Sztukę otwierają dwie sceny pokrywające się treściowo z
epilogiem „Deathly Hallows”, a zaraz po nich zdarza się coś, czego mogliśmy się
poniekąd spodziewać przy takim otwarciu: Albus Severus Potter zostaje
przydzielony do Slytherinu. Ponadto dowiadujemy się, że – o ile Scorpius Malfoy
zdecydowanie nie jest (czy tylko w sensie metaforycznym?...) synem swojego ojca, o tyle Rose Granger-Weasley stanowi
zbiór najgorszych cech obojga swoich rodziców. Czemu mnie to nie dziwi?...
Akcja dramatyczna koncentruje się na Harrym i Albusie,
którzy nie potrafią sobie poradzić z prostą prawdą, że syn nie zawsze musi być
lustrzanym odbiciem ojca. Wchodząc w okres młodzieńczego buntu, Albus dochodzi
do wniosku, że wszystkie jego problemy biorą początek ze… śmierci Cedrika
Diggory’ego. Postanawia zatem ukraść jedyny istniejący zmieniacz czasu z
gabinetu Minister Magii (znanej także jako ciocia Hermiona), i naprawić tę
rażącą niesprawiedliwość dziejową. W misji mającej zbawić świat (i Albusa)
bierze także udział najlepszy przyjaciel naszego herosa: Scorpius Malfoy,
podejrzewany przez ogół magicznego społeczeństwa o bycie (dla niektórych:
absolutnie legendarnym) synem Voldemorta (szanowna mamusia, zmarła na
przewlekłą chorobę, miałaby rzekomo cofnąć się w czasie przy użyciu – wait for it – kolejnego zmieniacza, i uwieść Czarnego
Pana: teraz już chyba wszyscy rozumiemy, dlaczego praktycznie wszystkie gadżety
tego typu zostały rytualnie zniszczone). Co może pójść nie tak?...
Zastanawiam się – na gorąco, tuż po zakończeniu lektury –
czy „Przeklęte dziecko” mi się podoba - i dochodzę do wniosku, że nie bardzo. Na pewno są tutaj momenty „robiące”
klimat (Ginny odzyskująca kręgosłup, Draco wykazujący podobieństwo
charakterologiczne do Narcissy, konfrontacja Harry’ego z problematycznym
mistrzem i nauczycielem oraz – klękajcie, narody! – jedna scena z moim ulubionym shipem*): pomiędzy nimi pałęta się jednak
sporo patetycznych przemów, Profetycznych Snów Harry’ego oraz uprzedzeń na tle społecznym.
Ciekawie wypadają wizje alternatywnych rzeczywistości stworzonych przez machlojki
Albusa i Scorpiusa (brzmi to jak kiepska nazwa boysbandu, nie sądzicie?),
którzy zdecydowanie powinni zostawić podróże w czasie osobom wyposażonym w
TARDIS, oraz powroty kilkorga (nie zawsze) ulubionych bohaterów, sama tajemnica
otaczająca tożsamość tytułowego Przeklętego Dziecka okazuje się jednak bardzo
mocno naciągana – i możliwa do rozwiązania na długo przed finałem sztuki, jeżeli
osoba ją czytająca robi sobie przerwy, w międzyczasie oglądając Potterowskie
filmy. Dla dociekliwych: skupcie się na drobiazgach i szczególikach w tekście, a odpowiedź znajdziecie, poniekąd, pod koniec pierwszej
godziny Komnaty Tajemnic, i będziecie
się dziwili, że nie wpadliście na to wcześniej.
O co w ogóle chodzi w tej sztuce? O „trudną miłość”, i rozliczenie
z przeszłością – której, pomimo najszczerszych chęci, nie sposób zmienić. Taki morał
płynie z przygód naszych bohaterów: nie sposób więc nie zastanawiać się,
dlaczego JKR nie poszła po rozum do głowy, i spróbowała zrobić coś kompletnie
przeciwstawnego. Och, ja wiem, względy ekonomiczne… które jednakowoż nie
pomogły ukryć wymuszonego humoru, truizmów i mocno przegadanych scen. Cieszyłam
się na myśl o powrocie do świata Harry’ego, o nowych wątkach i spotkaniu z
dawno nie widzianymi przyjaciółmi: szkoda tylko, że w pakiecie dostałam również
„głębokie” przemowy, i próby usprawiedliwiania przez autorkę kilku jej decyzji
fabularnych.
Nie mówię zatem, żebyście nie czytali/nie oglądali „Przeklętego
Dziecka”: ale załóżcie pewien margines błędu dla Waszych oczekiwań. I dajcie
znać, jakie są Wasze wrażenia!
* Po szczegóły odsyłam do genialnego fanfika The Fire and the Rose.
No comments:
Post a Comment