Thursday 22 December 2016

Romans Księżniczki, naziści w USA i mpreg z "Wicked", oraz czemu na blogu panuje cisza.

Jest sprawa, Drodzy Moi: dopadają mnie w tym sezonie dość poważne spadki nastroju, owocujące potrzebą zakopania się w koc i zerwania kontaktu ze światem. Być może chodzi o smog. (Przy okazji pozdrawiam Ratusz: nie przedłużałam sieciówki na ostatni tydzień pracy w tym roku, i ot, przydarzył się dzień darmowej jazdy komunikacją. Cuda jakieś, panie...)

Rzutem na taśmę postanowiłam więc wspomnieć o trzech książkach, którym udało się ostatnio wytrącić mnie ze stuporu. Spoilery postaram się ograniczyć do minimum, ale jak zwykle: nie ręczę za siebie.

Na The Princess Diarist Carrie Fisher czekałam prawie rok. Serio - złożyłam zamówienie, gdy tylko pojawiła się w przedsprzedaży... w lutym tego roku. Premierę przesuwano, a ja zgrzytałam zębami: między innymi dlatego, że (a obejrzałam - całe - Gwiezdne Wojny po raz pierwszy w życiu tuż przed premierą Przebudzenia Mocy) chemia między panną Fisher a panem Fordem uderza po oczach, a ja lubię wiedzieć, czy coś jest lub było na rzeczy. Pamiętnik, który Carrie Fisher pisała podczas kręcenia Gwiezdnych Wojen (które nie miały wtedy nic wspólnego z nadzieją), na pytanie to odpowiada, dość wyczerpująco, lecz raczej smutno: przynajmniej jeżeli czytelnik żywił jakieś tam nadzieje (sic!) na romantyczną historię sercowych porywów i zakazanych uczuć. Z góry należy też zaznaczyć, że opowieść o zjawisku noszącym w tumblrosferze miano Carrison stanowi główną oś książki, i jeśli spodziewacie się po niej powodzi anegdot z planu filmowego - cóż.. odsyłam Was do miejsca, w którym znajdziecie je w znacznie większej obfitości. Z mojego, fangirlowego punktu widzenia, książka jest dobra (choć czytałam już lepsze rzeczy Carrie - mówię tutaj o współcześnie pisanych komentarzach do pamiętników, nie próbując oceniać stylu młodej, rozedrganej emocjonalnie dziewczyny): Wy, Czytelnicy in spe, musicie ocenić, czy opowieść o romansie trwającym tyle, co przeciętna pora roku, wystarczy, aby zachęcić Was do lektury.

O Spisku przeciwko Ameryce Philipa Rotha usłyszałam w (polskich!) mediach społecznościowych chwilę po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich w USA - i z miejsca ruszyłam na poszukiwania biblioteczne. Historia alternatywna, w której wybory w 1942 roku wygrywa młody, bohaterski pilot-antysemita, otwarcie sympatyzujący z nazistami, odznaczony orderem przez Hitlera i twardo protestujący przeciwko przystąpieniu Ameryki do drugiej wojny światowej, widziana oczami młodego żydowskiego chłopca, nie różni się wielce od tego, o czym opowiadają mi znajomi ze Stanów - i to jest najbardziej przygnębiające. Mimo niewesołych wniosków, powieść Rotha (mocno opartą na dokumentach i wydarzeniach z lat 40.) przeczytać warto: chociażby po to, aby obserwować rozwój sytuacji i porównywać współczesne wydarzenia z fikcją literacką.

I jeszcze jeden tytuł - wypatrzony na wystawie dworcowej księgarni, szybko obadany w internetach i niezwłocznie potem nabyty drogą kupna. Fanfik Natalii Osińskiej (wtajemniczeni wiedzą już, co mnie tutaj zainteresowało) znajdziecie w kategorii książek młodzieżowych - oprawa graficzna nawiązuje do pewnej znanej serii, której akcja rozgrywa się wokół jednej z poznańskich dzielnic - ale nie należy się obawiać, że dla osób 20+ będzie to książka niestrawna, infantylna i do bólu przewidywalna. Wręcz przeciwnie - takiej tematyki w polskiej literaturze młodzieżowej jeszcze nie było (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę), i dobrze, że w końcu ktoś się za nią zabrał: w dodatku w oprawie sprawnego, potoczystego języka, i bez przesadnej egzaltacji. Emocje oczywiście są, bo być powinny - ale w bardzo strawnej formie.

I tak mniej-więcej prezentują się moje grudniowe odkrycia literackie: okres przedświąteczny znajduje mnie pogrążoną w lekturze "Kwartalnika Przekrój", ale jeszcze kilka pozycji czeka w kolejce do przeczytania, więc na książkowe podsumowanie roku musimy jeszcze trochę poczekać. Tymczasem życzę Wam, P.T. Czytelnicy, wielu inspirujących lektur pod choinką - i jak najwięcej czasu, aby się w nie spokojnie zagłębić. Weźmy przykład z Islandczyków, i spędźmy choć jeden świąteczny wieczór pod kołdrą w towarzystwie książek i czekolady - co Wy na to?... ;) Wróżka odmeldowuje się do kuchni.

Tuesday 29 November 2016

Supermenka, czyli przewrót kopernikański i holajza

Zacznijmy wyznaniem umiejscawiającym nas, z Bożej łaski Wróżkę Klonową, w czasie i przestrzeni.

Jak spora część mojego pokolenia, dorastałam razem z Martą, graną przez Jowitę Budnik w "pierwszej polskiej telenoweli": W labiryncie. Kilka lat później Plac Zbawiciela uderzył mnie jak rozpędzony wóz opancerzony - i wtedy też pomyślałam, że bardzo chciałabym zobaczyć tę aktorkę na scenie. Dzięki Teatrowi Kamienica udało mi się zrealizować to maleńkie marzenie: w doskonałym stylu zresztą.

--

Monika Szymańska, czyli Supermenka Doroty Maciei (w reżyserii Jerzego Gudejki), jest menedżerką w mediach: kobietą, która nie krzyczy - ma tylko dobrą dykcję, i uważa, że jednym z najgorszych posunięć w karierze zawodowej byłaby praca w tym samym środowisku, ale na niższym szczeblu hierarchii zawodowej. Już raczej poszłabym na kasę do Tesco - żartuje z przekąsem, nie zdając sobie sprawy, jak szybko przyjdzie jej zweryfikować to stwierdzenie.

Po krótkim prologu, prezentującym barwną, dynamiczną osobowość Moniki, następuje błyskawiczna zmiana dekoracji - świetna scenografia, autorstwa Krzysztofa Kelma - i przenosimy się do domu naszej bohaterki, dumnie obnoszącej po scenie rolkę papieru toaletowego i zbolały wyraz twarzy. Może jest w ciąży?, zastanawiam się - i szybko poznaję odpowiedź. Niegdysiejsza tygrysica biznesu złapała rotawirusa, ale nie narzeka na swój stan zdrowia: okazuje się, że chwilę wcześniej straciła pracę, więc "brak apetytu jest raczej wskazany". Nie jestem beznadziejna, tylko chora - powtarza, opowiadając o gwałtownie kurczącej się liście znajomych - nikt nie chce mieć wśród przyjaciół bezrobotnego - i kompletnym braku oparcia w kimkolwiek. Dalsza część sztuki to opowieść o radzeniu sobie z drastyczną zmianą stopy życiowej, i próbach zachowania status quo. Bardzo szybko okaże się, że o wiele łatwiej jest przeskoczyć bariery finansowe, niż psychiczne...

Jest w Supermence wiele momentów, w których publiczność - w tym niżej podpisana - wybucha szczerym, serdecznym śmiechem. Jowita Budnik ma naturalny talent do parodii - bez względu na to, czy udaje hydraulika (konkurs bez nagród: co to jest HOLAJZA?), hostessę witającą klientów w progu klubu dla panów (nie nienawidzę mężczyzn, ale szacunku za dużego dla nich nie mam), czy właścicielkę podupadającego wydawnictwa. Kolejne odkrycie: aktorka świetnie śpiewa, radząc sobie swobodnie z repertuarem Michała Bajora (sic!), Republiki, Lecha Janerki (to po spożyciu napojów wyskokowych...) czy... Ewy Demarczyk (SIC!). Tańczy na rurze (do ABBY), zamienia zepsutą zmywarkę w pół-automat, uczy się cieszyć z ładnego zapachu tanich kremów do twarzy i ciała (jedyne 6 złotych!) - ale nie zmienia to faktu, że cierpi, nie radzi sobie z życiem, i nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Jestem beznadziejna; leżę w łóżeczku, ptaszki śpiewają - no, bajka! Życie bez pracy może być przyjemne. bez pieniędzy - już nie. Szczególnie gdy nie chce się być niczyją utrzymanką, uczyć dzieci, ani rezygnować z narzuconych sobie standardów. "Nadczłowieczeństwo" naszej Supermenki nie jest wcale cechą pozytywną: kobieta, która przez całe życie radziła sobie sama ze wszystkimi problemami, zostaje sama w obliczu poważnego kryzysu, i nie potrafi (nie chce!) poprosić o pomoc. Z pozoru prosta, może nawet schematyczna historia kobiety sukcesu goniącej za kiepsko płatnymi zleceniami i pożyczającej pieniądze od matki-emerytki, ma bardzo mocne, dobitnie postawione przesłanie: możemy robić z siebie ofiary losu i "podwarszawskich Hiobów", ale niczego to w naszym życiu nie zmieni.

Potrzebujemy prawdziwego przewrotu kopernikańskiego, żeby zmienić proporcje między kreatywnością a posłuszeństwem, i zacząć nad sobą pracować. Dla bohaterki Supermenki oświecenie zamyka się w sześciu prostych słowach, i kompletnie zmienia jej podejście do życia. Jakie to słowa? Tego nie zdradzę: idźcie lepiej do Kamienicy, pośmiejcie się, posłuchajcie monologów zdesperowanej kobiety, i pomyślcie, jak wiele z jej sytuacji możecie odnieść do siebie...

Ja osobiście doszłam do wniosku, że muszę natychmiast zafundować sobie identyczny "przewrót kopernikański" - czego i Wam, Drodzy Teatromani, życzę z całego serca.

(A w takich oto warunkach pisałam tę, mocno już spóźnioną, recenzję...)





Dziękuję Teatrowi Kamienica za zaproszenie na spektakl.

Wednesday 23 November 2016

Pomieszanie miłości z życiem - "Sceny z życia małżeńskiego" w Teatrze Kamienica

Kiedy zapala się światło, siedzą obok siebie na kanapie, on - zrelaksowany i swobodny, ona - wyraźnie spięta i poważna, wyprostowana, stopy i kolana razem. Nerwowo porusza głową. Uśmiecha się sztucznie. Gra - całym ciałem.

Zanim skończą wprowadzający widzów w sztukę pół-dialog, ich język ciała zupełnie się odmieni: prawie jakby zamienili się miejscami. (To właśnie drobiazgi takie jak układ dłoni, tembr głosu czy przebieg ruchu budują nastrój całej sztuki, zaświadczając o kunszcie obojga aktorów.) Być może dlatego, że - niespodziewanie dla samych siebie - przestaną kłamać, chociaż na chwilę.

źródło: TeatrKamienica.pl
"Sceny z życia małżeńskiego" Ingmara Bergmana, w poruszającej, głęboko emocjonalnej reżyserii Barbary Sass, to opowieść o ludziach, którzy wiedzą o sobie zbyt wiele, żeby nadal się kochać - i zbyt mało, żeby się rozumieć. Marianna i Jan (Justyna Sieńczyłło i Piotr Grabowski) opisują siebie i swoje małżeństwo - przechodząc od afirmacji harmonii i miłości do gorliwego zaprzeczania, jakoby coś takiego w ogóle istniało - w ciągu pierwszych kilku minut sztuki. Dopóki w dalszym ciągu akcji nie okaże się, że udzielali wywiadu dziennikarce popularnego magazynu, wygląda to jak... sesja u psychoterapeuty. I to wrażenie nie odbiega zbytnio od rzeczywistości.

Nasi bohaterowie są małżeństwem od lat, i szczycą się tym, że w ogóle się nie kłócą - co być może jest prawdą, ale jedynie powierzchowną. Jest w nich mnóstwo zaszłości, mniejszych i większych złośliwości, urazów i nieporozumień, ponieważ oboje za wszelką cenę unikają konfrontacji. Przechodzą przez życie zmęczeni i spętani konwenansami, dusząc się w małżeństwie, z którego zniknęła wszelka namiętność. "Lubimy się pod każdym względem - poza seksem...", mówią, i widzowie nie mają żadnych powodów, żeby im nie ufać.

Coś wisi w powietrzu. Marianna i Jan miotają się w sieci powinności i konwenansów, a publiczność tylko czeka na koniec "małżeńskiej sielanki". Muzyka narasta złowieszczo (Michał Lorenc wykorzystał w swojej pracy instrumenty perkusyjne i zimne, metaliczne brzmienia, co znakomicie podkreśliło napięcie miedzy bohaterami). Nie musimy długo czekać na odpowiedź: Jan wyznaje żonie, że ma kochankę - młodą, seksualnie wyzwoloną dziewczynę, która błyskawicznie owinęła go sobie wokół palca.

W tym miejscu powinny nastąpić wzajemne wyrzuty, łzy i groźby - a po nich przykre rozstanie, zamykające wspólną część życia Jana i Marianny. Okazuje się jednak, że rozpad małżeństwa to dopiero początek ich drogi: żadne z nich nie jest zadowolone z nagłej zmiany dynamiki, i na swój  sposób próbuje zachować status quo. Co znamienne, to Marianna o wiele szybciej poradzi sobie z szokiem spowodowanym odejściem męża, i zacznie układać sobie życie na nowo. Jan nie ma aż tyle szczęścia: po roku w nowym związku ma dosyć kłótni i scen, których nigdy nie doświadczył u boku Marianny; z drugiej strony sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie interesowało go nic poza nim samym, a kobieta u jego boku stanowiła wyłącznie ozdobnik i źródło przyjemności.

A propos źródła: po rozwodzie Marianna i Jan odkrywają, że łączy ich nadal ogromny pociąg seksualny, mimo że nadal "nie jest im dobrze razem". Próbują odnaleźć się jakoś w konieczności współegzystowania (dla dobra dzieci), i walczą o zachowanie pozorów równowagi i spokoju - przy użyciu wszystkich dostępnych środków. Jak się okazuje: tych dwoje musi zranić się do żywego, żeby przestać MYŚLEĆ, a zacząć MIEĆ UCZUCIA. Muzyka, jakby przedrzeźniając bohaterów, cichnie i łagodnieje.

Puenta "Scen z życia..." jest mocno niespodziewana, szczególnie jeżeli zasugerowaliśmy się "poprawnym", nieco konserwatywnym początkiem. Marianna i Jan odnajdą w końcu taki rodzaj dynamiki i współczłowieczeństwa, w ramach którego będą mogli mówić sobie prawdę (choć nie uciekną od życia w kłamstwie) i czerpać prawdziwą przyjemność z bycia razem (choć nic w ich relacji nie będzie proste ani oczywiste). Ich historia mieści się co prawda w ramach tak zwanej "skandynawskiej joie de vivre", czyli terapii par według Bergmana - ale warto się w nią zagłębić i spróbować wyciągnąć własne wnioski z cudzego... nieszczęścia? Doświadczenia? A może po prostu: życia?

Zobaczcie więc "Sceny z życia małżeńskiego", i sprawdźcie, czy nie dostrzegacie podobnych objawów w swoich związkach: oraz dokąd mogą Was one zaprowadzić. Pomyślnych wiatrów i/lub połamania nóg!...


Dziękuję Teatrowi Kamienica za zaproszenie mnie do obejrzenia spektaklu.

Monday 10 October 2016

Weź mnie do nieba, Mario Klarencjusz - czyli o tym, jak sama się zaprosiłam do Teatru Muzycznego w Poznaniu.

Na widowni były zakonnice. Poważnie, prawdziwe. Pani Matka żałowała, że nie wskoczyły na scenę w którejś ze zbiorówek - z drugiej jednak strony, mogłyby się czuć nieco nieswojo bez cekinów i czerwonych serc na szkaplerzach. Może lepiej więc, że pozostały na miejscach, rozchichotane i promieniejące: podobnie jak reszta publiki.


Wyruszyłyśmy do Poznania - Pani Matka i ja, Pan Ojciec nie wyraził chęci i teraz żałuje - w ponury, sobotni poranek. Pobożne życzenia zakładały, że w składzie obsady znajdą się Olga Szomańska i Barbara Melzer, i że nie będziemy kręcić nosami ani porównywać wersji scenicznej z filmem. Z przyjemnością ogłaszam pełen sukces na obu frontach.

Film "Zakonnica w przebraniu" - Pani Matka deklaruje, że może go oglądać w kółko i bez przerwy - z roku 1992 był soulowy i wspaniały. Musical miał premierę w Kalifornii, 24 lata po powstaniu wersji filmowej: a muzyka Alana Menkena (to jest człowiek, któremu zawdzięczamy "Go the Distance", "Be Our Guest", "When Will My Life Begin" i szereg innych przebojów ze stajni Disneya) buja w rytmie disco. Fabuła, generalnie, bez zmian: w bonusie mamy za to kule dyskotekowe, habity z cekinami i trzech gangsterów niebywale podobnych do braci Gibb. Jest moc, proszę państwa. O wiele więcej mocy, niż myślałam.

Może się mylę, ale dajcie mi zachować złudzenia - to chyba kwestia zebrania bardzo dobrej ekipy do pracy przy bardzo dobrym materiale. Reżyserem (i autorem świetnego tłumaczenia libretta) jest Jacek Mikołajczyk, znawca historii teatru muzycznego ("Musical nad Wisłą" kupię za każde pieniądze), który w ubiegłym roku wystawił w Gliwicach "Rodzinę Addamsów" (chyba muszę zajrzeć w internety...), człowiek z wizją - spójną, autentyczną wizją, przekładającą się na pogodny, mądry musical w świetnym wykonaniu. Nie wiem, jak to możliwe (wyrazy uznania dla autorki kostiumów, Ilony Binarsch), ale Matka Barbara Przełożona Melzer wygląda jak młodsza siostra Maggie Smith, nie wspominając o Edycie Krzemień i Marcie Burdynowicz jako (odpowiednio) Marii Robert i Marii Patryk: nie sposób mi oceniać pozostałych składów obsady, ale przy tym "układzie" czułam się jak w domu (pomimo cekinów). Nie brakowało mi piosenek z filmu - przeciwnie, od dwóch dni mam w głowie "Take Me To Heaven" zamiast "I Will Follow Him", co chyba stanowi wystarczającą rekomendację. Krótka wersja recenzji zamyka się w słowach: było przeuroczo, proszę państwa.

Jesień sprzyja wyjazdom do Poznania (rogale marcińskie!!): może warto przy okazji nakarmić i ducha? Serdecznie polecam #SisterPower w formie musicalowej, i wyczekuję wydania płyty z piosenkami ze spektaklu.

(Przy sporządzeniu recenzji nie ucierpiała żadna zakonnica, a notka nie powstała we współpracy z nikim. No, może tylko z Siłą Wyższą.)

Tuesday 4 October 2016

Odtrucie poksiążkowe, czyli o nienawiści autora do bohatera

Przeczytałam Małe życie. Będą spoilery.

Jak zapewne wiecie - nie takie ono znowu małe (ponad 1600 stron w wersji na mój mini-czytnik).

Jak być może słyszeliście - jest to rzecz "fenomenalna", i gorąco polecana wszędzie, gdzie się da.

Zauważyliście cudzysłów? No właśnie.

Nie wiem, doprawdy, co tak genialnego odkryli w powieści Yanagihary P.T. recenzenci, ale ja chyba to przegapiłam. Być może ów sekretny szczegół znajdował się na jednej ze stron, które przerzuciłam bez czytania, nie mogąc znieść co bardziej "mięsistych" opisów okaleczania się przez jednego z bohaterów. Przykro mi - wnikanie w temat cięcia się żyletką, infekcji rozwijającej się w tak zadanych ranach oraz podpalania sobie oliwy na przedramieniu (po co? żeby nie trzeba było się tak często ciąć, to przecież oczywiste!...) nie należy do moich ulubionych hobby. Tym bardziej, kiedy osobą fundującą sobie powyższe rozrywki jest mężczyzna, którego za młodu molestowano, bito, dręczono na wiele wyrafinowanych sposobów, i z którego zrobiono męską prostytutkę przez ukończeniem lat dziesięciu. Znaczną część pokaźnej objętości Małego życia zajmują opisy tychże faktów. Innymi słowy - miła, pogodna lektura, w sam raz na początek jesieni...

Nie znajduję pisania/czytania o ludzkim cierpieniu ani odkrywczym, ani fenomenalnym. Nie zaobserwowałam także wspaniałości wychwalanego przez wielu języka powieści (ale może winę ponosi tutaj tłumaczenie - bo będę się czepiać kalek językowych typu "Zaparkowałem siedem bloków stąd" oraz "donacja [sic!] organów"), nie ujął mnie także sposób pokazania relacji czterech przyjaciół poprzez kilka dekad ich życia - rozciągnięcie akcji w czasie odebrałam przede wszystkim jako zabieg umożliwiający autorce zrzucanie na barki najbardziej udręczonego spośród bohaterów kolejnych plag i nieszczęść. Dziękuję, postoję.

Reasumując: dawno nie zmęczyłam się aż tak bardzo przy lekturze - a zdarzyło mi się w tym roku trafić na kilka autentycznych potworków. Być może się mylę. Być może nie rozumiem geniuszu autorki, być może nie trafia do mnie jej przesłanie (którego, przypomnijmy, nie znalazłam). Być może.

Aczkolwiek przypuszczam, że wątpię. ;)

Czytaliście? Macie zamiar przeczytać? Właśnie obrzydziłam Wam lekturę? Dajcie znać, proszę.
A ja wracam do powtórki Bridget Jones, którą obecnie - w wieku lat 34 - rozumiem o wiele lepiej, niż kiedy czytałam ją po raz pierwszy - osiemnaście lat temu... :)

Sunday 25 September 2016

Kartoflany talent i leszcze po gdańsku, czyli "Kolacja na cztery ręce" w Kamienicy.

-Czy z tego fortepianu się dymi? - pyta konspiracyjnym tonem moja towarzyszka. Owszem, spod klapy instrumentu unosi się gęsty, białawy opar - i nie jest to wyłącznie metafora ogromnego zaangażowania Jana Sebastiana Bacha (Olaf Lubaszenko) w wykonywany utwór, ale także... para niosąca zapach ukrytej w pudle rezonansowym zupy.

Metafora jest mocna i czytelna: dla kogoś, kto para się muzyką, fortepian stanowi źródło utrzymania, bez względu na "mitologię", jaką artysta dorabia do tego faktu. W istocie, na pierwszy rzut oka trudno o dwie bardziej odmienne osobowości niż Bach i Haendel (Emilian Kamiński), spotykający się na - wymyślonej przez Paula Barza na potrzeby sztuki - kolacji w lipskim Hotelu Turyńskim. Bach, geniusz swoich czasów, skromny kantor w dwukrotnie nicowanym surducie, wielokrotnie już zabiegał o możliwość spotkania z Haendlem - barwnym, wyfiokowanym światowcem, "Czarującym Potworem", którego każda londyńska premiera spotyka się z gorącym (co nie zawsze znaczy: entuzjastycznym...) przyjęciem. Między ostrygami a zupą z tymiankiem każdy z panów próbuje - mniej lub bardziej świadomie - pokazać swoją wyższość (moralną, finansową, artystyczną) nad interlokutorem: a ocena, czy któryś z nich wychodzi z tej konfrontacji zwycięsko, należy do publiczności.

Historia opowiedziana przez Barza i zinterpretowana przez trzech aktorów (tutaj głęboki ukłon w kierunku Macieja Miecznikowskiego w roli Schmidta, kontrapunktującego ogromne osobowości obu kompozytorów, którego nie wyobrażałam sobie wcześniej w roli komediowej - jak się okazuje, niesłusznie) mogłaby z łatwością przeistoczyć się w zalatujący dydaktycznym smrodkiem moralitet o tym, jak to "źli emigranci" wybierają pogoń za pieniądzem, a "praworządni obywatele" pozostają w ojczyźnie, pracując "dla zaszczytu", za symboliczne wynagrodzenie. Tak się, na szczęście, nie dzieje - mimo licznych nawiązań do współczesnej polityki polskiej i światowej, podanych w formie zgrabnych, ironicznych bon motów, sztuka nie narzuca widzom żadnej nachalnej ideologii. Panowie Haendel i Bach - czy też, jak się nawzajem tytułują, Handel i Pach - przedstawiają sobą dwie graniczne postawy z bardzo szerokiego spektrum, a mimo tego pokazują raczej uniwersalizm ludzkich lęków i pragnień, niż jednoznaczną definicję sukcesu i receptę na jego osiągnięcie. Tajemnica tak udanej inscenizacji "Kolacji..." leży, być może, w doskonale dobranej "grupie sprawczej": dla reżysera, Krzysztofa Jasińskiego, jest to już drugie spotkanie z tekstem Barza; grający Bacha Olaf Lubaszenko także ma za sobą przygodę z reżyserowaniem "Kolacji..." w poznańskim Teatrze Nowym, zaś odtwarzający rolę Haendla Emilian Kamiński z pewnością lepiej niż ktokolwiek inny rozumie bolączki swojego bohatera - dyrektora autorskiego teatru w Londynie. Aktorzy wciągają publiczność w swoisty dialog, prowokując do głębokich rozważań na temat ludzkiej kondycji - i warunków, w jakich się ona rozwija.

"W muzyce pana Haendla jest wiele dźwięków do niego niepodobnych" - mówi Bach, i jest to być może najlepsze podsumowanie wątku przewodniego: życie artysty, a może po prostu: życie w ogóle, to gra - ciągłe pozowanie, kreowanie siebie na nowo i robienie dobrej miny do złej gry. Pytanie, z którym twórcy pozostawiają widza po opadnięciu kurtyny, brzmi: czy na pewno warto zasiadać do tej rozgrywki?...

Jeżeli wynieśliście z powyższego tekstu wrażenie, jakoby "Kolacja na cztery ręce" była sztuką ciężką i monumentalnie poważną, spieszę Was zapewnić, że wcale tak nie jest: poważny temat podany jest w sposób uroczo komediowy (Maciejowi Miecznikowskiego dziękuję niniejszym za podzielenie się z publicznością jego "świeżo skomponowanym" utworem muzycznym...), sama kolacja podana i zaprezentowana została przepięknie (kiedy zaprezentowano przystawki, na widowni dało się tęskne westchnienie), a charakter inscenizacji podtrzymywano także w czasie przerwy: dyskretnie sącząca się z głośników w foyer muzyka barokowa znakomicie "trzymała klimat". Spędziłam przemiły wieczór, i z czystym sumieniem polecam P.T. Czytelnikom wybranie się na "Kolację..." w ramach zwalczania jesiennego spleenu.



Zaproszenie na spektakl "Kolacja na cztery ręce" otrzymałam dzięki uprzejmości Teatru Kamienica, którego włodarzom serdecznie dziękuję.

Tuesday 20 September 2016

Portret rodzinny, czyli zapowiedź nowego.

Za dni parę zakończy się Festiwal Filmowy w Gdyni, i okaże się, co Szanowne Jury myśli o Ostatniej rodzinie - pomyślałam więc, że wtrącę kilka słów (bez spoilerów!) na temat moich wrażeń z filmu, w porównaniu z biografią panów Beksińskich pióra Magdaleny Grzebałkowskiej.

Po Portrecie podwójnym miałam coś na kształt kaca - mdliło mnie, cierpiałam na zawroty głowy i tym podobne przyjemności. Obraz tej rodziny - kochającej się, lecz absolutnie dysfunkcyjnej - nałożony na niewątpliwe talenty tak ojca, jak i syna, przyprawiał o ból głowy i ponure refleksje. A przecież było rzetelnie, z polotem i niezmiernie wciągająco. Z Ostatnią rodziną jest poniekąd podobnie, plus przy kilku scenach zmuszona byłam zamknąć oczy - a przy innych zamyślić się głęboko nad kondycją świata i ludzkości.

Co nie zmienia faktu, że jest to jeden z tych filmów, które zobaczyć trzeba, bezwarunkowo. Może nie po to, żeby od razu rzucać się na scenarzystę z krzykiem i zębami (pozdrawiamy uczestniczkę pokazu przedpremierowego w warszawskim kinie Atlantic): ale po to, żeby zrozumieć, że pomimo przekopania się przez hałdy pozostawionych przez rodzinę Beksińskich materiałów audiowizualnych pozostaje jeszcze wiele niewiadomych, bez znajomości których nie sposób wyrokować o prawdziwej naturze łączących ich uczuć. Dodanie do męskiego duetu Zdzisława i Tomasza postaci Zofii Beksińskiej (tu drobny wtręt: bez względu na to, ile - w pełni zasłużonych - pochwał usłyszycie na temat kreacji Andrzeja Seweryna i Dawida Ogrodnika, w moich oczach to Aleksandra Konieczna jest prawdziwą gwiazdą tego filmu) wprowadza dodatkową głębię i pokazuje rodzinę Beksińskich z perspektywy, o której być może dotąd nie pomyśleliście.

Innymi słowy: idźcie, zobaczcie, podyskutujcie. Warto.

W tym miejscu chciałabym również polecić Wam śledzenie programu artystycznego Pałacu w Radziejowicach na sezon letni 2017. Temat poniekąd powiązany z poprzednim - miesiąc temu miałam niekłamaną przyjemność oglądać plenerowe przedstawienie Trylogii Tebańskiej Sofoklesa - podsumowanie kursu mistrzowskiego prowadzonego przez pana Seweryna. Kurs jest pozycją cykliczną w kalendarium Pałacu: a sądząc po jakości tegorocznego spektaklu, kolejnych edycji nie powinno się przegapić.

Powyższa rekomendacja stanowi wprowadzenie do nowego rozdziału w dziejach Klonowych Książek: będę pisywać również o spektaklach teatralnych - a szczegóły, i post pierwszy (poniekąd - muzyczny...) już wkrótce. Stej tjund, i tak dalej. Pozdrowienia!

Friday 26 August 2016

Święci patroni, focus i target - o "Niziołkowej" serii M. Klunder

Rodzicielka zadzwoniła do mnie, gdy miałam - dosłownie i w przenośni - pełne ręce, żeby zdać relację z aktualnie czytanej książki. Na pierwszy rzut ucha, brzmiało dobrze (aczkolwiek, przegięta w kierunku jednego ramienia, z komórką zakleszczoną między uchem a barkiem, przerwałam Jej, zanim przeszła do cytowania ulubionych fragmentów): oddałam się więc poszukiwaniom sieciowym, namierzyłam stosowną księgarnię z ebookami, i spokojnie wróciłam do lektur bieżących (to jest, wielce fascynującej biografii Meryl Streep - niniejszym, serdecznie polecam).

A potem pojechałam na weekend do rodziców, i podebrałam Macierzy tom pierwszy serii Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej. Robert i Róża, szczęśliwym trafem świeżo wypożyczony z biblioteki. Tak się bowiem złożyło, że Macierz rozpoczęła lekturę od tomu trzeciego. Bywa.

Całość zaczyna się obiecująco - serię otwiera snuta ze swadą opowieść o tym, jak mocno nieletni chłopiec (imię: Robert, nazwisko: Niziołek) dostaje od mamy do czytania świeżo wydane tłumaczenie Władcy Pierścieni, i wsiąka w temat po uszy. Kilkanaście lat później, jako świeżo upieczony student anglistyki w rodzinnym Poznaniu, spotyka na zajęciach wuefu matematyczkę in spe nazwiskiem Róża Koton, to jest, pardon, Kotoń - zaś rok później jest już mężem tejże ("Ożeniłeś się ze mną dla nazwiska! - Dla nazwiska i imienia, kochanie!"), rozprowadzająca książki w drugim obiegu, śpiewa Kaczmarskiego, nadal czyta na potęgę (miłością do Tolkiena zaraził również żonę, która będzie w przyszłości zaliczać swoim uczniom matematykę na podstawie znajomości kanonu literatury polskiej - to tak na marginesie), i - zostaje ojcem. Na przestrzeni lat kilku, za to - trzykrotnie.

Pierworodna miała być Galadriela, ale ochrzczono ją w trybie pilnym imieniem Małgorzaty - czyli 'Perełki', więc nie było najgorzej. Krótko po niej rodzi się Jan Peregryn, i w końcu: Elanora Pulcheria. Wszyscy troje pożerają książki, dyskutują z rodzicami o stosunek wizji Jacksona do oryginału literackiego, mają bystre umysły i ciekawe zainteresowania, a ich perypetie w wieku młodym okraszone są zgrabnymi nawiązaniami do literatury polskiej i obcej. Z reguły jest zabawnie, czasami wzruszająco: pomimo smrodku dydaktycznego okraszonego szczyptą religijnej agitki. Agitkę, około-dominikańsko-ojco-Górową, przełknęłam raczej gładko - i z dobrymi przeczuciami zakupiłam kolejne tomy cyklu. Chciałam się dowiedzieć, co dalej: z Gośką i jej rodziną (wyszła za niejakiego Podgórnego - pewnie też dla nazwiska - i śpiesznie urodziła... Jagodę Aurelię, prawdopodobnie najpiękniejsze tolkienowskie imię w klanie Niziołków), ze świeżo wyświęconym na księdza Jaśkiem, ze zmagającą się z niedosłuchem Elanor, z ich kuzynostwem i przyjaciółmi. Wolno mi chcieć, prawda?

Autorce, jednakowoż, wolno zmienić focus i target (że tak zabełkocę) kolejnych części cyklu.

Począwszy od tomu drugiego - Droga do Achtoty, które to miejsce pojawia się... na przedostatniej stronie książki, i pomimo starań Autorki nie wzbudza we mnie praktycznie żadnych cieplejszych emocji, kiedy wracamy do niego [jedynie w opisach!] w tomie trzecim - głównym bohaterem zostaje Jan Peregryn, obecnie wikary: a także jego proboszcz, typowy polski ksiądz diecezjalny - to znaczy, oczytany w Tolkienie i JKR, dzielący się pieniędzmi z wiernymi, mądry i łagodny. (Ironizuję? Przepraszam. Miałam szczęście spotkać w życiu kilku wspaniałych duszpasterzy, ale żaden się nie umywał do skończonej doskonałości P.T. Proboszcza.) O pozostałych członkach klanu Niziołków słyszymy o wiele rzadziej, i cośkolwiek chaotycznie: choć może to i lepiej, bo Mama Róża Niziołek, swego czasu robiąca awanturę nauczycielowi młodszej córki, który śmiał wyzwać małą od bezbożnic za... czytanie Harry'ego Pottera, zostaje nagle wyautowana jako czytelniczka "Do Rzeczy". Aha.

Lepiej już ucz się magii w Hogwarcie, niebożę,
niżbyś miała oglądać TVN w telewizorze.

Przepraszam za nieścisłości rytmiczne, leciałam na tzw. żywioł.

Ano, tak - jak powiedział Włóczykij do Małej Mi.* Przy lekturze Achtoty i Wschodu Słońca zrobiło mi się nagle jakoby mdło, i żadną miarą nie mogłam się wczuć w klimat opowieści. To nie jest tak, że nie jestem "kościołowa" - jestem, ale bardziej pod Tischnera i cokolwiek obsmarowany w Achtocie "TP", a mniej pod Lednicę i "W drodze"**. Za dużo się dla mnie nagle zrobiło nawróceń (z prezbiterianizmu i Church of Scotland na rzymski katolicyzm) i mszy w rycie przedsoborowym - a za mało smakowitych nawiązań do literatury, humoru nie związanego z Kościołem i... realistycznych opisów świata zewnętrznego. (Innymi słowy: nie zawsze musi być tak, że dziewczyna zachodzi w ciążę w noc poślubną, parę minut po utracie dziewictwa zresztą. Nie każdy zdolny muzyk, przy okazji praktykujący katolik, musi od razu zostawać organistą. Nie wszyscy młodzi ludzie biorą ślub jeszcze nie studiach lub tuż po, i z miejsca biorą się do pomnażania gatunku. Nie wszystkich młodych ludzi ze zdania powyższego stać na to, aby młoda matka nie wracała już do pracy zarobkowej. I tak dalej, i tak dalej.)

A poza tym - Jasiek Peregryn wznosi w pewnym momencie okrzyk "święci patroni!", od którego zęby mi dzwonią.***

Szkoda...

Z niejakim żalem zatem polecam Państwu część pierwszą - Robert i Róża - praktycznie bez zastrzeżeń; natomiast Drogę do Achtoty oraz Każdy wschód Słońca: raczej pasjonatom tematu.

Uff. Muszę jakoś zaleczyć polekturowego kaca. Może Małym życiem?...

Dobrej końcówki wakacji!
--------------
* Sierpień się kończy, a ja nie dopełniłam corocznego zwyczaju czytania Lata Muminków! Wstyd.
** W tym miejscu disclaimer: mieszkając w stolicy, uprawiam churching i jeżdżę na Freta. Czasami wracam z prasą. Także tak.
*** Pozdrawiam Pana Nietoperza, który oduczył mnie skutecznie używania krótkich form rzeczowników. Ave!

Saturday 6 August 2016

Harry Potter i Przeklęte Dziecko, czyli – nie wszystkie podróże kształcą. [SPOILERS AHOY!]

Sztukę otwierają dwie sceny pokrywające się treściowo z epilogiem „Deathly Hallows”, a zaraz po nich zdarza się coś, czego mogliśmy się poniekąd spodziewać przy takim otwarciu: Albus Severus Potter zostaje przydzielony do Slytherinu. Ponadto dowiadujemy się, że – o ile Scorpius Malfoy zdecydowanie nie jest (czy tylko w sensie metaforycznym?...) synem swojego ojca, o tyle Rose Granger-Weasley stanowi zbiór najgorszych cech obojga swoich rodziców. Czemu mnie to nie dziwi?...


Akcja dramatyczna koncentruje się na Harrym i Albusie, którzy nie potrafią sobie poradzić z prostą prawdą, że syn nie zawsze musi być lustrzanym odbiciem ojca. Wchodząc w okres młodzieńczego buntu, Albus dochodzi do wniosku, że wszystkie jego problemy biorą początek ze… śmierci Cedrika Diggory’ego. Postanawia zatem ukraść jedyny istniejący zmieniacz czasu z gabinetu Minister Magii (znanej także jako ciocia Hermiona), i naprawić tę rażącą niesprawiedliwość dziejową. W misji mającej zbawić świat (i Albusa) bierze także udział najlepszy przyjaciel naszego herosa: Scorpius Malfoy, podejrzewany przez ogół magicznego społeczeństwa o bycie (dla niektórych: absolutnie legendarnym) synem Voldemorta (szanowna mamusia, zmarła na przewlekłą chorobę, miałaby rzekomo cofnąć się w czasie przy użyciu – wait for it – kolejnego zmieniacza, i uwieść Czarnego Pana: teraz już chyba wszyscy rozumiemy, dlaczego praktycznie wszystkie gadżety tego typu zostały rytualnie zniszczone). Co może pójść nie tak?...

Zastanawiam się – na gorąco, tuż po zakończeniu lektury – czy „Przeklęte dziecko” mi się podoba - i dochodzę do wniosku, że nie bardzo. Na pewno są tutaj momenty „robiące” klimat (Ginny odzyskująca kręgosłup, Draco wykazujący podobieństwo charakterologiczne do Narcissy, konfrontacja Harry’ego z problematycznym mistrzem i nauczycielem oraz – klękajcie, narody! – jedna scena z moim ulubionym shipem*): pomiędzy nimi pałęta się jednak sporo patetycznych przemów, Profetycznych Snów Harry’ego oraz uprzedzeń na tle społecznym. Ciekawie wypadają wizje alternatywnych rzeczywistości stworzonych przez machlojki Albusa i Scorpiusa (brzmi to jak kiepska nazwa boysbandu, nie sądzicie?), którzy zdecydowanie powinni zostawić podróże w czasie osobom wyposażonym w TARDIS, oraz powroty kilkorga (nie zawsze) ulubionych bohaterów, sama tajemnica otaczająca tożsamość tytułowego Przeklętego Dziecka okazuje się jednak bardzo mocno naciągana – i możliwa do rozwiązania na długo przed finałem sztuki, jeżeli osoba ją czytająca robi sobie przerwy, w międzyczasie oglądając Potterowskie filmy. Dla dociekliwych: skupcie się na drobiazgach i szczególikach w tekście, a odpowiedź znajdziecie, poniekąd, pod koniec pierwszej godziny Komnaty Tajemnic, i będziecie się dziwili, że nie wpadliście na to wcześniej.

O co w ogóle chodzi w tej sztuce? O „trudną miłość”, i rozliczenie z przeszłością – której, pomimo najszczerszych chęci, nie sposób zmienić. Taki morał płynie z przygód naszych bohaterów: nie sposób więc nie zastanawiać się, dlaczego JKR nie poszła po rozum do głowy, i spróbowała zrobić coś kompletnie przeciwstawnego. Och, ja wiem, względy ekonomiczne… które jednakowoż nie pomogły ukryć wymuszonego humoru, truizmów i mocno przegadanych scen. Cieszyłam się na myśl o powrocie do świata Harry’ego, o nowych wątkach i spotkaniu z dawno nie widzianymi przyjaciółmi: szkoda tylko, że w pakiecie dostałam również „głębokie” przemowy, i próby usprawiedliwiania przez autorkę kilku jej decyzji fabularnych.
Nie mówię zatem, żebyście nie czytali/nie oglądali „Przeklętego Dziecka”: ale załóżcie pewien margines błędu dla Waszych oczekiwań. I dajcie znać, jakie są Wasze wrażenia!


* Po szczegóły odsyłam do genialnego fanfika The Fire and the Rose.

Thursday 7 July 2016

Ekspresowe nadrabianie zaległości.

To już chyba ten wiek, kiedy nic się nie chce, i zwala winę na pogodę - myślę sobie od paru dni kilka razy dziennie, zbierając się do napisania choć kilku słów o książkach, z którymi się ostatnio zaprzyjaźniałam. Wcześniej miałam wymówkę w postaci działań kreatywnych (mieszałam pewien serial SF z pewnym musicalem w opcji 10-rozdziałowej, i lepiłam brokatowy Order z Ziemniaka dla Młodszej Bliźniaczki): ale odkąd wrzuciłam w sieć ostatni odcinek fanfika, i wręczyłam prezent współjubilatce, jedynym usprawiedliwieniem dla mojego milczenia musi być meteopatia.
Albo nieuleczalne lenistwo.
Lub oba razem, jak w Drodze do Eldorado.
NIC TO. Wynurzam się z otchłani powtarzania sobie Trylogii Husyckiej, i ogłaszam, że ostatnimi czasy urzekły mnie:

The Heart Goes Last Margaret Atwood.
Wydane u nas (na dniach niemalże) jako Serce umiera ostatnie. Dystopia, czyli to, co M.A. - moja osobista, jedyna i niezaprzeczalna kandydatka do Nobla z literatury - pokazuje najcudowniej. I jej sposób pokazywania coraz to nowych aspektów charakteru bohaterów: myślisz, że wiesz już o danej postaci absolutnie wszystko, i nagle otwierają się kolejne drzwi, wszystko zostaje wywrócone do góry nogami, a ty masz ochotę wrócić na pierwszą stronę i przeczytać całość jeszcze raz, żeby zobaczyć, czy coś ci nie umknęło.
I ab ovo, i na nowo, że tak polecę Przyborą.
To jest opowieść o małżeństwie. O wprowadzaniu zmian w swoim życiu, i o tym, że wystarczy jedna drobna rzecz, żeby odebrać nam poczucie zadowolenia i satysfakcji.
To jest książka, która złapie Was za gardło, i nie puści. Warto bardzo.

Ganbare! Warsztaty z umierania Katarzyny Boni.
Czyli moment refleksji: na cholerę poszłam byłam na takie, a nie inne studia?!
Przeczytana głównie na balkonie, z kotem, papierosem i winem/herbatą pod ręką. Bez "wspomagania" się nie dało: tu chodzi o Fukushimę, i całe pokłosie tamtego tsunami. Zostało mi po niej dojmujące uczucie zimna i wewnętrznego dygotu.
Ale chyba dobrze, że taka książka jest, i nadaje pewnym lękom i marudzeniom właściwej perspektywy.
Muszę sobie zrobić własne warsztaty umierania.
Nie mam pojęcia, jakie będą efekty.

Książka o czytaniu Justyny Sobolewskiej.
Biłam z nią rekord Guinnessa w zbiorowym czytaniu na świeżym powietrzu, podczas tegorocznego Big Book Festivalu. Pierwsze, bardzo trafne skojarzenie: to jest taki rodzaj zbioru esejów (felietonów?), który śmiało można nazywać "polskim Ex librisem". Czytaliście Anne Fadiman? Jeżeli tak, wiecie, o czym mówię; a jeżeli nie: zróbcie sobie tę przyjemność, i łyknijcie obie. Dwudaniowa uczta dla bibliofilów, mniam!

Zakonnice odchodzą po cichu Marty Abramowicz.
Miałam w życiu chwilę fascynacji życiem zakonnym (zapewne zainspirowaną podziwem dla sióstr z parafii, do której sporadycznie uczęszczam do dziś): ale szybko mi ona przeszła. Jak wynika z opowieści autorki: na całe szczęście.
Jeśli chcecie się smutno zadumać nad kondycją kobiety w ogóle, i kobiety w Kościele w szczególe - to może być dobry punkt wyjścia do takich rozważań.
A na dokładkę proponuję Kościół kobiet Zuzanny Radzik.

Nic zwyczajnego Michała Rusinka.
Podobnie jak Ganbare!, Książkę o czytaniu, Neponset, Historię pszczół i ładnych parę innych rzeczy, kupiłam ją (a raczej: dostałam gratis, za pieczątki) w Księgarni Autorskiej, oddział w Sanoku (choć zazwyczaj odwiedzam ten warszawski). Książki z Autorskiej zazwyczaj okazują się dobre, albo bardzo dobre: a wspomnienie Sekretarza o Poetce wzruszyło mnie, rozbawiło, i skłoniło do refleksji. I przypomniało mi o istnieniu Jeszcze, znanego także jako Wiersz, Przy Lekturze Którego Wróżka Płacze Łzami. Polecam, jako obraz relacji pełnej sympatii, szacunku i ironicznego poczucia humoru.

Tyle mojego. A co czytają tego lata P.T. Czytelnicy?

Tuesday 17 May 2016

Książka (i film) o pszczołach. O "Historii pszczół" Mai Lunde.

W niedzielę rano uratowałam pszczołę.

Przebywanie w ogrodzie moich rodziców nie wpływa zbawiennie na kontakty człowieka z owadami - mamy na stanie gniazda os i szerszeni, mnożące się w postępie geometrycznym - ale oprócz tych potworów zdarzają nam się również sympatyczni goście, w postaci trzmieli i pszczół. (Tata planuje budowę hotelu dla owadów wędrownych, ale jakoś niesporo mu to idzie: chyba muszę zakasać rękawy i zwędzić mu młotek.) Jedną taką istotkę znalazłam na podarowanej mi przez Tatę kiści bzu: była przemoczona od rosy, i kompletnie wyczerpana.
Przełożyłam pszczołę na łyżeczkę wody z cukrem, i odłożyłam na beton przy granicy rabatki. Napiła się, otrząsnęła, i zaczęła rozprostowywać skrzydełka. Nie ukrywam, że byłam z siebie cokolwiek dumna.

"Historia pszczół" Mai Lunde mówi o czymś więcej, niż łyżeczka syropu cukrowego. Tutaj ratuje się nie pojedynczego owada, ale gatunek: a z nim świat w takim kształcie, jakim go oglądamy obecnie.

William, biolog z połowy XIX wieku, próbuje przezwyciężyć napad chronicznej melancholii poprzez skupienie się na pracy nad nowym modelem ula. George, hodowca pszczół z początków XXI wieku, walczy z CCD (Colony Collapse Disorder - masowe zniknięcia pszczół z 2008 roku, o wciąż nie do końca jasnej genezie; przy okazji lektury obejrzałam dokument na ten temat: Vanishing of the Bees, bardzo polecam). Tao, Chinka z końca XXI wieku, pamiętająca jeszcze czasy sprzed Zapaści - całkowitego wyginięcia owadów zapylających - pracuje jako "ludzka pszczoła", przez wiele godzin dziennie ręcznie zapylając drzewa owocowe. Dla każdego z nich pszczoły - ich udomowienie, przetrwanie, odrodzenie - stanowi ważną motywację: ale nie tak ważną, jak rodzina.

Nie mogę za dużo mówić o tym, w jaki sposób dzieci bohaterów przyczyniają się do zmian w ich światopoglądzie, lub do ukierunkowania ich działań, żeby nie zepsuć Wam przyjemności z lektury. Wszystko jest ze sobą połączone: rodzice i dzieci, pszczoły i dobrobyt rodzin, a także wiedza zawarta w pewnym rysunku technicznym - i wspomnieniu po nim. W gruncie rzeczy można by pomyśleć, że świat jako taki jest ulem, w którym wszyscy za siebie odpowiadamy.

Autorka kilkakrotnie (choć, trzeba jej oddać, nienachalnie) przypomina czytelnikom, że bez natury jesteśmy niczym, a odwracanie się od niej na rzecz pogłębiania naszego wykształcenia i rozwijania intelektu może mieć mocno nieciekawe skutki. I tak sobie myślę, że jest w tym sporo racji...

Ten wpis daje Wam szkielet - ścianki ula, że tak polecę metaforą - ale w książce jest poza tym mnóstwo innego dobra - nie będę ciągnąć metafory, bo to poniżej naszej wspólnej godności - dla którego warto po nią sięgnąć. I wcale nie chodzi tu o miejsce na liście bestsellerów.

Tymczasem, moi drodzy. Za kilka dni ujeżdżam do Rumunii i Mołdawii - pewnie wrócę z nowym raportem z lektury.
Klonowa Wróżka

Monday 9 May 2016

Mokre sny i test Bechdel, czyli: co brał scenarzysta „Czarodziejów”?



(Wbrew pozorom, ten wpis dotyczy książek – oraz ekranizacji, która zrobiła z nich zupełnie nową rzecz.)

Pierwszy tom trylogii Grossmana (mam wielką ochotę napisać: Lva Grossmana, chociaż może powinno być Leva? Nie wiem, mam dysonans poznawczy, nie napiszę nic) przeczytałam w ubiegłym roku, i nie spieszyło mi się zbytnio do lektury kolejnych. Owszem, samo założenie było interesujące – ale główny bohater okazał się do tego stopnia irytujący, że miało się ochotę wyrzucić go przez okno w dwimerytowych kajdanach. Dowiedziawszy się jednak, że całość została ujęta w formę serialu, i pokazywana jest oto przez telewizję amerykańską, postanowiłam nadrobić braki i doedukować się w temacie rozwoju akcji dramatycznej. Idzie to tak:

Quentin ma dwoje przyjaciół, Julię i Jamesa. W Julii się podkochuje, platonicznie i smętnie – ona, rzecz jasna, woli „tego drugiego”. Wszyscy troje są genialni, piekielnie uzdolnieni i zabójczo inteligentni. Wybierają się do college’u, a otworem stoją przed nimi takie mało znane, niszowe uczelnie, jak chociażby Harvard. Aha, jeszcze jedna ważna sprawa: Quentin robi sztuczki karciane, i jest wielkim fanem Fillory.

Fillory, proszę P.T. Czytelników, to Grossmanowa Narnia: kraina, do której pewne rodzeństwo z Anglii dostaje się przez portal ukryty w zegarze ich ciotki. Krainą rządzą dwa wielkie barany (to nie jest eufemizm!), a pośród jej rdzennych mieszkańców można spotkać olbrzymów, gadające zwierzęta i lud władające magią. Są także zegarowe drzewa, istotne z punktu widzenia fabuły, ale my damy sobie z nimi chwilowo spokój.

Quentina i jego przyjaciół poznajemy w dniu, gdy nasz heros in spe udaje się na rozmowę kwalifikacyjną mającą zagwarantować mu miejsce na mało znanej, niszowej uczelni typu – bodajże – Yale. Rozmowa zostaje odwołana (na skutek splotu pewnych tragicznych okoliczności), a Quentin trafia na zupełnie inny egzamin: bardzo przedziwny zestaw zadań, którego prawidłowe ukończenie może otworzyć przed nim drzwi Brakebills – takiego Hogwartu stopnia drugiego. Między etapami egzaminu naszemu bohaterowi (który posiada przydługie włosy wiszące wokół smętnej fizjonomii, i nie bardzo łapie, o co be) wydaje się, że widzi pośród zdających swoją przyjaciółkę Julię, ale to przecież niemożliwe, co? Poza tym dziewczyna znika mu z oczu i nie dociera do ostatniego levelu, więc to z pewnością nie była ona, prawda? …taaak.

Uwaga, spoiler: Quentin zdaje egzamin, i zaczyna naukę w Brakebills. Nie obywa się przy tym bez problemów: okazuje się na przykład, że nauczyciele nie są w stanie określić, w jakiego rodzaju magii powinien się specjalizować – a jest to, jakby nie patrzeć, pierwszy krok w kierunku uzyskania dobrze ukierunkowanego wykształcenia. No cóż. Quentin trafia pod skrzydła tak zwanych Fizycznych – zapamiętajmy imiona Eliot, Janet oraz Alice – w towarzystwie których walczy z perfidną Bestią, podróżuje (pod postacią gęsi wędrownej) na „praktyki” na Antarktydę, spożywa znaczne ilości alkoholu oraz kosztuje miłości fizycznej i duchowej w różnych konfiguracjach. Po drodze dowiaduje się, że jego – cokolwiek zapomniana – przyjaciółka Julia rzeczywiście zdawała do Brakebills, i egzamin ten oblała, ale – wbrew zamierzeniom włodarzy szkoły – nie poddała się zaklęciu kasującemu wspomnienia krótkoterminowe, i obecnie robi wszystko, aby przekonać władze uczelni do przyjęcia jej w poczet studentów. Po drodze okazuje się, że Bestia nie jest tym, kim/czym się wydaje, bohaterowie odkrywają sposób na podróżowanie między światami i lądują w Fillory, gdzie Quentin et consortes zostają ukoronowani na królów i królowe, ktoś umiera, ktoś przechodzi w inną formę bytu, cykl nabiera niejakiego rozpędu i skupia się (w drugim tomie) bardziej na losach Julii i jej pogoni za magią nieinstytucjonalną, a także na wielkim queście dla ocalenia Fillory… Schemat jakoby znany.

Książki skierowane są do czytelników, którzy wyrośli na JKR, i chcieliby jeszcze – jest więc w nich i seks, i żarty z popkultury, i brzydkie wyrazy, i substancje, których spożycie dozwolone jest dopiero po ukończeniu lat osiemnastu. Quentin stroi fochy, wyobraża sobie niestworzone rzeczy na swój temat, i nie zjednuje sobie po drodze mojej sympatii. Akcja obfituje w spotkania z dziwnymi stworzeniami, wiarygodnie opisane procedury uczenia się zaklęć, i sporo ciętego humoru. Poza tym dowiadujemy się, że w Canale Grande mieszka smok, co samo w sobie pogłębia zainteresowanie opowieścią. Prawdopodobnie dlatego ktoś zdecydował, że świetnie byłoby zekranizować cały cykl.

I tutaj, P.T. Czytelnicy, faktor WTF wzrasta wykładniczo.

Gdybyście planowali obejrzenie pierwszego sezonu „The Magicians” przed przeczytaniem pierwowzoru książkowego – lub po przeczytaniu tylko jednej lub dwóch części trylogii – upraszam Was serdecznie o wyrozumiałość, i pamiętanie, że:

1) Eliot i Majakowski są niesamowici, genialni i wspaniali, i nic tego nie zmieni.

2) W książkach nikogo nie trzeba wyciągać z psychiatryka istniejącego tylko w delirycznym śnie delikwenta.

3) W książkach Julia nie pomaga psychotycznej wiedźmie w napadzie na Brakebills. Psychotycznej wiedźmy po prostu nie ma w pierwowzorze (dlaczego zatem jej wątek ciągnie się aż do 10. odcinka serialu?)

4) W książkach Margo ma na imię Janet. Autor uważa – raczej słusznie – że czytelnikowi nie pomyli się ona z Jane, postacią poboczną, acz łatwo zapadającą w pamięć.

5) W książkach Alice i Quentin nie muszą się bawić w MarvinaGaye celem uratowania kogokolwiek skądkolwiek.

6) W książkach wiemy, że Eliot jest nieheteronormatywnej orientacji seksualnej bez konieczności wprowadzania nowego bohatera, który nic nie wnosi do fabuły, a jedynie zapycha czas antenowy swoją osobą, i usta aktora swoim językiem.

7) Co więcej, w książkach udaje się przemycić aluzję do pedofilskich zachowań jednej z postaci BEZ konieczności pokazywania tego, co DOKŁADNIE kazała robić pewnemu małemu chłopcu.

8) W książkach Quentinowi nie śni się, że Julia-w-której-się-był-podkochiwał, ubrana w bikini Lei Organy, całuje z języczkiem Alice-aktualną-dziewczynę-Q, ubraną w białą sukienkę Daenerys Targaryen, po czym obie każą podmiotowi śniącemu stulić dziób, gdyż jego fantazja właśnie zdała test Bechdel i w związku z tym życie jest piękne.

9) W książkach bohaterowie nie rzucają słowem na „f” w co drugim zdaniu. Swoją drogą, ciekawa decyzja zespołu kreatywnego: zdecydować się na „dopieprzenie” języka bohaterów, gdy wiadomo, że stacja WYCISZY KAŻDEGO FUCKA, KTÓRY PRZEJDZIE IM PRZEZ GARDŁO. (Raz jeszcze: to nie jest eufemizm!)

10) Książki, mówiąc kalką językową, robią sens.

Konkluzja: cykl Grossmana warto przeczytać, jeśli się szuka przyjemnej, lekkiej i sympatycznej lektury w klimacie Pottera dla młodych dorosłych. Od serialu „The Magicians” (przedłużonego na kolejny sezon! Gasp!) należy się natomiast trzymać z daleka, dla własnego zdrowia psychicznego.
No dobrze, tyle mojej pisaniny: a co Wy ostatnio czytaliście?...

(W ramach peesu – obraz obsesji, czyli zdjęcia książek – własnych i pożyczonych – które czekają na przeczytanie na moich półkach i szafkach. Niech mnie ktoś powstrzyma, proszę.)


Tuesday 22 March 2016

Miejsce bezpieczne, czyli Wróżka i fanfiki

(Albo: tłumaczę, czemu ostatnio tak niewiele nowych tytułów pojawia się na mojej liście przeczytanych książek.)



Dzisiaj będzie sporo prywaty. Co wrażliwsze osoby proszone są o oddanie się hobby innemu niż czytanie poniższych wypocin.

Od dwóch dni jeżdżę komunikacją miejską z nosem w „Dygocie” Jakuba Małeckiego, i niezmiernie raduje mnie fakt, że pracuję przy krańcówce zwanej też pętlą – dzięki temu przynajmniej w jedną stronę nie muszę uważać, na którym przystanku wysiąść. Książka jest znakomita, bolesna i przerażająca, coś we mnie budzi i wciąga jak bagno. Brakowało mi tego: lektury „do kości”, „do mięsa”, brutalnego zetknięcia z materią opowieści. Brrrrr!

Ciarki na plecach swoją drogą, a relaks i spokój swoją: po powrocie do domowej przystani grzecznie odkładam Małeckiego na półkę i wracam do czegoś, co mnie koi i sprawia mi autentyczną przyjemność – czyli do fanfików.

Tak, wiem, są tacy, którzy odżegnują się od wszelkiej „twórczości” „fanowskiej” (celowo wstawiam tutaj dwa cudzysłowy) rękami i nogami, patrzą na nią z góry i prychają pod nosem. W porządku, nie rozumiem, ale akceptuję – życzę Państwu miłego życia, jak mawiała pewna wiedźma, ale nie dam się przekonać. Po pierwsze dlatego, że nie lubię się rozstawać z bohaterami, których polubiłam – a także z trudem przychodzi mi zostawianie ich na pastwę autorów/scenarzystów, którzy wyraźnie mają coś przeciwko konsekwencji w tworzeniu postaci, logicznemu rozwojowi akcji oraz dobrym (nie zawsze: szczęśliwym) zakończeniom.
A po drugie – ponieważ w wielu wypadkach fanfik przerasta o głowę tak zwane „oficjalne” sequele (w tym miejscu Wróżka dostaje ataku kaszlu, w którym można usłyszeć słowa: „Telanu”* oraz „Zemsta ubiera się u Prady”), jeśli piszący go człowiek ma talent, dobre wyczucie postaci i ciekawy pomysł na opowieść.
Fanfik nie musi być wyłącznie wyciętą sceną rodem z podręcznika anatomii dla opornych. Owszem, sporo (ha! Pierwszy eufemizm!) napisano takich właśnie „dzieł” – jedno z nich, ku utrapieniu wielu czytelników na całym świecie, i stało się kanwą trylogii książkowej (w rozwinięciu której główny bohater twierdzi, że Chardonnay to wino czerwone...): ale nie mówmy o sytuacjach skrajnych. Tym bardziej, że akurat TA autorka pisać o seksie nie umie, ani nie powinna. Ale jeśli nie seks, to co?

Rozwinięcie historii postaci epizodycznej, która zapowiadała się bardzo ciekawie, ale tylko mignęła czytelnikowi/widzowi przed oczyma i zaraz zniknęła. Nowe przygody znanych bohaterów – dodatkowy odcinek ulubionego serialu? Owszem, poproszę! Alternatywne zakończenie, alternatywni bohaterowie, wewnętrzny monolog postaci (inaczej: próba uzasadnienia durnej decyzji scenarzysty/pisarza), sequel, prequel, osadzenie bohaterów i tropów z oryginalnej historii w innej rzeczywistości: możliwości są niemal nieograniczone. Nic dziwnego, że wiele osób próbuje swoich sił w takiej formie pisania, dążąc do wyznaczonego sobie celu.

Cel sam w sobie bywa różny. Nawet jeżeli pominiemy „szerokim milczeniem”** autorkę od szarości, można z łatwością przywołać całkiem sporo nazwisk osób, które od fanfików przeszły do pisania (i wydawania) historii na kanwie własnych, oryginalnych pomysłów. Kolejną grupę stanowią osoby piszące „dla wprawy”, i planujące napisanie kiedyś Wielkiego Dzieła, które wywindowałoby ich do grupy pierwszej. Są wreszcie tacy, którzy piszą dla czystej przyjemności pisania i obcowania z ulubionymi postaciami, szlifowania warsztatu i… radości, jaką daje dzielenie się swoimi „wypocinami” z podobnie myślącymi członkami fandomu.

Gratyfikacja jest natychmiastowa – uwaga, tutaj prywata i bezczelne chwalenie się: od kilku lat nie zdarza mi się czekać na komentarz dłużej niż kilka godzin. Poza tym, co jest JESZCZE przyjemniejsze, ludzie przysyłają mi prompty: prośby o napisanie historii z konkretnymi postaciami, w bardzo specyficznym otoczeniu itp.: co bywa irytujące i trudne w realizacji, ale poczucie, że ktoś ma wizję pewnej historii i chce, żebyś to właśnie TY mu ją opowiedział/a, ponieważ wierzy w twoje zdolności  w tym zakresie, jest naprawdę podbudowujące.

Sama mam co najmniej kilka takich osób, które są dla mnie absolutnymi wyroczniami w kwestiach tworzenia historii, używania pewnych środków stylistycznych czy tworzenia specyficznego klimatu w tekście. Od dwóch lat, mniej więcej, piszę dla tego samego fandomu co Laura: creative writer i zapalona biegaczka, lat czterdzieści i trochę, na stanie mąż-Trekista, siedemnastoletnia córka, dwa koty i zero książek wydanych pod własnym nazwiskiem.

Laura, Drodzy Państwo, jest genialna. Tworzy niesamowity klimat, wiarygodnych bohaterów dodanych do oryginalnego ensemble i trzymające w napięciu historie. Ma niesamowity talent do pisania elementów humorystycznych (za co podziwiam ją w dwójnasób), a sceny w jej wydaniu są smakowite i pobudzające wyobraźnię, nie przywodząc przy tym na myśl broszurki wetkniętej za wycieraczkę samochodu. Ilekroć dostaję powiadomienie o nowym rozdziale jej opowiadania, rzucam w kąt każdą, nawet najbardziej fascynującą lekturę, idę do kuchni po coś słodkiego i zasiadam przed monitorem z wypiekami na twarzy.
Nie-całkiem-w-sekrecie przyznam się Wam, że mam jedno marzenie: wywoływać u ludzi (a może tylko u pojedynczego ludzia) podobne uczucie radosnej ekscytacji na widok powiadomienia z moim nickiem, nazwiskiem i tak dalej. I lubię sobie myśleć, że gdzieś tam w świecie są tacy, którzy zapisują moje fanfiki na twardym dysku lub ściągają je na czytnik, tak jak sama robię to z opowiadaniami Laury: żeby móc do nich wracać, kiedy wszystko dookoła jest dziwne, przerażające i niepewne. Czasami trzeba bowiem wrócić do ulubionych bohaterów, i popatrzeć na nich z innej perspektywy. (Tu z kolei przychodzi mi na myśl The Fire and the Rose, czyli opowieść z uniwersum Pottera, która kompletnie odmieniła mój sposób myślenia o dwojgu nieszablonowych bohaterach. Wzdech…) Czasami trzeba spędzić kilka godzin wymieniając pomysły na fanfik z osobą siedzącą przed monitorem na drugim końcu świata. Czasami trzeba wstydliwie osłaniać ekran czytnika przed sąsiadem w tramwaju, ponieważ w aktualnie czytanym utworze pojawiła się wybitnie inspirująca scena.

No, dobrze już, dobrze: może nie „trzeba”, ale na pewno – można. I, wedle mojej skromnej opinii, chyba warto.

Chociażby po to, żeby tym chętniej sięgnąć potem po „oryginalną” opowieść.

Czy Państwo czytają fanfiki? (I tak, owszem, wszyscy pamiętamy „Syna Gondoru”…)

--

PS. Właściwie można by powiedzieć, że od chwili premiery „Przebudzenia Mocy” wszystkie książki tworzące tak zwane Rozszerzone Uniwersum Star Wars spadły do rangi fanfików. Można by, ale jaki w tym sens? Nie zamierzam rezygnować z Mary Jade.

* Nie, nie chodzi o książkę pani LeGuin.
** Zasłyszane na widowni teatru w mieście stołecznym.