Saturday 29 February 2020

Płyńcie, łzy moje, rzekł recenzent. Marta Kisiel: "Płacz"

Recenzja zawiera odniesienia do POPRZEDNICH tomów cyklu wrocławskiego. Jeżeli jeszcze ich nie czytaliście (ale jak to???), przygotujcie się na spoilery.

Trudno jest napisać trylogię, w której każdy tom trzyma wysoki poziom, a fabuła poszczególnych części tworzy spójną całość. Czasami ta sztuka nie udaje się nawet najlepszym (cykl husycki, kaszl, kaszl). A cała sprawa nabiera rumieńców, kiedy autor popełnia DRUGI tom trylogii na CZTERY LATA przed tomem pierwszym...


Podsumujmy. Chronologicznie, historia zaczyna się od panien Stern, w powieści Toń (data pierwszego wydania: maj 2018). W ostatnich zdaniach tejże Matylda Bolesna i Ramzes obserwują Salkę Przygodę, nową sublokatorkę sióstr Bolesnych i bohaterkę drugiego tomu cyklu wrocławskiego - Nomen Omen (data pierwszego wydania: luty 2014). Czytelnik, który trafił na twórczość Marty Kisiel w ciągu ostatnich dwóch lat, mógł przeczytać Nomen Omen przy okazji wznowienia (z PRZEPIĘKNĄ okładką autorstwa niezawodnego Tomasza Majewskiego) w roku 2019, i zastanowić się: ale hola, jak to, po co te wszystkie kombinacje? Skoro chodziło o znalezienie grobu pradziadka Salki, pogrzebanego potajemnie pod koniec drugiej wojny światowej – czy nie prościej byłoby zwrócić się o pomoc do „moralnie ambiwalentnego” strzygonia, lub jednej ze znajomych psychopompek (właśnie wymyśliłam tę wersję, i jestem dumna!), zamiast biegać bez sensu po wrocławskich nekropoliach?! Ano, Drogi Czytelniku, nie byłoby prościej, albowiem w momencie pisania Nomen Omen ani Ramzes, ani panny Stern nie zaistnieli jeszcze w Kisielversum…

I oto przychodzi Płacz, tom trzeci, spinający całą historię – i trzeba w jakiś sprytny sposób ogarnąć tę nietypową sytuację, tudzież wyjaśnić, czemu kogoś nie było tam, gdzie mógłby być. Czy się udało?

A jak nie, jak tak!

-

To jest ta sytuacja, kiedy okładka Tomasza Majewskiego jest tak dobra, że w zasadzie nie powinno się niczego więcej dodawać do zdjęcia... a jednak, jestem niepoprawna.
Mam grupę przyjaciółek, które na każdy otrzymany przeze mnie egzemplarz recenzencki książki Marty Kisiel reagują zdrową zazdrością, i pytają, jak jest. Tym razem pytanie było nieco inne: Czy Płacz powoduje straty emocjonalne? No cóż… Od wydarzeń opisanych w Toń upłynęło niewiele czasu; od śmierci Mili Bolesnej w Nomen Omen jeszcze mniej: to chyba naturalne, że bohaterowie (a szczególnie bohaterki) muszą przepracować swoje traumy, i nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości: z niedawno odkrytymi mocami (Eleonora) tudzież we – względnej – normalności (Jaga i Matylda). Nie jest łatwo, mili moi – szczególnie gdy jedna z panien Stern znika w tajemniczych okolicznościach, po Ramzesie również ginie wszelki ślad, a telefon sióstr Bolesnych ponownie przemawia wielogłosem niewiadomego pochodzenia… W poszukiwaniu odpowiedzi na nowe i stare pytania, nasi bohaterowie wyruszają w zaśnieżone Góry Sowie, aby stanąć oko w oko z historią najnowszą i mniej nową, naprawić dawne błędy i uciszyć zmory: czasami bardzo dosłownie. Czy im się uda, i wyjdą z tej przeprawy bez szwanku? A, to się dopiero okaże…

-

Wiadomo nie od dziś, że Marta Kisiel lubuje się wielce w zgłębianiu historii Wrocławia i Dolnego Śląska (ze szczególnych uwzględnieniem pierwszej połowy ubiegłego wieku): było to widać wyraźnie w poprzednich tomach cyklu wrocławskiego, i nie inaczej jest w przypadku Płacz. Zanurzenie bohaterów w głębiny czasu – dosłownie i w przenośni – pozwala czytelnikowi poznać fakty, o których zazwyczaj nie uczy się w szkole ani nie wspomina w podręcznikach: tu wielkie chapeau bas dla Ałtorki za odważne branie się za bary z tymi aspektami historii narodowej i regionalnej, o której wiele osób chciałoby możliwie jak najszybciej zapomnieć. Tymczasem: trzeba pamiętać, trzeba rozmawiać (prawda, Gerd?), i brać odpowiedzialność za to, co od nas zależy.
I pomagać, jeśli tylko można.

Aby nie zdradzać zbyt wiele z fabuły, powiem krótko: w odciętym od świata pensjonacie w Górach Sowich dzieją się rzeczy dramatyczne i niesamowite. Na jaw wychodzą pilnie strzeżone sekrety – dawne i nowe – miłość nie zawsze triumfuje (chociaż…), a przeznaczenie można oszukać. Panny Stern, Matylda oraz ich kawalerowie (ha!) będą kilkakrotnie stawać przed wyborem: zawrócić, czy przeć naprzód? Odnaleźć zgubę, której poszukuje nowy znajomy Eleonory, czy przyjąć, że sprawa jest przesądzona i nic nie da się zrobić? Zaakceptować zmiany, jakie w nich zachodzą (żadna ze Sternówien nie będzie już taka sama: a największa taka zmiana czeka na... Dżusi, czego zapewne niewielu czytelników Toń mogłoby się spodziewać), czy walczyć przeciw nim do upadłego?
Poświęcić wszystko dla dobra ogółu, czy… wykazać się odrobiną zdrowego egoizmu?

Celowo piszę ogólnikami, ponieważ znaczna część fabuły Płacz rozgrywa się nie w ruinach zamków, starych sztolniach, czy śniegiem zasypanych pensjonatach, ale w sferze psychologicznej (moralnej), i to od Was, P.T. Czytelnicy, zależeć będzie ostateczna interpretacja finału tej historii.

Ja odpowiadam na pytanie moich przyjaciółek: YHY…

-

Dwie rzeczy, o których musicie wiedzieć, zanim przystąpicie do lektury: po pierwsze, powieść składa się z fragmentów oznaczonych jako „Teraz” i „Przedtem”, a sposób, w jaki Ałtorka kończy i rozpoczyna dwie retrospekcje wprawił mnie w drgawki z ekscytacji. Hitchcock? Jaki Hitchcock, panowie! Amator, w ogóle nie umiał w budowanie napięcia… Konkludując: podczas lektury nie będzie Wam potrzebna kawa, przyspieszone tętno i podwyższone ciśnienie – gwarantowane!

A po drugie: nie zgadzam się z Ałtorką w jednej, dość zasadniczej kwestii. Oto zaszyfrowany fragment żywiołowej dyskusji naszych bohaterów:

-No to może X? – zaproponował Karolek.
-Ta, jasne, i co jeszcze? Może Y?!
- A co jest złego w Y?
-WSZYSTKO – odparły jednomyślnie siostry Stern.

Otóż, Ałtorko Droga – mam-ci ja to X o jakieś trzy miesiące dłużej, niż Ałtorka ma Y, i jestem gotowa zamienić się z Ałtorką w dowolnie wybranym przez Ałtorkę momencie, gdyż X to zło wcielone. Rzekłam!

-

Czytać więc Płacz, czy nie czytać? Czytać, a jakże – ale przystępować do lektury ze świadomością, że – nomen omen (ha!) – płacz może stać się częścią Waszego doświadczenia tej książki.

Ale i tak warto.


Marta Kisiel: Płacz
Wydawnictwo Uroboros
premiera: 11 marca 2020

Dzięki serdeczne dla Wydawnictwa, które nie odmówiło mi egzemplarza autorskiego!

Przy składaniu recenzji towarzyszyły mi: chimeryczne koty, taka oto muzyka, i herbata Matsu Kyo (ujicha z matchą).

Monday 24 February 2020

Życie zabiera się ze sobą w głowie. Sally Rooney: „Normalni ludzie”


Sally Rooney – rocznik 1991 – nazywana jest wschodzącą gwiazdą literatury irlandzkiej; Zadie Smith pisuje o niej opowiadania (patrz: zbiór Grand Union), w których samą siebie określa jako zmęczoną życiem starszą pisarkę, Rooney natomiast - jako powiew świeżości, przynoszący zmęczonej życiem literatce nową dawkę inspiracji i energii.

Zabrzmiało ciekawie. Przynabyłam w ebooku debiut powieściowy autorki – Conversations with Friends – ale zanim zdążyłam się w niego na dobre zagłębić, wpadła mi w ręce druga powieść Rooney: Normalni ludzie, wydana przez W.A.B. Mimo wyżej wzmiankowanej ciekawości, podeszłam do sprawy z rezerwą: książka została scharakteryzowana jako YA znakomicie oddające głos millenialsów, a streszczenie promocyjne sugerowało, że będziemy mieć do czynienia z opowiastką z cyklu: popularny chłopak i bogata dziewczyna zaczynają ze sobą chodzić, i cała szkoła robi sobie z nich pośmiewisko. Nic bardziej mylnego… choć z drugiej strony, wszystko, co napisano w tak zwanym blurbie rzeczywiście się w Normalnych ludziach znalazło.

Tak, Connell i Marianne chodzą do jednej klasy w niedużym miasteczku w zachodniej Irlandii. Tak, ona pochodzi z bogatej rodziny i stanowi obiekt żartów i docinek dla wszystkich rówieśników. Tak, on wywodzi się z niższej strefy klasy średniej, a jego matka sprząta w domu Marianne.

Tak, w klasie maturalnej Connell i Marianne zaczynają ze sobą sypiać, i nikomu o tym nie mówią – ze wstydu.

A potem autorka bierze głęboki wdech, i nurkuje w fabułę, od której czytelnikowi trudno jest się oderwać.
Luby Leniwiec Literacki powraca po dłuższej przerwie.
-

Historia opowiedziana w Normalnych ludziach obejmuje niewiele ponad cztery lata: w okresie od stycznia 2011 do lutego 2015 roku Connell i Marianne zachowują się w pewnym sensie jak elektrony jednego atomu, krążąc na synchronicznych – niekiedy: przecinających się – orbitach wokół Idei Prawdziwego, Normalnego Życia. Z pozoru oboje są do niego świetnie przygotowani – w praktyce jednak żadne z nich nie jest gotowe na konfrontację z życiem poza bezpiecznymi ramami szkoły, miasteczka, i stałej grupy znajomych. Marianne, ofiara przemocy domowej (w wymiarze psychicznym oraz fizycznym), szuka spełnienia w uległości i masochizmie (przecież nie oddajemy się komuś tak naprawdę, jeśli godzimy się tylko na rzeczy przyjemne). Connell, niepotrafiący sobie poradzić z oczekiwaniami, jakie mają wobec niego tak zwani „normalni ludzie” (!), popada w ciężką depresję.

Są więc ze sobą – Marianne i Connell, Connel i Marianne – i nie są, wspierają się i ranią, doskonale wiedząc, jaki kij włożyć w szprychy życia drugiej osoby, żeby zmusić ją do zmiany tempa, do zejścia z ustalonej drogi. Z drugiej strony – są dla siebie niezmiernie ważni; Connell wyznaje jednej ze swoich dziewczyn, że tylko przy Marianne potrafi być naprawdę sobą. …czasem się wydaje, że ich związek został schwytany w skomplikowaną sieć wywiadowczą i że ta sieć jest formą inteligencji, zawiera w sobie ich dwoje i ich wzajemne uczucia. – To znakomity cytat, świetnie pokazujący, czym tak naprawdę jest dla siebie tych dwoje. Connell wie, że to wsparciu Marianne zawdzięcza odwagę w wyborze własnej drogi życiowej i wyjazd na studia do Dublina, i bardzo liczy się z jej zdaniem. (Któregoś wieczoru Marianne powiedziała mu, że jej zdaniem „wyrósł na ludzi”. Dodała, że jest miły i że wszyscy go lubią. Łapał się na tym, że często o tym myśli. Przyjemnie było mieć takie wspomnienie. „Jesteś miły i wszyscy cię lubią”.) Sama Marianne, choć studia, stypendia i przywileje podano jej na tacy, nie czuje się godna jakichkolwiek form miłości i dobroci, bo nigdy ich w pełni nie zaznała: nawet jej matka [w]ierzy, że Marianne brakuje „ciepła”, przez co ma na myśli umiejętność błagania o miłość ludzi, którzy jej nie znoszą. Pomimo dzielących ich różnic, nieporozumień i zaszłości, bohaterowie Rooney wciąż do siebie wracają – i, na jakimś poziomie, żywią do siebie autentyczne uczucie miłości, o której nie potrafią mówić wprost – a nawet jeśli jednemu z nich się to udaje, drugie nie bierze takiego wyznania za dobrą monetę, i nieustannie szuka dziury w całym.

-

Czy świat jest tak potwornym miejscem, że nie da się odróżnić miłości od najpodlejszych, najbardziej upokarzających form przemocy?

Być może.
-

Sally Rooney ma niezwykły dar operowania słowem i tworzenia sugestywnych wizji krajobrazów wewnętrznych i zewnętrznych; zręcznie prowadzi narrację, pozwalając się wypowiadać obojgu swoim bohaterom i budując nastrój kolejnych ich spotkań (oddalonych od poprzednich o minuty, dni, tygodnie lub miesiące) za pomocą prostego, acz niezwykle plastycznego języka; absolutnie zachwycił mnie opis wieczoru w ogrodzie, którego fragment niniejszym przytaczam: Wiśnie wiszą dookoła, połyskując jak niezliczone widmowe planety. Powietrze jest lekkie i wonne, zielone jak chlorofil. (...) Nad nimi niebo jest aksamitnie granatowe. Mrugają gwiazdy, nie dając żadnego światła. Całej tej historii nie sposób jednak nazwać sielankową – język narracji może być jasny i klarowny, bohaterowie jednak nie potrafią się w nim porozumieć, przytłoczeni swoimi doświadczeniami i odgrodzeni od świata kokonem z ludzkich oczekiwań, którym – jak im się zdaje – zmuszeni są sprostać. Korzystają w tym celu z używek, kreacji i sztuczności w przedstawianiu własnej osoby (i osobowości), oraz zachowań ze spektrum sadomasochistycznego, częstokroć czerpiąc z tych ostatnich bardzo bezmyślnie, jeśli nie wręcz: nieświadomie. Nie potrafią zrezygnować z siebie nawzajem – czy może to raczej Connell, z pozoru lepiej przystosowany społecznie do „zwykłego” życia, nie umie odejść od Marianne, jedynej osoby, przy której czuje się stuprocentowo SOBĄ. Czy kiedykolwiek to, co czuje do niej, będzie przypominało jego uczucia wobec innych? Część tych emocji stanowiła jednak świadomość straszliwej władzy, jaką nad nią miał i wciąż ma, i nie przewidywał, żeby kiedykolwiek miał ją stracić. Ciężko się odstępuje od osoby, która całkowicie się nam oddała: a przynajmniej tak to sobie wyobrażam.

-

Pod koniec książki pada zdanie (wygłoszone przy okazji rozważań na temat depresji oraz walki z tą chorobą), które zaliczam do najlepszych fragmentów przeczytanych przeze mnie w ostatnich miesiącach: Życie to jest coś, co zabiera się ze sobą we własnej głowie. Connell i Marianne zabierają SIEBIE NAWZAJEM wszędzie tam, dokąd się udają. Ich związek przechodzi przez najdziwniejsze fazy i formy, a koniec książki wcale nie oznacza końca ich pogoni za idealną relacją, pełną miłości, namiętności, i autentycznego zrozumienia. Sally Rooney znakomicie oddaje skomplikowaną naturę ich związku, ani przez chwilę nie pretendując przy tym do miana wszechwiedzącego narratora – przeciwnie, to czytelnik trzyma w dłoniach wszystkie nitki, po których może próbować dążyć do przysłowiowego kłębka. Po pierwszym przeczytaniu Normalnych ludzi jestem jeszcze daleka od rozwiązania zagadki uczuć łączących jej bohaterów – odkładam jednak tę książkę bez rozczarowania, lecz z obietnicą, że jeszcze do niej wrócę, żeby ponownie poobcować z (zaiste, nowatorskim i świeżym) pisarstwem Rooney.

Czego i Wam, P.T. Czytelnicy, serdecznie życzę.


Sally Rooney, Normalni ludzie
Wydawnictwo W.A.B.
premiera: 26 lutego 2020

Dziękuję Wydawnictwu za umożliwienie mi poznania tej książki.

Podczas lektury oraz pisania recenzji towarzyszyły mi: muzyka Tori Amos, dźwięk padającego deszczu, artykuły internetowe pisane z okazji dnia walki z depresją, mleczny Oolong, oraz kawa zbożowa o smaku malinowym.

Saturday 22 February 2020

Prasłowiańska saga o herosach? Marcin Mortka: "Żółte śłepia"

Gniezno, czasy Bolesława Chrobrego: okres walki starych wierzeń słowiańskich z nową doktryną chrześcijańską; w lasach padają święte dęby, a ludność szemrze przeciwko sojuszowi władcy z Kościołem. Medvid-Kosmacz, woj i doradca księcia, budzi się pewnego poranka w pustym grodzie, z którego nieznani sprawcy porwali wszystkich mieszkańców, zostawiając po sobie przerażające, ptasie ślady – i jednego, nietypowego świadka. Medvid niezwłocznie wyrusza na poszukiwanie zaginionych – a w wyprawie tej towarzyszy mu wyemancypowana wiedźma Gosława, niemiecki rycerz z biskupiej świty, gadający kot-chowaniec o mocno ograniczonym słownictwie, oraz skrzat domowik poszukujący stałej siedziby. Ta połączona więzami przyjaźni i przypadku drużyna napotka na swojej drodze utopce i brzeginki, dosiądzie olbrzymów i zanurzy się w Półmrok: niebezpieczny świat na granicy domeny istot żyjących oraz Nawii – słowiańskich zaświatów. Medvida prowadzi lęk o życie ukochanej kobiety, księcia i jego drużyny: motywacje towarzyszy Kosmacza nie tak łatwo jednak pojąć…
Żółte ślepia to wyprawa w głąb słowiańskiej mitologii, do początków państwowości polskiej, gdzie od zarania biją te same, co współcześnie, źródła konfliktów i nieporozumień: chęć zagarnięcia dla siebie władzy nad ludźmi i ich duszami, zaskorupienie w tradycji i niechęć do zmian, agresywne forsowanie swojej woli bez względu na opinię znacznej części społeczeństwa… brzmi znajomo? No, właśnie. Pod płaszczykiem historycznego fantasy przypominającego o bogatej tradycji rodzimej mitologii, Marcin Mortka „przemyca” kilka uniwersalnych prawd o ludzkości w ogóle: czym się kierujemy, co nas motywuje, oraz ile jesteśmy w stanie poświęcić dla „dobra sprawy”. Podobnie jak wiedźmin Geralt, ikona popkultury (!), Medvid stara się kierować w życiu starannie nakreślonym kodeksem postępowania - co, niestety, nie zawsze się udaje; neutralność oraz próby zachowania status quo w czasie dynamicznych przemian społecznych po prostu się nie sprawdzają. Towarzysze Medvida oczekują, że opowie się on po jednej ze stron: książęcej, dążącej do powiększenia dominium Bolka (nawet za cenę sojuszu z Niemcami, reprezentowanymi przez ziejącego nienawiścią do pierwotnych wierzeń biskupa) - lub „starowiernej”, hołdującej tradycjom przodków. Nie chodzi tutaj wyłącznie o to, któremu bogu należy się kłaniać: w Żółtych ślepiach bohaterowie walczą o zachowanie tożsamości, i prawa do życia na własnych zasadach. Owszem, czytelnikowi trudno jest (z dzisiejszej perspektywy) zaakceptować ideę ofiar z ludzi składanych na przebłaganie bogów, ale z drugiej strony: metody „krzewienia wiary chrześcijańskiej” w dziesiątym wieku tej ery również nie należały do wybitnie łagodnych…

Historia opowiedziana przez Marcina Mortkę zamyka się w ramach jednej książki  – autor wprowadził jednak w Żółtych ślepiach tak wiele różnych wątków, że można by z nich stworzyć cały cykl (luźno?) z sobą powiązanych powieści. Świat wierzeń starosłowiańskich to kopalnia pomysłów, w której Mortka zaledwie naruszył jedną z warstw: zaryzykuję stwierdzenie, że wielu czytelników chętnie poczytałoby o dalszych przygodach Medvida i Gosławy oraz o ich podróżach przez puszcze i bezdroża. Pod względem konstrukcji fabuły, Żółte ślepia są powieścią drogi – a droga, jak pisał klasyk, wiedzie w przód i w przód, i można nią podróżować daleko poza widoczny horyzont. Można również zawrócić, i spróbować zagłębić się w przeszłość Medvida: co przywiodło tego nie-do-końca-człowieka na dwór Bolka? Skąd wziął swój dwuręczny młot, przywodzący na myśl broń Thora? Jak poznał wiedźmę Gosławę (której, swoją drogą, też należałaby się osobna historia, bo to silna i barwna bohaterka, przed którą drżą olbrzymy - nie mówiąc już o przeciętnych mężczyznach)? Skąd wie tak dużo o przedstawicielach słowiańskiego bestiariusza – których część czytelników powieści spotyka po raz pierwszy właśnie na jej kartach? Stoimy w znakomitym punkcie wyjścia do dalszej podróży: pozostaje mieć nadzieję, że autor nas w nią zabierze…

Krótko i węzłowato: możecie potraktować Żółte ślepia zarówno jako zamkniętą historię, jak i jako wstęp do dłuższej opowieści (zbioru opowiadań? Być może, czemu nie?). Jakąkolwiek obierzecie drogę – jeśli poszukujecie nowego głosu w nurcie Slavic fantasy, śmiem twierdzić, że będziecie zadowoleni!

Marcin Mortka: Żółte ślepia
Wydawnictwo Uroboros
premiera: 26 lutego 2020

Dziękuję Wydawnictwu za sposobność zapoznania się z książką! J

Saturday 15 February 2020

Pomówić ze światem. "Babel" Gastona Dorrena.


Pod względem brutalności ekspansji, język przypomina rolnictwo przemysłowe: większość świata porozumiewa się w bardzo znikomym procencie wszystkich współczesnych narzeczy (ocenia się, że jest ich – nadal, choć wymieranie języków jest równie prawdziwe jak wymieranie gatunków – około sześciu tysięcy). Na czym zasadza się zatem wielkość danego języka – na liczbie użytkowników pierwotnych, terytorium „opanowanym” przez tychże, wadze przywiązywanej przez nich do sposobu, w jaki się porozumiewają? Być może jest to kombinacja wszystkich tych odpowiedzi.

Podręczna półka słownikowa
Gaston Dorren, niderlandzki dziennikarz i entuzjastyczny użytkownik języków wszelakich, skupia się w swojej książce Babel (przepięknie wydanej przez Karakter) na dwudziestu największych językach świata. Już sama ich lista powoduje (u przeciętnego Europejczyka) pewne zdumienie: tamilski? Jawajski? Hindi/urdu, jako dwie odmiany tego samego języka? Skąd się to w ogóle bierze, i jak scharakteryzować każdy z „językowych gigantów”?

Dorren nie idzie tutaj na skróty: nie opiera się na żadnym wypróbowanym schemacie, i ucieka od suchych danych – poza krótką charakterystyką „bohatera” każdego rozdziału (co ciekawe, pierwszy – w układzie graficznym – rozdział oznaczony jest numerem 20; numeracja owa maleje w miarę jak rośnie „zasięg” opisanych języków) pod względem przynależności do rodziny językowej, gramatyki i fonologii, autor skupia się na bardzo różnych aspektach czyniących dany język wyjątkowym. W potoczystym, gawędziarskim stylu, Dorren opisuje wpływ imigrantów na kształtowanie się współczesnej (uproszczonej) wersji starożytnego perskiego, genderlecty japońskiego, znaczenie historyczno-kulturowe tamilskiego, dwudziestowieczne próby „oczyszczania” i reformowania tureckiego, tonalność pendżabskiego (jednego z nielicznych języków indoeuropejskich odznaczających się tą cechą: Autor wskazuje na podobną budowę niektórych języków bałtyckich i skandynawskich, o czym nie miałam bladego pojęcia), i tak dalej, i tym podobne. Dla takiego językowego nerda jak ja, Babel jest lekturą-marzeniem.

Mam to szczęście, że „robię w lokalizacji”: przez ostatnie trzy lata moja praca pozwalała mi na kontakt z prawie setką języków; dziewiętnaście z nich (jedynym wyjątkiem jest jawajski) to bohaterowie książki Dorrena. I mimo że wydawało mi się, że o językach jako takich cokolwiek bądź wiem – Babel skutecznie wybiła mnie z lingwistycznego samozadowolenia. Być może odróżniam (w piśmie) bengalski od tamilskiego, telugu i odii, ale już języki stosujące abdżady (arabski, perski, urdu) to dla mnie kompletna terra incognita. Obserwuję u siebie również europocentryczny sposób myślenia o językach – „nasze” są istotne, nawet jeśli traktujemy je jako dialekty; „indyki” to przedziwne narzecza, do których nie warto przykładać wagi – tymczasem Dorren skutecznie mnie usadza, tłumacząc, że użytkowników ujgurskiego jest dwukrotnie więcej niż katalońskiego, a także podając liczone w setkach milionów liczby osób mówiących po pendżabsku czy malajsku. Z całej książki przebija autentyczna pasja językoznawcza: Autor nie różnicuje opisywanych języków wedle własnego do nich stosunku (owszem, wspomina o swoich zmaganiach przy okazji nauki wietnamskiego), zachowując jednocześnie entuzjazm zaangażowanego badacza i miłośnika tego tematu. Babel czyta się znakomicie – przynajmniej z perspektywy osoby, która o językach (i w językach) może mówić długo i namiętnie.

Ogromne wyrazy uznania kieruję również do tłumaczki, Anny Sak – przepyszne przekłady dowcipów językowych i innych bon motów – oraz do konsultantów językowych dla poszczególnych języków: przypisy ich autorstwa, sporadycznie pojawiające się w treści książki, znakomicie uzupełniają wywód Autora. Dodajmy do tego starannie dopracowaną szatę graficzną (ostatnia strona okładki kompletnie mnie rozbroiła!) oraz obszerną bibliografię, zachęcającą do dalszych studiów we własnym zakresie – i oto otrzymujemy smakowitą mieszankę lingwistycznego musli (patrz: rolnictwo przemysłowe, raz jeszcze), podsypanego odrobiną mądrego humoru i wysokokalorycznymi orzechami wiedzy.

Kot kreskowy. Umarłam z zachwytu!

Mam wrażenie, że wymykają mi się metafory – zostawiam Was zatem ze słowem zachęty do lektury Dorrena, i idę do komory dotleniającej – z kolejną książką, a jakże!

Gaston Dorren, Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata
Wydawnictwo Karakter
Data publikacji: 7 sierpnia 2019