Friday 30 November 2018

146/156. G. Orwell, BOOKS V. CIGARETTES

Zastanawialiście się kiedyś, ile prawdy kryje się w stwierdzeniu: czytanie książek to drogie hobby? George Orwell, owszem, zastanawiał się - do tego stopnia intensywnie, że skatalogował całą swoją domową bibliotekę (co i ja obecnie uprawiam, z pomocą apki My Library), obliczył szacunkową wartość wszystkich posiadanych tomów (biorąc pod uwagę sposób ich zakupu - rynek pierwotny bądź wtórny, egzemplarz recenzencki, prezent etc.), a następnie przełożył ją na aktualnie obowiązujące ceny piwa i papierosów. Cóż się okazało? Czytanie jest - w przeliczeniu na godzinę aktywności - o wiele bardziej opłacalne, niż palenie średniej jakości tytoniu, tudzież regularne odwiedzanie pobliskiego pubu na "pół jasnego". Bardzo interesująca konkluzja - a to dopiero pierwszy z zebranych w szczupłym tomiku Books v. Cigarettes esejów. Zbiorek ten polecam zarówno miłośnikom Orwella, jak i fanom wszelkiej maści form felietonowo-eseistycznych. Dowiecie się z niego, jakie są największe bolączki właścicieli antykwariatów, oraz co autor Roku 1984 pamięta z lat szkolnych: a przy okazji będziecie się - zapewne - znakomicie bawić.

Thursday 29 November 2018

145/156. Z. Radzik, EMANCYPANTKI. KOBIETY, KTÓRE ZBUDOWAŁY KOŚCIÓŁ

Ale... jak to? W pierwszym wieku naszej ery kobiety mogły sprawować funkcję diakona? I nikomu to nie przeszkadzało?... Nikt się nie burzył, że kobiety tworzyły grupy biblijne, niejednokrotnie finansujące pracę mężczyzn - jak choćby Hieronima od Vulgaty? Samotne wdowy pielgrzymowały do Ziemi Świętej? Wychodziły na pustynię i wiodły życie ascetek? Wreszcie - członkinie pierwszych współnot chrześcijańskich były wymieniane w Listach Apostolskich jako równe apostołom / godne między apostołami - i nikomu to nie przeszkadzało: aż do dwudziestego wieku, kiedy to przy przekładzie z greki wymyślono nieistniejące imię męskie, żeby uniknąć wynoszenia kobiety do takiej godności?

Niewiarygodne!

Dużo się mówi ostatnio o "drugiej połowie historii" - a Emancypantki Zuzanny Radzik powinny stać się w tym kontekście lekturą obowiązkową. Jeżeli podobał Wam się Kościół kobiet tej samej Autorki, lub jeśli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z Jej twórczością: zróbcie sobie przyjemność, i sięgnijcie po historię kobiet, które budowały Kościół katolicki. Bez nich nie miałby co najmniej połowy swoich fundamentów.

Thursday 22 November 2018

(Krzywe) zwierciadło galaktyki: Natalia Kuntić, "Porwanie na planecie Z"

Historia zaczyna się dość banalnie: w dwudziestym czwartym wieku dwie młode dziewczyny, pochodzące z planety T studentki kosmetologii (nauki o geopolityce kosmosu) na planecie Z, łapią spadek formy podczas nauki do egzaminu powtórkowego, i postanawiają poprawić sobie humor wizytą w popularnej wśród śmietanki towarzyskiej i celebrytów kawiarni. Tak się składa, że w tym samym czasie w kawiarni znajduje się również minister finansów z małżonką, grupa turystów z planety A, dwie dziewczyny z księżyca Ee, wokalistka z T (wraz ze swoim toksycznym chłopakiem), tajemnicza specjalistka od PRu, pochodząca z "mitycznej" planety X, i dwoje kelnerów, kłócących się o przyszłość ich związku (ona właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży, on zaczyna panikować i proponuje radykalne pozbycie się "problemu").

Wszyscy ci ludzie stają się zakładnikami pięciu bojowników z planety T, postulujących wycofanie się wojsk i polityków planety Z z terytorium ich świata. Sprawą zaczynają się interesować Jedyne Słuszne Państwowe Media, tworzące naprędce linię ideologiczno-polityczną; losem zakładników przejmuje się także syn wpływowego biznesmena, być-może-były chłopak jednej z porwanych kobiet. Koncepcje są różne - uwolnić zakładników, negocjować z terrorystami; zignorować zakładników, powybijać terrorystów - podobnie jak różna jest motywacja członków grupy przestępczej, oraz postępowanie samych więźniów w tej nietypowej sytuacji...

Pomimo przeniesienia akcji w odległą przyszłość, debiutancką powieść Natalii Kuntić czyta się jak wnikliwą analizę współczesnej nam sytuacji geopolitycznej - problemów migracji zarobkowej, stratyfikacji społeczeństwa, rozkładu związków międzyludzkich, targetowania marketingowego, poszukiwania prawdziwej miłości, stereotypów, uprzedzeń, oraz manipulowania przekazem informacji. Opisane w Porwaniu na planecie Z wydarzenia rozgrywają się w przeciągu zaledwie kilku godzin, ale ten niedługi czas wystarcza na dość szczegółowe przedstawienie postaw bohaterów, ich poglądów na religię, normy społeczne kształtowane przez obywateli poszczególnych planet, politykę, PR i feminizm - niekoniecznie w tej kolejności. Autorka przeniosła sporą część dylematów trapiących współczesnych Europejczyków w nieco nietypową scenerię, do której czytelnik może jednak dopasować pewien klucz interpretacyjny. Byłam z siebie całkiem dumna, kiedy mi się to udało - gdzieś około strony 30.

Całość potraktowana jest zarazem z pewną swobodą fabularną oraz przymrużeniem oka, jak każda ideologia, która w formie bezkrytycznej zamienia się w fanatyzm. Mamy tu więc terrorystę-filozofa, który pada ofiarą manipulacji ze strony specjalistki od PR-u (osoby groźnej wyłącznie dla siebie samej, głównie o poranku, przed wypiciem trzech kaw - ktoś chyba był u mnie w domu...), mamy mocne zarysowane postaci zdecydowanych, silnych kobiet, którym jednakowoż miękną kolana, kiedy na horyzoncie pojawia się przystojny facet; mamy wreszcie dystyngowanego młodego mężczyznę z bogatego domu, który co prawda walczy zaciekle o uratowanie ukochanej z łap przestępców, ale zarazem już sobie wyobraża, jak ona mu za to zapłaci...

Cokolwiek paradoksalnie, najsłabszą stroną Porwania na planecie Z jest... język. Autorka prowadzi popularnego vloga i FP Kawa i Awangarda, do których przyciągnęły mnie - oprócz prezentowanej tam muzyki - zgrabnie napisane teksty, celnie puentujące rzeczywistość oraz współczesne zjawiska muzyczne. W debiucie powieściowym Autorki język literacki zdaje się jednak trochę wymykać Jej spod kontroli: pojawiają się na przykład troszkę koślawe związki frazeologiczne. Jest też nieco za dużo opowiadania w opozycji do przedstawiania tego, co robią i przeżywają bohaterowie, za dużo dosłowności i szczegółów, które niewiele wnoszą do fabuły. Szczególnie rzucają się w oczy rozbudowane opisy... ubrań noszonych przez poszczególne postacie: co prawda odnajdujemy je następnie na portretach bohaterów, wykonanych przez Igę von Geyso, ale sama informacja o kolorze spodni bohatera nie wnosi zbyt wiele do akcji książki. Owszem, warto podkreślać, że bohaterka ma buty na wysokim obcasie, jeżeli w pewnym momencie rzeczony obcas się złamie, albo bohaterka zleci ze schodów, ale ta sama zasada nie stosuje się w przypadku informacji o wieku znoszonej koszulki: szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę, że ludzie (przeważnie) nie są w stanie po pierwszym rzucie oka ocenić, jak długo jest lub była noszona dana część garderoby. (Dziękuję za to Opatrzności każdego poranka.) W moim subiektywnym odczuciu, książce wyszłoby na korzyść odchudzenie jej o drobiazgowe opisy garderoby (można je zastąpić podpisaniem ilustracji z portretami bohaterów), które zaburzają akcję i wybijają czytelnika (czy raczej: tę konkretną czytelniczkę) z rytmu. Początkowe rozdziały mają wskutek tego zupełnie inny klimat niż końcowe - przechodzimy oto od identyfikacji koloru odzieży wierzchniej do skomplikowanych opisów case'ów reklamowych, czy analizy profilu marketingowego jednej z postaci...

Ciekawym rozwiązaniem jest natomiast dołączenie do książki "soundtracku" w postaci informacji o tytułach piosenek, które - jak się domyślamy - zainspirowały poszczególne fragmenty; towarzyszą im zgrabne ilustracje graficzne: pierwszy raz miałam okazję czytać tak skonstruowaną książkę, i uważam to za bardzo interesujący zabieg.


Porwanie na planecie Z jest pierwszą częścią zapowiadanego jako trylogia cyklu powieści o losach młodych ludzi, stawiających sprzeciw panującemu reżimowi. Natalia Kuntić rozpoczyna swój cykl uzbrojona (sic!) w ciekawy pomysł na kreację świata i bohaterów: można jednak odnieść wrażenie (być może całkowicie zamierzone?), że Porwanie... to zaledwie pierwszy zwiad, przedstawienie bohaterów oraz zalążek historii, która zacznie się rozwijać dopiero w kolejnych częściach cyklu. Życzę zatem Autorce - wytrwałości w pisaniu, a obecnym i przyszłym czytelnikom - wielu pozytywnych wrażeń z lektury.

Do zobaczenia na planecie Z!...

Sunday 18 November 2018

That's my Hit... kind of book! - Daniel Wyszogrodzki: "Ale Musicale! Złote stulecie"

Zdaje się, że pierwszy był Skrzypek na dachu - w wersji teatralnej oraz filmowej, katowanej na okrągło (na zmianę z... West Side Story) podczas popołudniowego wysiadywania u dziadków. Były też składanki z przebojami z Camelotu, Oklahomy!, My Fair Lady i Show Boat - na KASETACH, albowiem jestem z tego właśnie pokolenia. A potem, w pamiętnym roku dziewięćdziesiątym szóstym, zostałam zabrana najpierw na Grosik 2 w Buffo, a potem - na moje pierwsze Metro, i to ostatecznie przesądziło o otwarciu się metaforycznych drzwi przeciwpowodziowych. Kiedy koleżanka ze studiów przywiozła z wyjazdu DVD z Takarazuki, a potem przez pół stypendium (i aż do dzisiaj) oglądałam wszystkie ichniejsze produkcje, jakie wpadły mi w ręce/na jakie dostałam bilet, sprawa była już przyklepana i przesądzona.

Żyję musicalem. Teoretycznie, bo w praktyce bywa różnie. (Aczkolwiek przyznaję się do okładania w głowie choreografii, gdy idę przez miasto i słucham nowej muzyki. Takie odchylenie od normy, co robić.) Od lat uprawiam również tak zwaną turystykę teatralną - a jeśli już gdzieś jadę, to albo na Szekspira (Stratford, festiwal w Manchesterze), albo na musical właśnie (Gdynia, Poznań, tudzież przyszłoroczny koncert o ogrodach Schonbrunn, bo grają Elisabeth, więc musiałam).


To zdjęcie zamieściłam na Instagramie, z obietnicą złożenia wyjaśnień. Proszę uprzejmie: znaczniki bliżej grzbietu symbolizują musicale, które widziałam/słyszałam/znam na pamięć i potrafię zaśpiewać co najmniej jedną z piosenek: na tyle, na ile pozwala mi skala głosu. (Trochę tutaj oszukuję, albowiem część spektakli widziałam najpierw/tylko po japońsku. Taka karma.) Ten sam system przyjęłam dla biogramów aktorów i twórców musicalowych, piosenek, zjawisk etc.

Znaczniki bliżej brzegu stron symbolizują musicale, na które dopiero się wybieram (jak Kinky Boots, planowane na grudzień), i te, które czekają w moich archiwach na swoją kolej - oraz The Book of Mormon, który przesłuchałam wczoraj, zwijając się ze śmiechu i... klejąc kartki świąteczne. Nie, nie umyka mi absurdalność tego obrazka.

Czy wobec proporcji, z jaką rozłożyłam moje zakładki, Ale Musicale! nauczyły mnie czegoś nowego, czy też była to lektura z cyklu: czytam o piosenkach spektaklach, które już kiedyś słyszałam widziałam? W zasadzie: jedno i drugie, co bardzo mnie ucieszyło. Dostałam w pakiecie kilka ciekawostek o moich ulubionych musicalach (nie miałam świadomości, że Producenci - na żywo oglądałam wersję tokijską w roku 2005, ze świeżo "wypuszczoną" z Takarazuki Nao Ayaki w roli Ulli - zdobyli najwięcej nagród Tony w historii, i nawet Hamilton ich nie przebił), sporo podpowiedzi dotyczących tego, co warto jeszcze zobaczyć (delikatnie klaruję pewnym osobom, że najbliższy weekend walentynkowy można by spędzić w Białymstoku, na Doktorze Żywago - a poza tym przymierzam się do Sondheima, z którego bogatego dorobku znam dotąd tylko Into the Woods oraz Sweeney Todda), i obficie bijące źródło informacji o twórcach nowoczesnego musicalu, pomocne przy uporządkowywaniu mojej, miejscami dość chaotycznej, wiedzy. Przypuszczam, że Złote stulecie ma szansę stać się sztandarową lekturą dla entuzjastów teatru muzycznego - zarówno dla początkujących, jak i zagorzałych fanów - czego niniejszym serdecznie życzę Autorowi, i wyrażam podziw za ogrom pracy włożonej w przygotowanie tak wyczerpującego kompendium.

Kącik pod patronatem Gordona Ramsaya, czyli What Would I Change?: gdybym na skutek jakiegoś magicznego splotu okoliczności miała przygotować suplement do pierwszego wydania, zapewne znalazłyby się tam obszerniejsze informacje na temat takich pozycji, jak The Boy from Oz, Me and My Girl, Rocky Horror Show (podczas przedstawienia w Och Teatrze z radością przekonałam się, że aktorzy świetnie radzili sobie z przyniesionym przez widzów papierem toaletowym oraz entuzjastycznymi okrzykami Dupek! - nie, nie krzyczałam sama....), czy gdyński Wiedźmin, na którym byłam już dwukrotnie, i wychodziłam zachwycona: może dlatego, że ta inscenizacja wydaje mi się bliska stylistycznie pewnej umowności panującej w japońskim teatrze muzycznym (poza Zuką). Dodałabym również, niejako w formie przypisu, kilka słów o serialu Smash, z fabułą osnutą wokół przygotowywania musicalu o Marylin Monroe. Z czysto językowego/merytorycznego punktu widzenia, zastanowiłabym się nad zasadnością fragmentu opiewającego niezwykłość francuskiego jako języka, w którym tłumaczy się nawet 'międzynarodowe' słowo "komputer": albowiem po hiszpańsku mówi się na to urządzenie ordenador lub equipo, a język ten ma jednakowoż nieco większy zasięg geograficzny. No i poprawiłabym kilka literówek, oraz koniecznie!: wspomniany na stronie 398. tytuł piosenki z musicalu Once: brzmi on When Your Mind's Made Up, nie When You're Mind, etc.

Mimo wszystko są to jednak drobiazgi, niezdolne złożyć się na przysłowiową łyżkę dziegciu, która mogłaby próbować zatruć tę beczkę musicalowego miodu. Krótko i zwięźle: polecam, zachęcam, pozdrawiam!

Thursday 15 November 2018

147, 148/156. Józef Tischner: "Inny. Eseje o spotkaniu" / Robert Biedroń: "Nowy rozdział"

Księdza Profesora miała okazję spotkać na ślubie i weselu w Łopusznej: byłam jednak wtedy tak młodym szkrabem, że z całego dnia zapamiętałam wyłącznie zieloną galaretkę; Jego twórczość odkryłam dopiero jako całkiem dorosła dziewczyna, i od tego czasu bardzo żałuję, że nic więcej nie pozostało mi w pamięci. Roberta Biedronia spotkałam na ubiegłorocznych warszawskich Targach Książki, i odebrałam go jako przeuroczego, emanującego niesamowitym ciepłem i pozytywną energią.

Tym smutniej mi, że książki obu tych mężczyzn, które przeczytałam zresztą w ciągu trzech dni zaledwie, wydały mi się przepełnione frazesami i wielokrotnie powtarzanymi truizmami, które po wielokroć czytałam już u tych i innych autorów. Zgadzam się zarówno z diagnozą stanu politycznego współczesnej Polski, jak i z palącą potrzebą podejmowania dialogu z Innym (rozmowy z kimś, w opozycji do mówienia do kogoś): ale żałuję, że twierdzeniom tym nie towarzyszyły dalej idące konkluzje, lub choćby szczątkowe recepty na dręczące nasze społeczeństwo choroby. Tymczasem poczułam się zawieszona w pustce, której nie miałam czy wypełnić.

Ot, smuteczek...

144/156. J. S. Margot, "Mazel tow"

Na poły autobiograficzną opowieść młodej dziewczyny zatrudnionej jako opiekunka/korepetytorka dzieci w rodzinie ortodoksyjnych Żydów antwerpskich podsunęła mi mama (bo akurat była w bibliotece). Skoro była, proszę bardzo: przeczytałam w któryś sobotni wieczór, i w zasadzie nie dowiedziałam się niczego nowego na temat ogólnie pojętej tradycji i kultury żydowskiej, choć sama lektura okazała się, owszem, przyjemna, lekka i zabawna. Jeżeli mam coś polecać, to prawdopodobnie będzie to dowcip o kontrolerze podatkowym odwiedzającym pewną synagogę: ale muszę przyznać, że dla osób przystępujących do lektury z podstawową wiedzą na temat codziennego życia współczesnych Żydów może to być za mało, by poczuć czytelniczą satysfakcję. Jako wprowadzenie w temat, owszem, działa: ale tylko tyle, i aż tyle.

Sunday 11 November 2018

131/156. Michał Rusinek: "Jaki znak twój?"

COŚ JEJ WINIEN?

A my? Powinniśmy mieć w zwyczaju
kasować bilety w tramwaju.
Dawać resztki jedzenia bezdomnym dachowcom.
Kibicować naszym sportowcom.
Stawać w obronie słabszych dzieci.
Na ulicy nie śmiecić.
Uczyć się obcych języków.
Czytać książek bez liku.
Nie marnować bez sensu wody.
Odbywać różne podróże i mieć przygody.
Pomagać koleżankom i kolegom.
Nie uważać się za kogoś lepszego.
Umieć słuchać, a nie tylko gadać.
W razie czego przeprosić sąsiada.
Nie wyżywać się na mrówkach.
Nie ściągać na klasówkach.
W zimie karmić ptaki.
Nie używać słów byle jakich.
I sprzątać po swoim psie
- ale to się przecież wie!

Dobrego świętowania!

Tuesday 6 November 2018

143/156. Mariusz Szczygieł, "Projekt Prawda"

Spomiędzy krótkich impresji dotyczących prywatnej codzienności Autora - spomiędzy kart zapomnianej powieści Stanisława Stanucha - spomiędzy opowieści o prawdach odnajdowanych przez przypadkowych rozmówców redaktora Szczygła - wyłania się pewna prawidłowość, którą na własny użytek zamierzam określić następująco:

Żyjemy pomiędzy, obok, i w odniesieniu do - innych ludzi. Nie da się tego zignorować w sposób, który nie odebrałby nam człowieczeństwa jako takiego. Nie da się żyć bez drugiego człowieka, lub stawiając własne potrzeby bezwarunkowo ponad jego potrzebami - i nie odczuwać z tego powodu żadnego dyskomfortu - jeżeli pozostała w nas choćby odrobina człowieczeństwa jako takiego.

Taka jest moja konkluzja po lekturze Projektu Prawda. Sprawdzicie, jaka będzie Wasza?...

Sunday 4 November 2018

142/156. Hari Kunzru - "Białe łzy"

To jest opowieść o poszukiwaniu autentycznej muzyki, i o konsekwencjach wkradania się w historię muzyki związanej ściśle z konkretną grupą etniczną, i korzeniami tejże grupy. Dwóch audiofilów - chłopak z nizin oraz dziedzic imperium finansowego - poszukuje sposobów na odtworzenie dawnego brzmienia, i nagrywa przypadkowe fragmenty muzyki w plenerze nowojorskiej dżungli. Na skutek "sterowanego przypadku" docierają do twórczości zapomnianego bluesmana, którego historia wiąże się w przemyślny sposób z dziejami rodziny jednego z młodzieńców.

Białe łzy nie są powieścią rozliczeniową. Nie próbują podawać gotowych recept na wybielanie (nomen omen) historii segregacji rasowej, prześladowań, nowożytnego niewolnictwa i pracy przymusowej. Podkreślają za to skutki przejmowania dziedzictwa kulturowego jednej grupy (społecznej, etnicznej, rasowej) przez inną, uważającą się bardziej uprzywilejowaną, godniejszą posiadania prawa do "autentycznych" wartości. Objawia się to między innymi poprzez tworzenie prawdziwego brzmienia na podstawie czegoś, co tak naprawdę nie ma nic wspólnego z historią społeczności, która - w przypadku sytuacji opisywanej przez Kunzru - przeszła przez lata niewolnictwa i prześladowań, z których powstała muzyka bluesowa. To mocny obraz, zmuszający do przemyśleń i refleksji.

Krótko i zwięźle - polecam Białe łzy gorąco, zarówno fanom wcześniejszych dzieł Autora (na początku tego roku przeczytałam równie dobrego Impresjonistę), jak i osobom, które nie miały wcześniej okazji trafić na tego pisarza.

Saturday 3 November 2018

140/156. Michie Amano - "Otokoyaku no yukue"

Zmieniający się obraz otokoyaku, analizowany z perspektywy dzieł jednego autora, wystawianych na przestrzeni kilku dekad? Interesujące, ale tylko w wypadku, gdy widziało się daną sztukę (Hotel Stell Maris, Fake Love, Tsuioku no Barcelona, Boxman) - w pozostałych przypadkach czytelni(cz)ka czuje się trochę jak dziecko we mgle.

Zdecydowanie najciekawszą część książki stanowią trzy eseje: najpierw o "klasycznej" roli otokoyaku w rewiach z epoki Mon Paris, następnie - o tym, dlaczego Oscar z Róży Wersalu jest feministką, i jak jej postać wpłynęła na/została uwarunkowana przez prawa kobiet; wreszcie - o tym, dlaczego Śmierć z Elizabeth nie jest de facto typową rolą dla otokoyaku, albowiem gubi gdzieś swoją przypisaną męskość, nie potrzebując polegać na niej w celu realizacji własnych celów.

Już choćby tylko dla tych trzech fragmentów krytycznych warto jest sięgnąć po książkę Michie Amano - nie do przecenienia jest również zawarta w drugim ze wspomnianych esejów analiza filmu aktorskiego Lady Oscar: chyba nigdy nie zdarzyło mi się tak szybko przejść od ekscytacji ("Oooo, zrobili z tego FILM?!") do totalnego obrzydzenia ("...ale bardziej to się już tej postaci nie dało zniszczyć, tak?..."). Fanom mangi, anime, oraz wersji scenicznej poleca się zapoznanie z tym tekstem w ramach przestrogi. Ewentualnie można spróbować obejrzeć film na YT, z hiszpańskim dubbingiem. Wiele się na tej wersji językowej nie traci - a może wręcz: zyskuje, bo nie trzeba rozumieć, jakie bzdury plecie bohaterka...

Friday 2 November 2018

Biedna Molly, inkunabuł i dziadek Edwarda. Deborah Harkness - "Czarownica".

Zacznę z zupełnie dziwnej strony, ale trudno: od wczesnego nastolęctwa darzę ogromnym szacunkiem i estymą aktorkę nazwiskiem Alex Kingston. To za przyczyną umieszczenia jej na liście płac serialu A Discovery of Witches zdecydowałam się przyjrzeć bliżej rzeczonej pozycji. I co? I prawie umarłam z zażenowania - tym bardziej że rola Alex jest najwyżej trzecioplanowa (samo w sobie stanowi to dowód na nieogarnięcie twórców serialu). Dowiedziawszy się jednak, że serial powstał na kanwie poczytnego cyklu powieściowego, zdecydowałam się zwrócić ku pierwowzorowi literackiemu, mając nadzieję, że scenarzyści pominęli jednak jakieś perły i diamenty natury fabularnej, mogące uratować twórczość pani Harkness przed kompletną porażką w moich oczach.

Niestety, tak się nie stało.

Akcji Czarownicy, pierwszej części cyklu, odpowiada wydarzeniom zawartych w czterech (!) odcinkach serialu. Dowiadujemy się oto, że nasza bohaterka - Diana - jest potomkinią rodu czarownic o długowiekowej tradycji; więcej - to w Dianie doszło do odrodzenia markerów genetycznych oraz potencjalnych zdolności, jakie u większości współczesnych czarownic pozostają w uśpieniu bądź karłowacieją z pokolenia na pokolenie. Bohaterka, choć bardzo pragnie żyć bez magii, okazuje się posiadać naturalny talent do każdej praktycznie dziedziny czarów; ma ponadto fotograficzną pamięć, ciało zawodowego sportowca oraz nienachalną, acz przyjemną dla oka urodę.

Ach, i "niechcący" zdejmuje urok ze starożytnej księgi alchemicznej, poszukiwanej od stuleci przez czarownice, wampiry oraz demony (wszystkie te "stworzenia" to odrębne gatunki, nie spokrewnione z homo sapiens, choć uderzająco do nich podobne. Hmm...). Oraz rozkochuje w sobie wampira.

I tutaj, proszę Szanownych Czytelników, Autorka wznosi się na takie poziomy grafomanii, przy których Zmierzch zaczyna wyglądać jak klasyka literatury. Matthew, obiekt uczuć bohaterki, błyszczy w słońcu (dziadek niejakiego Edwarda, czy co?!), emanuje drapieżnym pięknem, kąpie się w feromonach, ma liczne tytuły naukowe i jest właścicielem kilku(nastu?) posiadłości na terenie Anglii i Francji. Czegóż tutaj nie kochać?...

Ano, dramatyczno-łzawego stylu Autorki, okropnego tłumaczenia, kulejącej fabuły oraz postępującego z odcinka na odcinek - z czego wnioskuję, że również z tomu na tom - uMarySueowienia bohaterki.

Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że zarówno serial, jak i książka, należą do kategorii literackiego fastfoodu, którym może i trudno się najeść, ale za to haj węglowodanowy z niego nieprzeciętny... Proszę się zatem spodziewać, że - z bólem serca i oczu - przeczytam jednakowoż kolejne trzy tomy. I będę potrzebowała wsparcia oraz terapii... Bądźcie przygotowani!

Ps. Tytuł notki odnosi się daleko bardziej do serialu niż do książki. A dlaczego? To już zagadka dla Was... ;)

Thursday 1 November 2018

135, 137/156. Michael Dylan Foster - "Yokai. Tajemnicze stwory w kulturze japońskiej". Kazuki Nakashima - "Ashura-jo no hitomi"

Wyobraź sobie, że idziesz sobie spokojnie, kiedy nagle orientujesz się że coś ucięło ci nogę jakby ostrym nożem...

Tego rodzaju kawałki można przeczytać w opracowaniu naukowym, a ja dopiero teraz na nie trafiłam?! Karygodne niedopatrzenie.

Japońska demonologia - tak w ujęciu etnograficznym, jak i popkulturowym - interesuje mnie od dawna; gdzieś tam w otchłani mojej biblioteki znalazłyby się pewnie pozycje o wdzięcznych tytułach Badania naukowe nad demonami (oni) - brakowało mi jednak bestiariusza zbierającego najprzeróżniejsze formy, jakie przyjmują dawne i współczesne wierzenia Japończyków, próbujących poradzić sobie z tematem Nienazwanego. Yokai znakomicie wypełniło tę niszę - a przy tym dodało do moich zainteresowań porządną nadbudowę teoretyczną, przedstawiając historię badań nad niezbadanym, oraz rozwój etnologii japońskiej w kontekście rodzimych wierzeń, przesądów, legend i zabobonów.

(Tak mi się właśnie skojarzyło, że całkiem ciekawie mogłoby to wyglądać podane w formie podobnej do naszych Legend produkcji Allegro: pożyjemy, zobaczymy; Japończycy idą raczej w stronę mangi i anime, co również świetnie sprawdza się w roli medium ukazującego tradycję współczesnemu konsumentowi kultury.)

Yokai wprowadziło do mojego słownika bardzo ważne pojęcie: monsterful, czyli świat doceniający bogactwo stworzeń i kreatur zaludniających cienie w godzinie pomiędzy dniem a nocą. Część bestiariuszowa wykłada w przystępny sposób pewne aspekty wierzeń związanych z oni - a właśnie o oni, czyli - w luźnym tłumaczeniu - demonach, traktuje moja bezwarunkowo ulubiona sztuka japońska: Ashura-jo no hitomi (Oczy zamku Ashury). Nie wdając się w szczegóły: dzięki lekturze książki M. D. Fostera udało mi się o wiele lepiej zrozumieć pewne odniesienia i nawiązania występujące w sztuce, i pojąć, jakim cudem jej bohaterkę spotkał taki, a nie inny los. Zaowocowało to powtórną lekturą scenariusza, i utwierdzeniem się przeze mnie w przekonaniu, iż Japończycy są mistrzami w delikatnej sztuce doceniania własnej tradycji oraz parodiowania co bardziej żałosnych elementów narodowej kultury masowej...

Krócej i konkretniej: Yokai serdecznie polecam, dziękując Autorowi za Jego pracę.