Tuesday 17 May 2016

Książka (i film) o pszczołach. O "Historii pszczół" Mai Lunde.

W niedzielę rano uratowałam pszczołę.

Przebywanie w ogrodzie moich rodziców nie wpływa zbawiennie na kontakty człowieka z owadami - mamy na stanie gniazda os i szerszeni, mnożące się w postępie geometrycznym - ale oprócz tych potworów zdarzają nam się również sympatyczni goście, w postaci trzmieli i pszczół. (Tata planuje budowę hotelu dla owadów wędrownych, ale jakoś niesporo mu to idzie: chyba muszę zakasać rękawy i zwędzić mu młotek.) Jedną taką istotkę znalazłam na podarowanej mi przez Tatę kiści bzu: była przemoczona od rosy, i kompletnie wyczerpana.
Przełożyłam pszczołę na łyżeczkę wody z cukrem, i odłożyłam na beton przy granicy rabatki. Napiła się, otrząsnęła, i zaczęła rozprostowywać skrzydełka. Nie ukrywam, że byłam z siebie cokolwiek dumna.

"Historia pszczół" Mai Lunde mówi o czymś więcej, niż łyżeczka syropu cukrowego. Tutaj ratuje się nie pojedynczego owada, ale gatunek: a z nim świat w takim kształcie, jakim go oglądamy obecnie.

William, biolog z połowy XIX wieku, próbuje przezwyciężyć napad chronicznej melancholii poprzez skupienie się na pracy nad nowym modelem ula. George, hodowca pszczół z początków XXI wieku, walczy z CCD (Colony Collapse Disorder - masowe zniknięcia pszczół z 2008 roku, o wciąż nie do końca jasnej genezie; przy okazji lektury obejrzałam dokument na ten temat: Vanishing of the Bees, bardzo polecam). Tao, Chinka z końca XXI wieku, pamiętająca jeszcze czasy sprzed Zapaści - całkowitego wyginięcia owadów zapylających - pracuje jako "ludzka pszczoła", przez wiele godzin dziennie ręcznie zapylając drzewa owocowe. Dla każdego z nich pszczoły - ich udomowienie, przetrwanie, odrodzenie - stanowi ważną motywację: ale nie tak ważną, jak rodzina.

Nie mogę za dużo mówić o tym, w jaki sposób dzieci bohaterów przyczyniają się do zmian w ich światopoglądzie, lub do ukierunkowania ich działań, żeby nie zepsuć Wam przyjemności z lektury. Wszystko jest ze sobą połączone: rodzice i dzieci, pszczoły i dobrobyt rodzin, a także wiedza zawarta w pewnym rysunku technicznym - i wspomnieniu po nim. W gruncie rzeczy można by pomyśleć, że świat jako taki jest ulem, w którym wszyscy za siebie odpowiadamy.

Autorka kilkakrotnie (choć, trzeba jej oddać, nienachalnie) przypomina czytelnikom, że bez natury jesteśmy niczym, a odwracanie się od niej na rzecz pogłębiania naszego wykształcenia i rozwijania intelektu może mieć mocno nieciekawe skutki. I tak sobie myślę, że jest w tym sporo racji...

Ten wpis daje Wam szkielet - ścianki ula, że tak polecę metaforą - ale w książce jest poza tym mnóstwo innego dobra - nie będę ciągnąć metafory, bo to poniżej naszej wspólnej godności - dla którego warto po nią sięgnąć. I wcale nie chodzi tu o miejsce na liście bestsellerów.

Tymczasem, moi drodzy. Za kilka dni ujeżdżam do Rumunii i Mołdawii - pewnie wrócę z nowym raportem z lektury.
Klonowa Wróżka

Monday 9 May 2016

Mokre sny i test Bechdel, czyli: co brał scenarzysta „Czarodziejów”?



(Wbrew pozorom, ten wpis dotyczy książek – oraz ekranizacji, która zrobiła z nich zupełnie nową rzecz.)

Pierwszy tom trylogii Grossmana (mam wielką ochotę napisać: Lva Grossmana, chociaż może powinno być Leva? Nie wiem, mam dysonans poznawczy, nie napiszę nic) przeczytałam w ubiegłym roku, i nie spieszyło mi się zbytnio do lektury kolejnych. Owszem, samo założenie było interesujące – ale główny bohater okazał się do tego stopnia irytujący, że miało się ochotę wyrzucić go przez okno w dwimerytowych kajdanach. Dowiedziawszy się jednak, że całość została ujęta w formę serialu, i pokazywana jest oto przez telewizję amerykańską, postanowiłam nadrobić braki i doedukować się w temacie rozwoju akcji dramatycznej. Idzie to tak:

Quentin ma dwoje przyjaciół, Julię i Jamesa. W Julii się podkochuje, platonicznie i smętnie – ona, rzecz jasna, woli „tego drugiego”. Wszyscy troje są genialni, piekielnie uzdolnieni i zabójczo inteligentni. Wybierają się do college’u, a otworem stoją przed nimi takie mało znane, niszowe uczelnie, jak chociażby Harvard. Aha, jeszcze jedna ważna sprawa: Quentin robi sztuczki karciane, i jest wielkim fanem Fillory.

Fillory, proszę P.T. Czytelników, to Grossmanowa Narnia: kraina, do której pewne rodzeństwo z Anglii dostaje się przez portal ukryty w zegarze ich ciotki. Krainą rządzą dwa wielkie barany (to nie jest eufemizm!), a pośród jej rdzennych mieszkańców można spotkać olbrzymów, gadające zwierzęta i lud władające magią. Są także zegarowe drzewa, istotne z punktu widzenia fabuły, ale my damy sobie z nimi chwilowo spokój.

Quentina i jego przyjaciół poznajemy w dniu, gdy nasz heros in spe udaje się na rozmowę kwalifikacyjną mającą zagwarantować mu miejsce na mało znanej, niszowej uczelni typu – bodajże – Yale. Rozmowa zostaje odwołana (na skutek splotu pewnych tragicznych okoliczności), a Quentin trafia na zupełnie inny egzamin: bardzo przedziwny zestaw zadań, którego prawidłowe ukończenie może otworzyć przed nim drzwi Brakebills – takiego Hogwartu stopnia drugiego. Między etapami egzaminu naszemu bohaterowi (który posiada przydługie włosy wiszące wokół smętnej fizjonomii, i nie bardzo łapie, o co be) wydaje się, że widzi pośród zdających swoją przyjaciółkę Julię, ale to przecież niemożliwe, co? Poza tym dziewczyna znika mu z oczu i nie dociera do ostatniego levelu, więc to z pewnością nie była ona, prawda? …taaak.

Uwaga, spoiler: Quentin zdaje egzamin, i zaczyna naukę w Brakebills. Nie obywa się przy tym bez problemów: okazuje się na przykład, że nauczyciele nie są w stanie określić, w jakiego rodzaju magii powinien się specjalizować – a jest to, jakby nie patrzeć, pierwszy krok w kierunku uzyskania dobrze ukierunkowanego wykształcenia. No cóż. Quentin trafia pod skrzydła tak zwanych Fizycznych – zapamiętajmy imiona Eliot, Janet oraz Alice – w towarzystwie których walczy z perfidną Bestią, podróżuje (pod postacią gęsi wędrownej) na „praktyki” na Antarktydę, spożywa znaczne ilości alkoholu oraz kosztuje miłości fizycznej i duchowej w różnych konfiguracjach. Po drodze dowiaduje się, że jego – cokolwiek zapomniana – przyjaciółka Julia rzeczywiście zdawała do Brakebills, i egzamin ten oblała, ale – wbrew zamierzeniom włodarzy szkoły – nie poddała się zaklęciu kasującemu wspomnienia krótkoterminowe, i obecnie robi wszystko, aby przekonać władze uczelni do przyjęcia jej w poczet studentów. Po drodze okazuje się, że Bestia nie jest tym, kim/czym się wydaje, bohaterowie odkrywają sposób na podróżowanie między światami i lądują w Fillory, gdzie Quentin et consortes zostają ukoronowani na królów i królowe, ktoś umiera, ktoś przechodzi w inną formę bytu, cykl nabiera niejakiego rozpędu i skupia się (w drugim tomie) bardziej na losach Julii i jej pogoni za magią nieinstytucjonalną, a także na wielkim queście dla ocalenia Fillory… Schemat jakoby znany.

Książki skierowane są do czytelników, którzy wyrośli na JKR, i chcieliby jeszcze – jest więc w nich i seks, i żarty z popkultury, i brzydkie wyrazy, i substancje, których spożycie dozwolone jest dopiero po ukończeniu lat osiemnastu. Quentin stroi fochy, wyobraża sobie niestworzone rzeczy na swój temat, i nie zjednuje sobie po drodze mojej sympatii. Akcja obfituje w spotkania z dziwnymi stworzeniami, wiarygodnie opisane procedury uczenia się zaklęć, i sporo ciętego humoru. Poza tym dowiadujemy się, że w Canale Grande mieszka smok, co samo w sobie pogłębia zainteresowanie opowieścią. Prawdopodobnie dlatego ktoś zdecydował, że świetnie byłoby zekranizować cały cykl.

I tutaj, P.T. Czytelnicy, faktor WTF wzrasta wykładniczo.

Gdybyście planowali obejrzenie pierwszego sezonu „The Magicians” przed przeczytaniem pierwowzoru książkowego – lub po przeczytaniu tylko jednej lub dwóch części trylogii – upraszam Was serdecznie o wyrozumiałość, i pamiętanie, że:

1) Eliot i Majakowski są niesamowici, genialni i wspaniali, i nic tego nie zmieni.

2) W książkach nikogo nie trzeba wyciągać z psychiatryka istniejącego tylko w delirycznym śnie delikwenta.

3) W książkach Julia nie pomaga psychotycznej wiedźmie w napadzie na Brakebills. Psychotycznej wiedźmy po prostu nie ma w pierwowzorze (dlaczego zatem jej wątek ciągnie się aż do 10. odcinka serialu?)

4) W książkach Margo ma na imię Janet. Autor uważa – raczej słusznie – że czytelnikowi nie pomyli się ona z Jane, postacią poboczną, acz łatwo zapadającą w pamięć.

5) W książkach Alice i Quentin nie muszą się bawić w MarvinaGaye celem uratowania kogokolwiek skądkolwiek.

6) W książkach wiemy, że Eliot jest nieheteronormatywnej orientacji seksualnej bez konieczności wprowadzania nowego bohatera, który nic nie wnosi do fabuły, a jedynie zapycha czas antenowy swoją osobą, i usta aktora swoim językiem.

7) Co więcej, w książkach udaje się przemycić aluzję do pedofilskich zachowań jednej z postaci BEZ konieczności pokazywania tego, co DOKŁADNIE kazała robić pewnemu małemu chłopcu.

8) W książkach Quentinowi nie śni się, że Julia-w-której-się-był-podkochiwał, ubrana w bikini Lei Organy, całuje z języczkiem Alice-aktualną-dziewczynę-Q, ubraną w białą sukienkę Daenerys Targaryen, po czym obie każą podmiotowi śniącemu stulić dziób, gdyż jego fantazja właśnie zdała test Bechdel i w związku z tym życie jest piękne.

9) W książkach bohaterowie nie rzucają słowem na „f” w co drugim zdaniu. Swoją drogą, ciekawa decyzja zespołu kreatywnego: zdecydować się na „dopieprzenie” języka bohaterów, gdy wiadomo, że stacja WYCISZY KAŻDEGO FUCKA, KTÓRY PRZEJDZIE IM PRZEZ GARDŁO. (Raz jeszcze: to nie jest eufemizm!)

10) Książki, mówiąc kalką językową, robią sens.

Konkluzja: cykl Grossmana warto przeczytać, jeśli się szuka przyjemnej, lekkiej i sympatycznej lektury w klimacie Pottera dla młodych dorosłych. Od serialu „The Magicians” (przedłużonego na kolejny sezon! Gasp!) należy się natomiast trzymać z daleka, dla własnego zdrowia psychicznego.
No dobrze, tyle mojej pisaniny: a co Wy ostatnio czytaliście?...

(W ramach peesu – obraz obsesji, czyli zdjęcia książek – własnych i pożyczonych – które czekają na przeczytanie na moich półkach i szafkach. Niech mnie ktoś powstrzyma, proszę.)