Sunday 30 September 2018

128/156. "Miss Sherlock"

Niespodziewanie udało mi się stworzyć pomost między dwoma projektami czytelniczymi: queerowym wrześniem oraz japońską jesienią. Od razu oświadczam, że nowelizację serialu Hulu Asia i HBO Miss Sherlock czytałam zdecydowanie z myślą o PIERWSZYM z wymienionych projektów.

O co chodzi? Jak można się domyślić, o kolejną wersję Sherlocka Holmesa. Tym razem twórcy pobawili się płcią bohaterów jeszcze bardziej, niż w przypadku Elementary: zarówno Sherlock (Sara Shelly "Sherlock" Futaba), jak i Watson (Wato Tachibana: powiedz Wato-san bardzo, bardzo szybko, i wszystko się wyjaśni) są, jak można się domyślać na podstawie tytułu, grani przez kobiety.

I to JAK.

Niniejszym oznajmiam, że grająca Sherlock (dziwnie się to pisze bez męskiej końcówki) Yuko Takeuchi jest przegenialną aktorką. Ma ten rodzaj nadaktywności, osiąganej przy użyciu minimum środków wyrazu, który z miejsca czyni ją wiarygodną w roli lekko autystycznej pani detektyw w zabójczych szpilkach. Dla mnie osobiście ważny jest również fakt, że Yuko wygląda tak:

- a moja miłość absolutna, Yuki (Yuri) Amami, tak:

(Nie, nie mylicie się - to jest Mjolnir. Yuri robiła japoński dubbing Heli w Ragnaroku, i śmiem twierdzić, że kompletnie zakasowała panią Blanchett).

Ale nie o tym mowa. (No dobrze, nie tylko o tym.) Do brzegu, do brzegu.

O serialu Miss Sherlock dowiedziałam się z zajawek, jakoś tak w ubiegłym roku, i z utęsknieniem czekałam na jego premierę. (Ważna informacja: Miss Sherlock możecie obejrzeć na HBO Go. Nie trzeba się bawić w poszukiwanie nieprawomyślnych wersji w otchłaniach internetów, o którym to procederze wierchuszka HBO wie, i nawet nawiązuje to nielegalnego streamingu w swoich tweetach. Urocze.) Podczas lipcowego pobytu w Japonii weszłam na moment do dworcowej księgarni, i wpadłam prosto na półkę z nowelizacją - świeżo spod prasy drukarskiej - w związku z czym postanowiłam, że przeczytam książkę zanim obejrzę serial, nawet jeżeli wersja drukowana powstała na kanwie scenariuszy siedmiu z ośmiu wyemitowanych odcinków, a nie odwrotnie.

Już podczas zapoznawczego czytania w shinkansenie relacji Himeji-Mishima, stało się jasne, że mamy tutaj do czynienia z wersją historii jak najbardziej legitymizującą wszelkie "napięcia" między Sherlock a Wato - kłaniają się pojęcia w rodzaju JohnLock z okolic Sherlocka BBC, czy filmów z RDJ-em i Judem Law. I oto nagle okazuje się, że można zajrzeć do głowy Sherlock, i znaleźć tam rzeczy, które w pełni potwierdzają teorię o zacieśnianiu związków międzyludzkich poprzez wspólne rozwiązywanie zagadek kryminalnych. Miss Sherlock napisana jest zgrabnie i z polotem, a wewnętrzne monologi bohaterek dokładają dodatkową warstwę znaczeniową do tego, co widzimy na ekranie (a cóż to jest PRZESTRZEŃ OSOBISTA? Nie znam, nie słyszałam.) I to się, proszę Państwa, trzyma przysłowiowej kupy, i buduje zupełnie nową dynamikę wewnątrz duetu Sherlock/Watson.

Książka i serial zachowują pewne elementy kanonu stworzonego przez Conan Doyle'a. Sherlock gra na wiolonczeli (znakomity wybór IMHO) i jest desperacko uzależniona od czekolady (oraz, w mniejszym stopniu, od kawy). Wato dopiero co wróciła z wolontariatu w Syrii, który mocno przewartościował jej podejście do pracy lekarza. Sherlock ma genialnego brata (Kento Futaba na premiera!), a współpracujący z nią detektyw Reimon z tokijskiej policji to zdecydowanie mój ulubiony Lestrade. Nie trzeba go oglądać w serialu (choć poleca się to uczynić), żeby wiedzieć, że to z gruntu dobry i uczciwy człowiek, którego lubi się od pierwszego momentu.

Warto również dodać, że Miss Sherlock ma także swojego "Andersona" - tutaj nazywa się Shibata, i jest młodszym detektywem grającym rolę chłopca na posyłki Reimona. Przepięknie napisana postać.

Co nowego wprowadza się do kanonu? Przełożenie wielu drobnych spraw (rozdziałów = odcinków) na jeden spójny obraz Wielkiej Zagadki. Bardzo sprytnie pokazane lęki i fobie dręczące współczesne społeczeństwo japońskie. Przeciwnika, z którymi trudno jest walczyć, ponieważ dysponuje wyjątkowo niekonwencjonalną bronią.

I jeszcze, w nawiązaniu do mojego projektu: dziesiątki przypadków kontemplowania "idealnej" urody Sherlock przez zauroczoną Wato. Co najmniej tyle samo rozważań Sherlock - wycofanej, autystycznej, egocentrycznej - na temat tego, co, jak i komu zrobi, jeżeli Wato zostanie wyrządzona jakakolwiek krzywda. Dodajmy do tego warstwę wizualną (poważnie - obejrzyjcie choć jeden odcinek serialu, i spróbujcie mi udowodnić, że się mylę), oraz opinie obu aktorek na temat relacji łączącej ich bohaterki - i oto mamy przepis na świetnego Sherlocka, ze znakomitą historią i sprawnie odświeżonymi postaciami. Nie zachęcam zatem do przeczytania nowelizacji - chyba że znacie japoński, w którym to przypadku: go for it! - ale serial polecam gorąco, machając radośnie wszystkimi kończynami.

Saturday 29 September 2018

122/156. Remigiusz Ryziński, "Dziwniejsza historia"

Bycie gejem czy Żydem to nie jest fakt z zakresu moralności. Człowiek się taki rodzi. To nie od niego zależy. Język homofobiczny i antysemicki to są rzeczy paralelne. Ktoś mówi z nienawiścią o czymś, co nie było przedmiotem wyboru danej osoby, mówi o kimś, kto się czuje różny, kto się różni czymś. Analogie są.

Właściwie mogłabym tutaj zacytować sporą część notatki o Foucault w Warszawie, również przeczytanym w ramach projektu #QueerSeptember, i nie byłoby to błędem. Znakomite przygotowanie faktograficzne. Odhaczone. Wyraźne znawstwo i zainteresowanie tematem ze strony Autora. Odhaczone. Duża część książki poświęcona społeczności queer w czasach PRL-u. Odhaczone.

Pozostaję jednakowoż ze sporym niedosytem w kwestii odtwarzania losów tejże społeczności podczas wojny - a na to miałam największą chrapkę przed rozpoczęciem lektury. Wzdech. Cóż począć? Pozostaje docenić Autora za wysiłek włożony w pisanie Dziwniejszej historii, i przejść do kolejnego punktu programu...

Tuesday 18 September 2018

121/156: Alysia Abbott, "Tęczowe San Francisco"

Kiedy rodzice spotkali się po raz pierwszy na imprezie SDS-u [ruch uniwersytecki Studenci dla Społeczeństwa Demokratycznego], a mój ojciec powiedział matce, że jest biseksualny, ona odparła:
-To oznacza, że potrafisz kochać całą ludzkość, a nie tylko jej połowę.

Tęczowe San Francisco, wspomnienie Alysii Abbott o jej ojcu, Stevie - poecie, eseiście, działaczu LGBT - rozpoczyna się bardzo optymistycznym akcentem; im dalej w las, tym trudniej jest jednak  doszukać się czytelnikowie podobnej radości i optymizmu. Z pozoru wszystko jest kolorowe i pełne słońca: Alysia dorasta pod opieką ojca - jej matka zginęła w wypadku samochodowym - który stara się zapewnić jej jak najszczęśliwsze dzieciństwo. Problem w tym, że mimo najszczerszych chęci nie wszystko udaje się tej rodzinie tak, jak by tego pragnęła. Alysia jest inna niż jej koleżanki - te z "normalnych" domów, nie dzieci-queer - i bardzo długo dochodzi do takiego stanu ducha, w którym poczytywać sobie będzie tę inność za atut, a nie za coś życiowo obciążającego i stawiającego ją na przegranej pozycji względem rówieśników.

Steve Abbott niewątpliwie kocha swoją córkę - ale z prowadzonych przez niego dzienników, których obszerne fragmenty Autorka przytacza w ciągu narracji, wynika wyraźnie, że chwilami żałuje swojej decyzji o samodzielnym zaopiekowaniu się córką po przedwczesnej śmierci żony (pomoc w tym względzie ofiarowali mu teściowie, "normalsi" ze Środkowego Zachodu). Alysia jest dla Steve'a bardzo ważna, i poświęca jej bardzo wiele czasu i energii - ale z drugiej strony nie potrafi ani nie chce zrezygnować ze swoich marzeń o życiu poety, aktywisty i członka bohemy; nie chce również poświęcać swojego życia prywatnego na ołtarzu opieki nad dzieckiem... ale z drugiej strony, najbardziej podobają mu się młodzi, nieodpowiedzialni chłopcy, którzy (z jednym chlubnym wyjątkiem, choć i ta historia nie kończy się szczęśliwie) nie chcą brać czynnego udziału w wychowywaniu córki partnera.

Dzieciństwo i wczesna młodość Alysii to okres częstych przeprowadzek, braku stabilności i - pomimo przebijającej z kart książki wzajemnej czułości okazywanej sobie przez ojca i córkę - narastania nieporozumień, które popchną Alysię do wyboru college'u na drugim końcu kraju (w Nowym Jorku) oraz do późniejszego wyjazdu na stypendium do Paryża. Życie, jakie Alysia układa sobie we Francji, jest bardzo mieszczańskie i przyziemne w porównaniu z tym, które prowadziła u boku ojca - być może takiego rodzaju stabilności potrzebowała po okresie nieuporządkowanego, szalonego uczestniczenia (nie zawsze chętnie i z entuzjazmem) w życiu bohemy spod szyldu queer. Nie jest jej jednak dane cieszyć się tym spokojem zbyt długo: jej ojciec, stosując dość niewybredny szantaż emocjonalny (do którego uciekał się od najwcześniejszych lat życia córki - jeżeli nawet Autorka nie mówi o tym wprost, dla czytelnika fakt ten jest jasno widoczny), ściąga ją z powrotem do San Francisco i wtłacza w rolę opiekunki, kiedy wchodzi w fazę "pełnego" AIDS.

Tę część książki, kodę i podsumowanie, można czytać na wiele sposobów, współczując Alysii, współczując jej ojcu, dezaprobując jej podejście lub jego roszczeniowość. Dla mnie osobiście czytanie o ostatnich miesiącach życia Steve'a było bardzo męczące - w dużej mierze dlatego, że konfrontacja z cierpieniem wyciągnęła z obojga bohaterów to, co najgorsze, zamiast tego, co najlepsze.

Niewiele tęczy, blasku i kolorów odnalazłam w książce Alysii Abbott - jest to zdecydowanie najsmutniejsza, i najbardziej odczarowująca społeczność queer książka, jaką przeczytałam w ramach tego projektu.

Monday 17 September 2018

120/156: Edmund Pasewicz, "Dolna Wilda"

Podpowiedziany mi na Wolnych Lekturach, debiutancki tomik poety, dramaturga i kompozytora Edmunda Pasewicza wpisał mi się ładnie w bieżący projekt czytelniczy, w ramach którego nie miałam jeszcze okazji czytać poezji. Całość cechuje leniwy, niespieszny klimat, dość mocno kojarzący mi się z Wildą, z której pamiętam głównie całonocne posiadówki na pewnym strychu, włóczenie się stromymi ulicami i podejrzanymi podwórkami oraz deszcz.

Na Wildzie mieszka szatan - prawda, ale za sąsiada ma (lub raczej: miał, do niedawna) poetę, który bardzo dobrze potrafi oddać klimat dzielnicy, twórczy spleen oraz uczucia towarzyszące fascynacji, zakochaniu i zasiedzeniu w związku - nieważne, jakiej płci jest nasz partner.

119/156: Remigiusz Ryziński, "Foucault w Warszawie"

Wśród oddelegowanych do sprawy "homo" milicjantów i tajnych współpracowników mityczne staną się homoseksualne "herbatki", a fakt posiadania herbaty w domu będzie w oczach agentów wskazywał jednoznacznie na preferencje seksualne.

Właśnie dowiedziałam się o sobie nowej rzeczy... ale do brzegu, do brzegu, choć cisną mi się na usta przeróżne komentarze i metafory (kawę też mam w domu).

Remigiusz Ryziński wykonuje tytaniczną pracę przekopywania się przez archiwa, w znacznej mierze IPN-owskie, w celu odkrycia prawdy o pobycie Michela Foucault w Warszawie pod koniec lat pięćdziesiątych. Wiadomo, że Foucault mieszkał w Polsce, wiadomo, że poznał tu chłopca (o którym to chłopcu już prawie nic nie wiadomo), wiadomo, że musiał nagle wyjechać, prawdopodobnie na skutek bycia przyłapanym in flagrante delicto. Ponadto wiadomo bardzo niewiele, o ile cokolwiek. Foucault w Warszawie to reportaż uchylający rąbka tajemnicy otaczającej pobyt francuskiego pisarza i filozofa w Polsce; o czasie spędzonych przez Foucault przy ulicy Rutkowskiego (obecna i niegdysiejsza Chmielna) mówią tutaj zarówno raporty i teczki, jak i "zasoby ludzkie" - niegdysiejsze królowe kawiarni "Amatorskiej" i sauny "Messalki", do dziś przechowujące wspomnienia o jakże specyficznym czasie rozwoju stosunków (sic!) męsko-mięskich w Warszawie.

Napisana ze swadą, wnikliwa i rzetelnie przygotowana, książka Ryzińskiego powinna znaleźć się na półce każdego varsavianisty, szczególnie zainteresowanemu różnorodnością, ukrytą historią miasta oraz tematyką queer. Przed chwilą dosłownie ukazała się kolejna pozycja w dorobku Autora - Dziwniejsza historia, mówiąca o losach mniejszości nieheteronormatywnych w Warszawie okresu wojny, ze wskazaniem na Powstanie. Przy odrobinie szczęścia, opowiem Wam o niej jeszcze w tym miesiącu, kontynuując temat queerowgo września. Do przeczytania!

Friday 14 September 2018

118/156: Peter Ackroyd, "Londyn. Miasto queer"

Londyn ze swej natury jest przewrotny, napoczyna i rozkłada stabilne i solidne ongiś relacje. To właśnie dlatego symbolizował abstrakcyjną przestrzeń i abstrakcyjnę sprawiedliwość, zastępujące związki pokrewieństwa. W wielkim mieście pojawiają się inne formy wspónoty, bardzo odmienne od rodziny czy więzi [krwi]. Takie wspólnoty, których kryterium jest podobieństwo gustów i zwyczajów, mogą stanowić część kultury ulicznej czy knajpianej albo też mogą być wspólnotami osób skądinąd sobie obcych (...)

Pomińmy pełnym cierpienia milczeniem wartość językową powyższego tekstu (tłumaczył: Jerzy Łoziński...), i skupmy się na tym, o co chodzi w Mieście Queer. Nie jest to przewodnik ani mapka z opisem, z której mogliby korzystać współcześni nieheteronormatywni mieszkańcy tego miasta - książka Ackroyda, autora monumentalnej biografii Londynu, to podróż przez historię, od czasów przedrzymskich do współczesności, śladami londyńczyków o nietypowych preferencjach seksualnych.

Praca należy do gatunku monumentalnych: jestem sobie w stanie wyobrazić, z ostrożnym i przestrachu pełnym podziwem, ile czasu musiało zająć Autorowi przebijanie się przez stosy materiałów źródłowych, aby uzyskać obszerny, godny zaufania i miarodajny obraz społeczności queer na przestrzeni dziejów miasta znanego niegdyś jako Londinium. Historia, jak się okazuje, zatacza koła, i oscyluje między akceptacją (a przynajmniej: sympatyzującą obojętnością) a zapiekłą nienawiścią wobec osób identyfikujących się jako queer - a sposoby na integrowanie i/lub odrzucanie członków (sic!) tejże społeczności pozostają przykro niezmienne bez względu na epokę, o której mówimy.

Smutno trochę - ale również ciekawie i interesująco z historycznego punktu widzenia.

Kącik pod patronatem Gordona Ramsaya, czyli What Would I Change: TŁUMACZA.

Thursday 13 September 2018

117/156: Wisława Szymborska, Zbigniew Herbet: "Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie"

Powiew świeżości, erudycji i humoru. Balsam na duszę znękaną kiepskimi tłumaczeniami, obscesowymi wyrażeniami i brakiem językowego polotu. Szymborska i Herbert stworzyli na swój prywatny użytek osobny świat, łącznie z zaludniającymi go postaciami, figurami stylistycznymi i tropami językowymi.

Przepiękna, zdecydowanie za krótka lektura.

Wednesday 12 September 2018

116/156: Evelyn Waugh "Powrót do Brideshead"

Może wszystkie miłości są tylko napomknieniem i symbolami, przypadkowymi słowami wydrapanymi na bramach i kamieniach wzdłuż nużącej drogi, którą inni kroczyli przed nami; może ty i ja jesteśmy typowymi postaciami, a ten smutek, który nas czasem ogarnia, wynika z rozczarowania w naszych poszukiwaniach, gdy każde z nas z wysiłkiem stara się ponad głową dojrzeć choć przez chwilę cień, który skręca zawsze o krok lub dwa przed nami.

 Brideshead to jeden z tych tytułów (jakże kreatywnie przekładanych na polski, ale nie o tym tu mowa), które rozpoznawałam i identyfikowałam jako queerowe bez wcześniejszej znajomości materiału źródłowego - nawet w postaci ekranizacji. Teraz mam zamiar obejrzeć dwie: tę z młodym Jeremym Ironsem, i tę z Hayley Atwell i Benem Whishawem (a powody po temu są podobne, choć nie takie same), żeby przekonać się, co z fabuły książki pozostawiono w każdej z tych wersji.

Chodzi, rzecz jasna i typowa dla tego podgatunku książek queerowych, o poszukiwanie własnej tożsamości, i dążenie do uwolnienia się spod wpływów kochającej rodzinki. Motyw znany, i dość często powracający - a mimo to zaprezentowany przez Waugha dość nietypowo, albowiem Sebastian - ten z bohaterów, który najbardziej "wyrywa się na wolność" - w ogóle nie wzbudził mojej sympatii; co więcej, jego rodzeństwo również wydało mi się cokolwiek antypatyczne (nawet Julia, o której początkowo miałam zgoła odmienne mniemanie). Czułam się trochę tak, jak czuć się musiał Karol Ryder, ów narrator-obserwator-kochanek-przyjaciel-artysta, któremu Sebastian prezentuje Brideshead ze słowami: Tutaj mieszka moja rodzina. Zaiste, mimo najszczerszych chęci nie sposób nazwać tego miejsca DOMEM. Już raczej - kaplicą. (Tak, wątek religijny mnie wymęczył.)

Czy jestem zatem rozczarowana lekturą? Bohaterami - tak, ale samą historią - niekoniecznie. Waugh portretuje świat ginący na oczach czytelnika, i wprowadza nas w klimat goryczą podszytej nostalgii, beczki miodu zaprawionej dziegciem. Mimo wszystko: przyjemnie jest móc przeskoczyć w przeszłość do tamtych czasów, i przypomnieć sobie, że kiedyś żyło się o tyle bardziej elegancko...

Tuesday 11 September 2018

115156: Gabriel Michalik, "Danuta Szaflarska. Jej czas"

Myślę, że dobrze to wyszło - biblioteka wydzieliła mi zarezerwowaną biografię pani Danuty Szaflarskiej już po zakończeniu biograficznego miesiąca czytelniczego, co oznacza, że rozpoczynając Jej czas byłam już po lekturze Hamleta w stanie spoczynku tegoż Autora, i wiedziałam, czego się po nim spodziewać (luźnej, swobodnej gawędy, z dużym urokiem oraz erudycją prezentującej historię polskiego teatru na planie równorzędnym z opowieścią o życiu Bohaterki). W przeciwnym razie mogłoby mnie zdziwić przeniesienie akcentu z jednostkowej postaci Bohaterki na tło społeczno-polityczno-kulturalne czasów, w których przyszło Jej żyć.

A czytana a vista biografia teatru (widzianego przez pryzmat dziejów jednej tylko adeptki sceny), mogłaby mnie zdumieć, skonfundować, i rozczarować. Całe szczęście, nie doszło do tego - a mój wewnętrzny, zabiedzony teatrolog bardzo się tym ucieszył.

Krótko i na temat: brak wyliczanki z datami, miejscami i nazwiskami - choć tych ostatnich jest sporo; ostatecznie mówimy tutaj o pokaźnym wycinku z życia ludzi teatru, którzy mieli okazję pracować z Danutą Szaflarską. Wyraźnie zaznaczony wątek religijny, w tym temat nawrócenia Bohaterki - to uwaga dla tych z Państwa, którzy nie sympatyzują z tematem.

Ogólnie, jednakowoż, poleca się.

Saturday 8 September 2018

114/156: Naomi Alderman, "Disobedience"

I've been thinking about two states of being - being gay, being Jewish. They have a lot in common. You don't choose it, that's the first thing. If you are, you are. There's nothing you can do to change it. Some people might deny this, but even if you're only 'a little bit gay' or 'a little bit Jewish', that's enough for you to identify yourself if you want.
The second ting is that both stages - gayness, Jewishness - are invisible. Which makes it interesting. Because while you don't have a choice about what you ARE, who have a choice about what you show. You have a choice about whether you 'out' yourself. Every time you meet someone new, it's a decision. You alwatys have a choice about whether you PRACTISE.
Practise, of course, means a lot of different things. Probably something different to everyone. You can practise every day, or just once in a while. But if you don't ever practise, you'll never know what it could have meant to you. You'll never know who you might have been. If you don't practise, you'll probalby even feel awkward claiming that identity: if it has no function in your life, what's the point of saying it? It's still there, of oucrse. It'll never go away. But if you don't practise, it can never change your life.

W zeszłym roku pojawiła się zajawka filmu z Rachel McAdams i Rachel Weisz, i od razu wiedziałam, że jest to coś, co chciałabym obejrzeć. I obejrzałam. Rozczarowanie moje było wielkie, szczególnie po miesiącach oczekiwania. Historia sama w sobie nie należała do szczególnie odkrywczych: po śmierci Ronit powraca do społeczności, z której wyrwała się jako młoda dziewczyna - i odkrywa, że Esti (kobieta będąca przyczyną jej odejścia) wyszła za mąż za Dovida, kuzyna Ronit. Zainteresował mnie przede wszystkim fakt osadzenia historii w środowisku ortodoksyjnych Żydów w Londynie, i problem postrzegania nieheteronormatywnych zachowań przez tę grupę wyznaniową. Spodziewałam się po filmie jakichś odpowiedzi, analizy społecznej, odpowiedzi na szereg pytań, które rodziły mi się w głowie na myśl o przenikaniu się społeczności ortodoksyjnych Żydów oraz grup queer. Tymczasem film zaoferował mi mnóstwo szczegółów dotyczących dziwnego seksu między kobietami, i konkluzję fabuły w żaden sposób nie wynikającą z rozwoju akcji.

Byłabym zostawiła ten temat i już zawsze kojarzyła tytuł Disobedience z dojmującym poczuciem niesmaku - na szczęście jednak uświadomiono mi, że film powstał na podstawie książki, i że jest ona o niebo lepsza, i zdecydowanie warta lektury. I tego, proszę Państwa, należy się trzymać.

Tam, gdzie film stawia na spłycone wyjaśnienia sprowadzające motywację bohaterów do chęci zaspokojenia swoich żądz, książka podaje wyjaśnienia możliwe do pokazania w formie filmowej bardzo niewielkim kosztem czasu i efektów, a przy tym - pokazujące, że decyzje podejmowane przez główne osoby dramatu nie były ani nie są proste lub jednoznaczne. Każdy rozdział rozpoczyna się od cytatu z pism religii judaistycznej, oraz komentarza Autorki na poruszony w nim temat. Stąd wynika kolejny fragment historii naszych bohaterów, i uzasadnienie dla podejmowanych przez nich decyzji. Naomi Alderman pokazuje, że wychowanie i społeczność, w której dorastamy, wpływa na nasze decyzje równie mocno, co przekonania i pragnienia, z którymi przychodzimy na świat. Ronit i Esti muszą zdecydować, ku czemu się zwrócić - czy kontynuować swój związek, czy też postępować zgodnie z wymogami religii, od której żadna z nich nie potrafi się ostatecznie odwrócić. W historii tej bardzo ważna jest również postać Dovida, przedstawionego w filmie jako płaski, ambicjonalny uczony w Piśmie, istny czarny charakter z Nowego Testamentu - tymczasem z książki dowiadujemy się dużo więcej o jego motywacjach, poglądach na uczucie łączące jego żonę i kuzynkę, i wreszcie - zapatrywaniach na "walkę o władzę" w kuluarach synagogi. Nagle wszystko układa się w całość, i zakończenie - identyczne w obu mediach - zaczyna robić sens.

Krótko mówiąc: książka i film to dwa kompletnie różne światy, i wielkim błędem byłoby poprzestanie jedynie na filmie, z którego wynosi się wyłącznie przekonanie o tym, że Rachel McAdams powinna spędzić resztę swojej kariery aktorskiej na całowaniu kobiet. Książce natomiast przyznaję Lubego Leniwca, i dopisuję Naomi Alderman na listę autorów, których twórczość będę chciała poznać dogłębnie.

Thursday 6 September 2018

112/156. Michael Cunningham, "Dom na krańcu świata"

Oto kolejna lekcja mojej nieustannie trwającej edukacji: podobnie jak postępki wbrew przyjętym zasadom, miłość między chłopcami najlepiej traktować zupełnie zwyczajnie.

Ujęcie pierwsze.
Jonathan ma pięć lat. Jego matka, młodsza od męża o niemal dekadę, roni ciążę. Twierdzi, że nie chciała drugiego dziecka, ale atmosfera w ich domu już nigdy nie będzie taka sama.

Ujęcie drugie.
Bobby ma dziewięć lat. Bierze połówkę kwasu i popija wino ze swoim szesnatoletnim bratem.
Brat Bobby'ego uprawia seks na cmentarzu, a kilka dni później przechodzi przez szklane drzwi tarasowe. Odłamek szkła uszkadza mu tętnicę.

Ujęcie trzecie.
Jonathan i Bobby, grzeczny chłopiec z dobrego domu oraz popalający trawkę miłośnik Jimiego Hendrixa, spotykają się w kolejce po boiad pierwszego dnia gimnazjum.

Ujęcie czwarte.
Jonathan wyjeżdża na studia do Nowego Jorku. Bobby mieszka z rodzicami Jonathana i pracuje jako cukiernik.

Ujęcie piąte.
Jonathan, głośny, ekspansywny, otwarty i kontrkulturowy, mieszka ze sporo od siebie starszą Clare, z którą hipotetycznie planuje mieć dziecko, pisze recenzje kulinarne dla laików do popularnego tygodnika i sypia z przypadkowo poznanym barmanem.
Bobby, wycofany, aseksualny, niepewny siebie i ukryty pod kiepską fryzurą i dziesiątkami polukrowanych tortów, przeprowadza się do Jonathana i Clare...

Dom na krańcu świata ukazał się w roku 1999, na długo przed wprowadzeniem do popularnego dyskursu pojęć w rodzaju aseksualizmu, poliamorii lub gender - Cunningham podejmuje te tematy niejako intuicyjnie, nie przypinając swoim bohaterom łatek i opisując ich niebanalne (jak na lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, w których toczy się akcja powieści) wybory życiowe w sposób pozwalający każdemu z bohaterów na wyraźną artykulację jego pragnień i potrzeb. Bobby, Jonathan i Clare dążą teoretycznie do jednego punktu - jednej wersji szczęścia - ale gdy jest ono już w ich zasięgu, reagują na nie w zupełnie odmienny sposób, przewartościowując zupełnie swoje zapatrywania na życie, miłość i rodzinę. W dzisiejszych czasach, kiedy często ulegamy pokusie wygłaszania "sądów ostatecznych" na temat życiowych wyborów ludzi, z którymi współ-żyjemy, napisana dwadzieścia lat temu powieść Cunninghama niesie ze sobą zaskakujący powiew świeżości i wolności.

Powinno się o niej mówić zdecydowanie więcej.

Tuesday 4 September 2018

Marta Kisiel, "Małe Licho i tajemnica Niebożątka". Miłość, Niezłomność, Przyjaźń - i bamboszki w kropeczki.

Moja ulubiona Kuzynka jest zabieganą mamą dwójki dzieci, więc czas na czytanie musi sobie wykradać i organizować półgębkiem. Jakiś czas temu podarowałam Jej przy prezentorodnej okazji Dożywocie Marty Kisiel, które - mimo że Kuzynka raczej nie czytuje szeroko pojętej fantastyki - przyjęło się, zostało przeczytane i polubione (ku mojej wielkiej radości). Teraz jestem jeszcze szczęśliwsza, mogąc sprezentować najnowszą książkę Ałtorki Marty K. mojej siostrzenicy i siostrzeńcowi.

Małe Licho i tajemnica Niebożątka przenosi czytelnika z powrotem na łono naszej ulubionej patchworkowej rodziny, w której ludzie koegzystują z mackowatymi stworami spod podłogi, aniołami i stadem różowych królików: tym razem jednak oglądamy całe to tałatajstwo oczyma Bożka - pół-chłopca, pół... no właśnie, kogo? - najmłodszego członka rodzinnej bandy. Być może właśnie z uwagi na postać głównego bohatera Małe Licho... zostało nazwane książką dla dzieci - zaświadczam jednak, że jako osoba obchodząca onegdaj osiemnaste urodziny swoich osiemnastych urodzin czerpałam z lektury wielce wzruszeń, i jeszcze więcej radości, płosząc sąsiadom gołębie gromkimi wybuchami śmiechu.

Do egzemplarza recenzenckiego dołączono garść przecudnej urody piórek. Tuszę, że anielskich!
 O czym to jest, i z czym to się je? Jak można się domyślać, bohaterami książki są chłopiec i jego anioł stróż, czyli Bożydar - do niedawna zwany Niebożątkiem, a obecnie: Bożkiem (bez panteonu!) - oraz Licho. Ta dwójka, przy aktywnym współudziale niejakiego Gucia i innych bohaterów drugiego planu, wiedzie sobie spokojny, sielsko-anielski (sic!) żywot w czterech ścianach rodzinnego domu. I wszystko byłoby w zasadzie dobrze, gdyby nie to, że wujek Konrad zarządza wysłanie Bożka do szkoły. Bez anioła, ale za to - prosto w paszczę rówieśników, którzy wiedzą, co to FIFA i Minionki, ale nie zawsze rozumieją żarty Bożka, i tak jakby... w ogóle go nie zauważają. Smutno? Ano, smutno. Każdy ma prawo źle się z tym poczuć, i zbuntować się przeciwko złemu losowi (tudzież wujkowi). Ale jeśli nasz buntownik jest przy tym pół-chłopcem, i pół-czymś-innym - konsekwencje takich emocjonalnych porywów mogą być co najmniej niebezpieczne...

Małe Licho jest znakomitą książką dla dzieci - szczególnie dla tych, które właśnie wybierają się po raz pierwszy do szkoły, a z jakiegoś powodu ominął je okres socjalizacji przedszkolnej - ale nie tylko. Pod przykrywką (z anielskich skrzydełek?) opowieści o dziecięcym buncie, żalu i poczuciu życiowej niesprawiedliwości w obliczu Prawdziwego Świata, kryje się głębszy morał dotyczący poszukiwania własnej tożsamości, chodzenia na kompromis i podążania za tłumem (niekiedy mocno bezkrytycznego) w celu uzyskania akceptacji ze strony osób, które uważamy za fajne, cool, trendsetterskie i przebojowe. Wiadomo, jak to jest: ciężko być jedyną osobą, która na balu przebierańców nie zakłada kostiumu superbohatera, tylko przebiera się za Kogoś, Kogo Naprawdę Lubi: i dumnie obnosi swoje ręcznie dziergane bamboszki. I ciężko się broni własnej indywidualności, jeżeli nie odpowie się samemu na pytanie o to, kim tak naprawdę jesteśmy, co lubimy i co chcemy osiągnąć. Z tą warstwą znaczeniową Małego Licha znakomicie utożsami się młodzież oraz dorośli - nawet ci "starsi".

Dopiero oni będą w stanie docenić trzeci poziom znaczeniowy książki, i westchnąć z mieszaniną nostalgii i obrzydzenia do... mortadeli w panierce.

Należy również dodać, że klimat książki znakomicie oddają i uzupełniają ilustracje autorstwa Pauliny Wyrt. Z niektórych chętnie zrobiłabym sobie kolorowankę antystresową...



Małe Licho i tajemnicę Niebożątka polecam zatem do lektury rodzinnej i wielopokoleniowej. Uważajcie tylko, żeby dokumentnie nie przepłoszyć nikomu gołębi... I nie wstydźcie się wzruszeń!

Dziękuję Wydawnictwu Wilga za umożliwienie mi przeczytania tej uroczej opowieści.

Monday 3 September 2018

111/156: "Inne światy. Antologia inspirowana pracami Jakuba Różalskiego"

Z antologiami opowiadań jest trochę tak, jak z pudełkami czekoladek. Między marcepanem i musem z ciemnej czekolady zawsze musi się znaleźć przesłodzony karmel, lub orzech laskowy, który chce człowieka zabić.

Albo, no, wiecie. Odwrotnie. Wszystko zależy od indywidualnych upodobań.

Moja dalece indywidualna opinia na temat opowiadań zamieszczonych w antologii Inne światy brzmi następująco: cztery rzeczy otarły się o literacką perfekcję, dwie zabolały mnie jak leczenie kanałowe, reszta uplasowała się w wyższej strefie stanów średnich.

Umówmy się od razu, że Dukaj piszący o Japonii nie mógł mi się nie spodobać. Owszem, znalazłoby się parę drobiazgów do poprawienia, ale wynikają one wyłącznie z mojego "zawodowego" czepiactwa (skąd te zmiany i nieścisłości w stosowaniu transkrypcji na romaji? dlaczego niektóre imiona i nazwiska są odmieniane, a inne nie?). Tęskniłam za takim Dukajem i jego światotwórstwem, więc zakładam, że mogę być nieobiektywna. Podobną nieobiektywność wyczuwam w przypadku Jakuba Małeckiego - Idzie niebo rezonuje na częstotliwości, którą odbieram (jako czytelnik) instynktownie, i dostrajam się do niej prawie automatycznie. Dużą przyjemność sprawiło mi też około-wilkołacze opowiadanie Łukasza Orbitowskiego: pomijając sam aspekt nadnaturalny, świetnie oddało wielkość i miałkość ludzkiej psychiki, i za to bardzo Autorowi dziękuję. Niespodziewanie pozytywnie odebrałam również opowiadanie Jakuba Żulczyka: świetny pomysł, dobrze oddany klimat wybranego obrazu Różalskiego, "jędrny" tekst i komediowa puenta, której się po tym Autorze nie spodziewałam, być może - niesłusznie.

I to w zasadzie koniec, jeżeli chodzi o rzeczy wybitnie mi się w Innych światach podobające. Reszta opowiadań sprawiła na mnie wrażenie tyleż poprawnych, co nie zapadających w pamięć; nie, nie do końca tak - panie Jadowska i Kańtoch sięgnęły po interesujące aspekty społeczno-kulturowe, i jeśli chwilę pomyślę, jestem w stanie przywołać treść Ich opowiadań. Nie rozumiem natomiast, czemu twórcy antologii uparli się na włączenie do niej prac twórców z (nomen omen?) innych światów literackich. Trochę to smutne (niepoważne? żenujące?), gdy z utworów Sylwii Chutnik i Remigiusza Mroza zapadają człowiekowi w pamięć wyłącznie błędy ortograficzne i rzeczowe (pszczoła, Drodzy Moi, ma podobno czółka, nie czułki, i tymi czółkami gdzieś tam sobie gmera - a ponadto nie istnieje już coś takiego jak opus magnum, zastąpione niespodziewanie przez magnum opus). Zabrakło mi tutaj wyraźniejszego odniesienia się do "materiału źródłowego" w postaci rozbudowanych znaczeniowo i obfitujących w podteksty prac Jakuba Różalskiego - a czy nie na tym miało polecać zadanie dla Autorów?...

Krótko i na temat: Inne światy wydane są przepięknie; jeśli macie ochotę nabyć tę książkę ze względów estetycznych, z pewnością nie będziecie żałować. Jeśli wśród prac wchodzących w skład antologii znajduje się opowiadanie Waszego ulubionego autora, zapewne przyniesie Wam ono sporo czytelniczej satysfakcji. Ale jeżeli zamierzacie kupić Inne światy z myślą o wejściu w posiadaniu zbioru stuprocentowo doskonałych opowieści - delikatnie odradzam, i polecam "nieznaczne" obniżenie poprzeczki...

Choć w sumie - szkoda...

Saturday 1 September 2018

Biograficzny Sierpień: podsumowanie projektu czytelniczego

W sierpniu postanowiłam czytać głównie biografie - wynikło to z "nawarstwienia się" książek tego typu w mojej prywatnej biblioteczce, i potrzeby przebicia się przez pokłady zaległych lektur.

Udało mi się przebrnąć przez dziewięć z dziesięciu książek, które włączyłam do "projektu" - porażką okazała się tylko próba przeczytania Pana od poezji - biografii Zbigniewa Herberta pióra Joanny Siedleckiej; poległam w starciu z pretensjonalnymi równoważnikami zdań oraz czterema w kółko powtarzanymi czasownikami, oraz pretensjonalnym językiem.

Dwie spośród przeczytanych pozycji - Lżejszy od fotografii oraz Tu byłem. Tony Halik - napisane były z użyciem "odwróconej" chronologii: rozpoczynając od ostatnich etapów życia bohaterów. nie jestem szczególnie przywiązana do tego zabiegu stylistycznego, przemieszczającego ciężar właściwy książki na jej początek. Tego rodzaju konstrukcja nie wpłynęła jednak znacząco na jakość biografii jako takich: przeciwnie, obie wyżej wymienione książki czytało się, obiektywnie i subiektywnie rzecz biorąc, bardzo przyjemnie - z pewnością lepiej niż kompletnie pozbawione chronologii Szalone życie Macieja Z, czy dzienniki Zdzisława Beksińskiego z ich zerowym ładunkiem emocjonalnym.

Część czytanych przeze mnie biografii miała nieoczywistych bohaterów: gatunek muzyczny (Komeda), miejsce (Hamlet w stanie spoczynku) lub metodę pisarską (Na tropach Wańkowicza). Nie będę stawiać tutaj daleko idących wniosków ani próbować generalizacji, ale przyznaję bez bicia - właśnie te książki czytało mi zdecydowanie najlepiej.

Ośmielę się stwierdzić, że projekt został uwieńczony sukcesem: co więcej, wyodrębniłam już kolejne grupy książek, które chciałabym przeczytać w najbliższych miesiącach, kontynuując dobrą passę.

(O przeczytanych książkach pisałam korzystając z kategorii "biograficzny sierpień".)