachwyciło jej (autorki) pozowanie na hybrydę Browna i Miłoszowskiego. Zagorzali fani gatunku mogą dać pani Borowiecky szansę – pozostałym Państwu odradzam serdecznie. Można w zamian za to poczytać Margaret Atwood, przed obejrzeniem serialowej wersji Opowieści podręcznej – niniejszym idę po herbatę, zapadam w fotel, i oglądam.
Dobrej majówki!

Friday 31 March 2017

Marcowo.



Nadal jestem człowiekiem korporacyjnym. Korporacja od czasu do czasu dostarcza wszystkim pracownikom wielce pozytywnie przyjmowane skrzynki owoców i warzyw, a mnie osobiście uhonoruje w przyszłym tygodniu wyróżnieniem w konkursie foto. Przewiduję dyplom i uścisk dłoni prezesa. Dobre i to.

Wracam z korporacji do domu, jestem zmęczona i obolała, walczę z neurotycznym kotem i – w miarę możliwości – czytam. Z tego miejsca serdecznie polecam Wniebowzięte, reportaż Anny Sulińskiej o pracy LOT-owskich stewardess za czasów poprzedniego systemu politycznego. Wielce pouczająca lektura, a przy tym zabawna i zręcznie skonstruowana.

Niejakim rozczarowaniem okazały się w tym miesiącu przesadnie, IMVHO, zachwalane wiersze Rupi Kaur, oraz Mitologia nordycka Gaimana, w której nie znalazłam nic odkrywczego – z chlubnym wyjątkiem okładki, oraz mantry „Zamknij się, Thorze”. I feel you, Loki.

Tymczasem marzec, z załamaniami pogody za oknem i nastroju wewnątrz ustroju, kończy mi się przy akompaniamencie płyty formacji Dylan.Pl, podpieranej lekturą książki Duszny kraj. Lubię melodię tłumaczeń Filipa Łobodzińskiego – a przy okazji: obcuję z noblistą. No!...

Dobrego, wiosennego kwietnia!