(Albo: tłumaczę, czemu ostatnio tak niewiele nowych tytułów pojawia się na mojej liście przeczytanych książek.)
Dzisiaj będzie sporo prywaty. Co wrażliwsze osoby proszone
są o oddanie się hobby innemu niż czytanie poniższych wypocin.
Od dwóch dni jeżdżę komunikacją miejską z nosem w „Dygocie”
Jakuba Małeckiego, i niezmiernie raduje mnie fakt, że pracuję przy krańcówce
zwanej też pętlą – dzięki temu przynajmniej w jedną stronę nie muszę uważać, na
którym przystanku wysiąść. Książka jest znakomita, bolesna i przerażająca, coś
we mnie budzi i wciąga jak bagno. Brakowało mi tego: lektury „do kości”, „do
mięsa”, brutalnego zetknięcia z materią opowieści. Brrrrr!
Ciarki na plecach swoją drogą, a relaks i spokój swoją: po
powrocie do domowej przystani grzecznie odkładam Małeckiego na półkę i wracam
do czegoś, co mnie koi i sprawia mi autentyczną przyjemność – czyli do
fanfików.
Tak, wiem, są tacy, którzy odżegnują się od wszelkiej
„twórczości” „fanowskiej” (celowo wstawiam tutaj dwa cudzysłowy) rękami i
nogami, patrzą na nią z góry i prychają pod nosem. W porządku, nie rozumiem,
ale akceptuję – życzę Państwu miłego życia, jak mawiała pewna wiedźma, ale nie
dam się przekonać. Po pierwsze dlatego, że nie lubię się rozstawać z
bohaterami, których polubiłam – a także z trudem przychodzi mi zostawianie ich
na pastwę autorów/scenarzystów, którzy wyraźnie mają coś przeciwko konsekwencji
w tworzeniu postaci, logicznemu rozwojowi akcji oraz dobrym (nie zawsze:
szczęśliwym) zakończeniom.
A po drugie – ponieważ w wielu wypadkach fanfik przerasta o
głowę tak zwane „oficjalne” sequele (w tym miejscu Wróżka dostaje ataku kaszlu,
w którym można usłyszeć słowa: „Telanu”* oraz „Zemsta ubiera się u Prady”),
jeśli piszący go człowiek ma talent, dobre wyczucie postaci i ciekawy pomysł na
opowieść.
Fanfik nie musi być wyłącznie wyciętą sceną rodem z
podręcznika anatomii dla opornych. Owszem, sporo (ha! Pierwszy eufemizm!)
napisano takich właśnie „dzieł” – jedno z nich, ku utrapieniu wielu czytelników
na całym świecie, i stało się kanwą trylogii książkowej (w rozwinięciu której
główny bohater twierdzi, że Chardonnay to wino czerwone...): ale nie mówmy o
sytuacjach skrajnych. Tym bardziej, że akurat TA autorka pisać o seksie nie
umie, ani nie powinna. Ale jeśli nie seks, to co?
Rozwinięcie historii postaci epizodycznej, która zapowiadała
się bardzo ciekawie, ale tylko mignęła czytelnikowi/widzowi przed oczyma i
zaraz zniknęła. Nowe przygody znanych bohaterów – dodatkowy odcinek ulubionego
serialu? Owszem, poproszę! Alternatywne zakończenie, alternatywni bohaterowie,
wewnętrzny monolog postaci (inaczej: próba uzasadnienia durnej decyzji
scenarzysty/pisarza), sequel, prequel, osadzenie bohaterów i tropów z
oryginalnej historii w innej rzeczywistości: możliwości są niemal nieograniczone.
Nic dziwnego, że wiele osób próbuje swoich sił w takiej formie pisania, dążąc
do wyznaczonego sobie celu.
Cel sam w sobie bywa różny. Nawet jeżeli pominiemy „szerokim
milczeniem”** autorkę od szarości, można z łatwością przywołać całkiem sporo nazwisk
osób, które od fanfików przeszły do pisania (i wydawania) historii na kanwie
własnych, oryginalnych pomysłów. Kolejną grupę stanowią osoby piszące „dla
wprawy”, i planujące napisanie kiedyś Wielkiego Dzieła, które wywindowałoby ich
do grupy pierwszej. Są wreszcie tacy, którzy piszą dla czystej przyjemności
pisania i obcowania z ulubionymi postaciami, szlifowania warsztatu i… radości,
jaką daje dzielenie się swoimi „wypocinami” z podobnie myślącymi członkami
fandomu.
Gratyfikacja jest natychmiastowa – uwaga, tutaj prywata i
bezczelne chwalenie się: od kilku lat nie zdarza mi się czekać na komentarz
dłużej niż kilka godzin. Poza tym, co jest JESZCZE przyjemniejsze, ludzie
przysyłają mi prompty: prośby o napisanie historii z konkretnymi postaciami, w
bardzo specyficznym otoczeniu itp.: co bywa irytujące i trudne w realizacji,
ale poczucie, że ktoś ma wizję pewnej historii i chce, żebyś to właśnie TY mu
ją opowiedział/a, ponieważ wierzy w twoje zdolności w tym zakresie, jest naprawdę podbudowujące.
Sama mam co najmniej kilka takich osób, które są dla mnie
absolutnymi wyroczniami w kwestiach tworzenia historii, używania pewnych
środków stylistycznych czy tworzenia specyficznego klimatu w tekście. Od dwóch
lat, mniej więcej, piszę dla tego samego fandomu co Laura: creative writer i zapalona biegaczka, lat czterdzieści i trochę, na
stanie mąż-Trekista, siedemnastoletnia córka, dwa koty i zero książek wydanych
pod własnym nazwiskiem.
Laura, Drodzy Państwo, jest genialna. Tworzy niesamowity
klimat, wiarygodnych bohaterów dodanych do oryginalnego ensemble i trzymające w napięciu historie. Ma niesamowity talent do
pisania elementów humorystycznych (za co podziwiam ją w dwójnasób), a sceny w jej wydaniu są smakowite i
pobudzające wyobraźnię, nie przywodząc przy tym na myśl broszurki wetkniętej za
wycieraczkę samochodu. Ilekroć dostaję powiadomienie o nowym rozdziale jej
opowiadania, rzucam w kąt każdą, nawet najbardziej fascynującą lekturę, idę do
kuchni po coś słodkiego i zasiadam przed monitorem z wypiekami na twarzy.
Nie-całkiem-w-sekrecie przyznam się Wam, że mam jedno
marzenie: wywoływać u ludzi (a może tylko u pojedynczego ludzia) podobne
uczucie radosnej ekscytacji na widok powiadomienia z moim nickiem, nazwiskiem i tak dalej. I lubię sobie myśleć, że
gdzieś tam w świecie są tacy, którzy zapisują moje fanfiki na twardym dysku lub
ściągają je na czytnik, tak jak sama robię to z opowiadaniami Laury: żeby móc
do nich wracać, kiedy wszystko dookoła jest dziwne, przerażające i niepewne.
Czasami trzeba bowiem wrócić do ulubionych bohaterów, i popatrzeć na nich z
innej perspektywy. (Tu z kolei przychodzi mi na myśl The Fire and the Rose, czyli opowieść z uniwersum Pottera, która
kompletnie odmieniła mój sposób myślenia o dwojgu nieszablonowych bohaterach.
Wzdech…) Czasami trzeba spędzić kilka godzin wymieniając pomysły na fanfik z
osobą siedzącą przed monitorem na drugim końcu świata. Czasami trzeba
wstydliwie osłaniać ekran czytnika przed sąsiadem w tramwaju, ponieważ w
aktualnie czytanym utworze pojawiła się wybitnie inspirująca scena.
No, dobrze już, dobrze: może nie „trzeba”, ale na pewno – można. I, wedle mojej skromnej opinii,
chyba warto.
Chociażby po to, żeby tym chętniej sięgnąć potem po
„oryginalną” opowieść.
Czy Państwo czytają fanfiki? (I tak, owszem, wszyscy
pamiętamy „Syna Gondoru”…)
--
PS. Właściwie można by powiedzieć, że od chwili premiery
„Przebudzenia Mocy” wszystkie książki tworzące tak zwane Rozszerzone Uniwersum
Star Wars spadły do rangi fanfików. Można by, ale jaki w tym sens? Nie
zamierzam rezygnować z Mary Jade.
* Nie, nie chodzi o książkę pani LeGuin.
** Zasłyszane na widowni teatru w mieście stołecznym.
Książki tworzące EU przestały być kanonem jeszcze wcześniej, czyszcząc przedpole dla nowych książek, tych spod znaku Disneya. Niestety, kolejne postaci są wprowadzane do nowego kanonu i nie jestem pewna, czy chcę tam Mary Jade. Już się boję, co zrobią z Thrawnem.
ReplyDelete