Friday 26 August 2016

Święci patroni, focus i target - o "Niziołkowej" serii M. Klunder

Rodzicielka zadzwoniła do mnie, gdy miałam - dosłownie i w przenośni - pełne ręce, żeby zdać relację z aktualnie czytanej książki. Na pierwszy rzut ucha, brzmiało dobrze (aczkolwiek, przegięta w kierunku jednego ramienia, z komórką zakleszczoną między uchem a barkiem, przerwałam Jej, zanim przeszła do cytowania ulubionych fragmentów): oddałam się więc poszukiwaniom sieciowym, namierzyłam stosowną księgarnię z ebookami, i spokojnie wróciłam do lektur bieżących (to jest, wielce fascynującej biografii Meryl Streep - niniejszym, serdecznie polecam).

A potem pojechałam na weekend do rodziców, i podebrałam Macierzy tom pierwszy serii Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej. Robert i Róża, szczęśliwym trafem świeżo wypożyczony z biblioteki. Tak się bowiem złożyło, że Macierz rozpoczęła lekturę od tomu trzeciego. Bywa.

Całość zaczyna się obiecująco - serię otwiera snuta ze swadą opowieść o tym, jak mocno nieletni chłopiec (imię: Robert, nazwisko: Niziołek) dostaje od mamy do czytania świeżo wydane tłumaczenie Władcy Pierścieni, i wsiąka w temat po uszy. Kilkanaście lat później, jako świeżo upieczony student anglistyki w rodzinnym Poznaniu, spotyka na zajęciach wuefu matematyczkę in spe nazwiskiem Róża Koton, to jest, pardon, Kotoń - zaś rok później jest już mężem tejże ("Ożeniłeś się ze mną dla nazwiska! - Dla nazwiska i imienia, kochanie!"), rozprowadzająca książki w drugim obiegu, śpiewa Kaczmarskiego, nadal czyta na potęgę (miłością do Tolkiena zaraził również żonę, która będzie w przyszłości zaliczać swoim uczniom matematykę na podstawie znajomości kanonu literatury polskiej - to tak na marginesie), i - zostaje ojcem. Na przestrzeni lat kilku, za to - trzykrotnie.

Pierworodna miała być Galadriela, ale ochrzczono ją w trybie pilnym imieniem Małgorzaty - czyli 'Perełki', więc nie było najgorzej. Krótko po niej rodzi się Jan Peregryn, i w końcu: Elanora Pulcheria. Wszyscy troje pożerają książki, dyskutują z rodzicami o stosunek wizji Jacksona do oryginału literackiego, mają bystre umysły i ciekawe zainteresowania, a ich perypetie w wieku młodym okraszone są zgrabnymi nawiązaniami do literatury polskiej i obcej. Z reguły jest zabawnie, czasami wzruszająco: pomimo smrodku dydaktycznego okraszonego szczyptą religijnej agitki. Agitkę, około-dominikańsko-ojco-Górową, przełknęłam raczej gładko - i z dobrymi przeczuciami zakupiłam kolejne tomy cyklu. Chciałam się dowiedzieć, co dalej: z Gośką i jej rodziną (wyszła za niejakiego Podgórnego - pewnie też dla nazwiska - i śpiesznie urodziła... Jagodę Aurelię, prawdopodobnie najpiękniejsze tolkienowskie imię w klanie Niziołków), ze świeżo wyświęconym na księdza Jaśkiem, ze zmagającą się z niedosłuchem Elanor, z ich kuzynostwem i przyjaciółmi. Wolno mi chcieć, prawda?

Autorce, jednakowoż, wolno zmienić focus i target (że tak zabełkocę) kolejnych części cyklu.

Począwszy od tomu drugiego - Droga do Achtoty, które to miejsce pojawia się... na przedostatniej stronie książki, i pomimo starań Autorki nie wzbudza we mnie praktycznie żadnych cieplejszych emocji, kiedy wracamy do niego [jedynie w opisach!] w tomie trzecim - głównym bohaterem zostaje Jan Peregryn, obecnie wikary: a także jego proboszcz, typowy polski ksiądz diecezjalny - to znaczy, oczytany w Tolkienie i JKR, dzielący się pieniędzmi z wiernymi, mądry i łagodny. (Ironizuję? Przepraszam. Miałam szczęście spotkać w życiu kilku wspaniałych duszpasterzy, ale żaden się nie umywał do skończonej doskonałości P.T. Proboszcza.) O pozostałych członkach klanu Niziołków słyszymy o wiele rzadziej, i cośkolwiek chaotycznie: choć może to i lepiej, bo Mama Róża Niziołek, swego czasu robiąca awanturę nauczycielowi młodszej córki, który śmiał wyzwać małą od bezbożnic za... czytanie Harry'ego Pottera, zostaje nagle wyautowana jako czytelniczka "Do Rzeczy". Aha.

Lepiej już ucz się magii w Hogwarcie, niebożę,
niżbyś miała oglądać TVN w telewizorze.

Przepraszam za nieścisłości rytmiczne, leciałam na tzw. żywioł.

Ano, tak - jak powiedział Włóczykij do Małej Mi.* Przy lekturze Achtoty i Wschodu Słońca zrobiło mi się nagle jakoby mdło, i żadną miarą nie mogłam się wczuć w klimat opowieści. To nie jest tak, że nie jestem "kościołowa" - jestem, ale bardziej pod Tischnera i cokolwiek obsmarowany w Achtocie "TP", a mniej pod Lednicę i "W drodze"**. Za dużo się dla mnie nagle zrobiło nawróceń (z prezbiterianizmu i Church of Scotland na rzymski katolicyzm) i mszy w rycie przedsoborowym - a za mało smakowitych nawiązań do literatury, humoru nie związanego z Kościołem i... realistycznych opisów świata zewnętrznego. (Innymi słowy: nie zawsze musi być tak, że dziewczyna zachodzi w ciążę w noc poślubną, parę minut po utracie dziewictwa zresztą. Nie każdy zdolny muzyk, przy okazji praktykujący katolik, musi od razu zostawać organistą. Nie wszyscy młodzi ludzie biorą ślub jeszcze nie studiach lub tuż po, i z miejsca biorą się do pomnażania gatunku. Nie wszystkich młodych ludzi ze zdania powyższego stać na to, aby młoda matka nie wracała już do pracy zarobkowej. I tak dalej, i tak dalej.)

A poza tym - Jasiek Peregryn wznosi w pewnym momencie okrzyk "święci patroni!", od którego zęby mi dzwonią.***

Szkoda...

Z niejakim żalem zatem polecam Państwu część pierwszą - Robert i Róża - praktycznie bez zastrzeżeń; natomiast Drogę do Achtoty oraz Każdy wschód Słońca: raczej pasjonatom tematu.

Uff. Muszę jakoś zaleczyć polekturowego kaca. Może Małym życiem?...

Dobrej końcówki wakacji!
--------------
* Sierpień się kończy, a ja nie dopełniłam corocznego zwyczaju czytania Lata Muminków! Wstyd.
** W tym miejscu disclaimer: mieszkając w stolicy, uprawiam churching i jeżdżę na Freta. Czasami wracam z prasą. Także tak.
*** Pozdrawiam Pana Nietoperza, który oduczył mnie skutecznie używania krótkich form rzeczowników. Ave!

Saturday 6 August 2016

Harry Potter i Przeklęte Dziecko, czyli – nie wszystkie podróże kształcą. [SPOILERS AHOY!]

Sztukę otwierają dwie sceny pokrywające się treściowo z epilogiem „Deathly Hallows”, a zaraz po nich zdarza się coś, czego mogliśmy się poniekąd spodziewać przy takim otwarciu: Albus Severus Potter zostaje przydzielony do Slytherinu. Ponadto dowiadujemy się, że – o ile Scorpius Malfoy zdecydowanie nie jest (czy tylko w sensie metaforycznym?...) synem swojego ojca, o tyle Rose Granger-Weasley stanowi zbiór najgorszych cech obojga swoich rodziców. Czemu mnie to nie dziwi?...


Akcja dramatyczna koncentruje się na Harrym i Albusie, którzy nie potrafią sobie poradzić z prostą prawdą, że syn nie zawsze musi być lustrzanym odbiciem ojca. Wchodząc w okres młodzieńczego buntu, Albus dochodzi do wniosku, że wszystkie jego problemy biorą początek ze… śmierci Cedrika Diggory’ego. Postanawia zatem ukraść jedyny istniejący zmieniacz czasu z gabinetu Minister Magii (znanej także jako ciocia Hermiona), i naprawić tę rażącą niesprawiedliwość dziejową. W misji mającej zbawić świat (i Albusa) bierze także udział najlepszy przyjaciel naszego herosa: Scorpius Malfoy, podejrzewany przez ogół magicznego społeczeństwa o bycie (dla niektórych: absolutnie legendarnym) synem Voldemorta (szanowna mamusia, zmarła na przewlekłą chorobę, miałaby rzekomo cofnąć się w czasie przy użyciu – wait for it – kolejnego zmieniacza, i uwieść Czarnego Pana: teraz już chyba wszyscy rozumiemy, dlaczego praktycznie wszystkie gadżety tego typu zostały rytualnie zniszczone). Co może pójść nie tak?...

Zastanawiam się – na gorąco, tuż po zakończeniu lektury – czy „Przeklęte dziecko” mi się podoba - i dochodzę do wniosku, że nie bardzo. Na pewno są tutaj momenty „robiące” klimat (Ginny odzyskująca kręgosłup, Draco wykazujący podobieństwo charakterologiczne do Narcissy, konfrontacja Harry’ego z problematycznym mistrzem i nauczycielem oraz – klękajcie, narody! – jedna scena z moim ulubionym shipem*): pomiędzy nimi pałęta się jednak sporo patetycznych przemów, Profetycznych Snów Harry’ego oraz uprzedzeń na tle społecznym. Ciekawie wypadają wizje alternatywnych rzeczywistości stworzonych przez machlojki Albusa i Scorpiusa (brzmi to jak kiepska nazwa boysbandu, nie sądzicie?), którzy zdecydowanie powinni zostawić podróże w czasie osobom wyposażonym w TARDIS, oraz powroty kilkorga (nie zawsze) ulubionych bohaterów, sama tajemnica otaczająca tożsamość tytułowego Przeklętego Dziecka okazuje się jednak bardzo mocno naciągana – i możliwa do rozwiązania na długo przed finałem sztuki, jeżeli osoba ją czytająca robi sobie przerwy, w międzyczasie oglądając Potterowskie filmy. Dla dociekliwych: skupcie się na drobiazgach i szczególikach w tekście, a odpowiedź znajdziecie, poniekąd, pod koniec pierwszej godziny Komnaty Tajemnic, i będziecie się dziwili, że nie wpadliście na to wcześniej.

O co w ogóle chodzi w tej sztuce? O „trudną miłość”, i rozliczenie z przeszłością – której, pomimo najszczerszych chęci, nie sposób zmienić. Taki morał płynie z przygód naszych bohaterów: nie sposób więc nie zastanawiać się, dlaczego JKR nie poszła po rozum do głowy, i spróbowała zrobić coś kompletnie przeciwstawnego. Och, ja wiem, względy ekonomiczne… które jednakowoż nie pomogły ukryć wymuszonego humoru, truizmów i mocno przegadanych scen. Cieszyłam się na myśl o powrocie do świata Harry’ego, o nowych wątkach i spotkaniu z dawno nie widzianymi przyjaciółmi: szkoda tylko, że w pakiecie dostałam również „głębokie” przemowy, i próby usprawiedliwiania przez autorkę kilku jej decyzji fabularnych.
Nie mówię zatem, żebyście nie czytali/nie oglądali „Przeklętego Dziecka”: ale załóżcie pewien margines błędu dla Waszych oczekiwań. I dajcie znać, jakie są Wasze wrażenia!


* Po szczegóły odsyłam do genialnego fanfika The Fire and the Rose.