(Wbrew pozorom, ten wpis dotyczy książek – oraz ekranizacji,
która zrobiła z nich zupełnie nową rzecz.)
Pierwszy tom trylogii Grossmana (mam wielką ochotę napisać: Lva Grossmana, chociaż może powinno być Leva? Nie wiem, mam dysonans poznawczy,
nie napiszę nic) przeczytałam w ubiegłym roku, i nie spieszyło mi się zbytnio
do lektury kolejnych. Owszem, samo założenie było interesujące – ale główny
bohater okazał się do tego stopnia irytujący, że miało się ochotę wyrzucić go
przez okno w dwimerytowych kajdanach. Dowiedziawszy się jednak, że całość
została ujęta w formę serialu, i pokazywana jest oto przez telewizję amerykańską,
postanowiłam nadrobić braki i doedukować się w temacie rozwoju akcji
dramatycznej. Idzie to tak:
Quentin ma dwoje przyjaciół, Julię i Jamesa. W Julii się
podkochuje, platonicznie i smętnie – ona, rzecz jasna, woli „tego drugiego”. Wszyscy
troje są genialni, piekielnie uzdolnieni i zabójczo inteligentni. Wybierają się
do college’u, a otworem stoją przed nimi takie mało znane, niszowe uczelnie,
jak chociażby Harvard. Aha, jeszcze jedna ważna sprawa: Quentin robi sztuczki
karciane, i jest wielkim fanem Fillory.
Fillory, proszę P.T. Czytelników, to Grossmanowa Narnia:
kraina, do której pewne rodzeństwo z Anglii dostaje się przez portal ukryty w
zegarze ich ciotki. Krainą rządzą dwa wielkie barany (to nie jest eufemizm!), a
pośród jej rdzennych mieszkańców można spotkać olbrzymów, gadające zwierzęta i
lud władające magią. Są także zegarowe drzewa, istotne z punktu widzenia
fabuły, ale my damy sobie z nimi chwilowo spokój.
Quentina i jego przyjaciół poznajemy w dniu, gdy nasz heros in spe udaje się na rozmowę
kwalifikacyjną mającą zagwarantować mu miejsce na mało znanej, niszowej uczelni
typu – bodajże – Yale. Rozmowa zostaje odwołana (na skutek splotu pewnych
tragicznych okoliczności), a Quentin trafia na zupełnie inny egzamin: bardzo
przedziwny zestaw zadań, którego prawidłowe ukończenie może otworzyć przed nim
drzwi Brakebills – takiego Hogwartu stopnia drugiego. Między etapami egzaminu
naszemu bohaterowi (który posiada przydługie włosy wiszące wokół smętnej
fizjonomii, i nie bardzo łapie, o co be) wydaje się, że widzi pośród zdających
swoją przyjaciółkę Julię, ale to przecież
niemożliwe, co? Poza tym dziewczyna znika mu z oczu i nie dociera do
ostatniego levelu, więc to z pewnością nie była ona, prawda? …taaak.
Uwaga, spoiler: Quentin zdaje egzamin, i zaczyna naukę w
Brakebills. Nie obywa się przy tym bez problemów: okazuje się na przykład, że
nauczyciele nie są w stanie określić, w jakiego rodzaju magii powinien się
specjalizować – a jest to, jakby nie patrzeć, pierwszy krok w kierunku
uzyskania dobrze ukierunkowanego wykształcenia. No cóż. Quentin trafia pod skrzydła
tak zwanych Fizycznych – zapamiętajmy imiona Eliot, Janet oraz Alice – w towarzystwie
których walczy z perfidną Bestią, podróżuje (pod postacią gęsi wędrownej) na „praktyki”
na Antarktydę, spożywa znaczne ilości alkoholu oraz kosztuje miłości fizycznej
i duchowej w różnych konfiguracjach. Po drodze dowiaduje się, że jego –
cokolwiek zapomniana – przyjaciółka Julia rzeczywiście zdawała do Brakebills, i
egzamin ten oblała, ale – wbrew zamierzeniom włodarzy szkoły – nie poddała się zaklęciu
kasującemu wspomnienia krótkoterminowe, i obecnie robi wszystko, aby przekonać
władze uczelni do przyjęcia jej w poczet studentów. Po drodze okazuje się, że
Bestia nie jest tym, kim/czym się wydaje, bohaterowie odkrywają sposób na
podróżowanie między światami i lądują w Fillory, gdzie Quentin et consortes zostają ukoronowani na
królów i królowe, ktoś umiera, ktoś przechodzi w inną formę bytu, cykl nabiera
niejakiego rozpędu i skupia się (w drugim tomie) bardziej na losach Julii i jej
pogoni za magią nieinstytucjonalną, a także na wielkim queście dla ocalenia
Fillory… Schemat jakoby znany.
Książki skierowane są do czytelników, którzy wyrośli na JKR,
i chcieliby jeszcze – jest więc w nich i seks, i żarty z popkultury, i brzydkie
wyrazy, i substancje, których spożycie dozwolone jest dopiero po ukończeniu lat
osiemnastu. Quentin stroi fochy, wyobraża sobie niestworzone rzeczy na swój
temat, i nie zjednuje sobie po drodze mojej sympatii. Akcja obfituje w
spotkania z dziwnymi stworzeniami, wiarygodnie opisane procedury uczenia się zaklęć,
i sporo ciętego humoru. Poza tym dowiadujemy się, że w Canale Grande mieszka
smok, co samo w sobie pogłębia zainteresowanie opowieścią. Prawdopodobnie dlatego
ktoś zdecydował, że świetnie byłoby zekranizować
cały cykl.
I tutaj, P.T.
Czytelnicy, faktor WTF wzrasta wykładniczo.
Gdybyście planowali obejrzenie pierwszego sezonu „The
Magicians” przed przeczytaniem pierwowzoru książkowego – lub po przeczytaniu
tylko jednej lub dwóch części trylogii – upraszam Was serdecznie o
wyrozumiałość, i pamiętanie, że:
1) Eliot i Majakowski są niesamowici, genialni i wspaniali,
i nic tego nie zmieni.
2) W książkach nikogo nie trzeba wyciągać z psychiatryka
istniejącego tylko w delirycznym śnie delikwenta.
3) W książkach Julia nie pomaga psychotycznej wiedźmie w
napadzie na Brakebills. Psychotycznej wiedźmy po prostu nie ma w pierwowzorze
(dlaczego zatem jej wątek ciągnie się aż do 10. odcinka serialu?)
4) W książkach Margo ma na imię Janet. Autor uważa – raczej słusznie
– że czytelnikowi nie pomyli się ona z Jane, postacią poboczną, acz łatwo
zapadającą w pamięć.
5) W książkach Alice i Quentin nie muszą się bawić w MarvinaGaye celem
uratowania kogokolwiek skądkolwiek.
6) W książkach wiemy, że Eliot jest nieheteronormatywnej orientacji
seksualnej bez konieczności wprowadzania nowego bohatera, który nic nie wnosi
do fabuły, a jedynie zapycha czas antenowy swoją osobą, i usta aktora swoim
językiem.
7) Co więcej, w książkach udaje się przemycić aluzję do pedofilskich zachowań
jednej z postaci BEZ konieczności pokazywania tego, co DOKŁADNIE kazała robić
pewnemu małemu chłopcu.
8) W książkach Quentinowi nie śni się, że
Julia-w-której-się-był-podkochiwał, ubrana w bikini Lei Organy, całuje z
języczkiem Alice-aktualną-dziewczynę-Q, ubraną w białą sukienkę Daenerys
Targaryen, po czym obie każą podmiotowi śniącemu stulić dziób, gdyż jego
fantazja właśnie zdała test Bechdel i w związku z tym życie jest piękne.
9) W książkach bohaterowie nie rzucają słowem na „f” w co drugim
zdaniu. Swoją drogą, ciekawa decyzja zespołu kreatywnego: zdecydować się na „dopieprzenie”
języka bohaterów, gdy wiadomo, że stacja WYCISZY KAŻDEGO FUCKA, KTÓRY PRZEJDZIE
IM PRZEZ GARDŁO. (Raz jeszcze: to nie jest eufemizm!)
10) Książki, mówiąc kalką językową, robią sens.
Konkluzja: cykl Grossmana warto przeczytać, jeśli się szuka przyjemnej,
lekkiej i sympatycznej lektury w klimacie Pottera dla młodych dorosłych. Od serialu
„The Magicians” (przedłużonego na kolejny sezon! Gasp!) należy się natomiast trzymać
z daleka, dla własnego zdrowia psychicznego.
No dobrze, tyle mojej pisaniny: a co Wy ostatnio czytaliście?...
(W ramach peesu – obraz obsesji, czyli zdjęcia książek – własnych i
pożyczonych – które czekają na przeczytanie na moich półkach i szafkach. Niech mnie
ktoś powstrzyma, proszę.)
Jak jechałam na spotkanie z Nesbo, jakiś chłopak w wieku studenckim na siedzeniu na przeciwko pochłaniał któryś tom, ale okładka była koszmarna, a nazwiska autora nie kojarzyłam (serialu też nie oglądam). Mówisz, że warto?
ReplyDelete