Przeczytałam Małe życie. Będą spoilery.
Jak zapewne wiecie - nie takie ono znowu małe (ponad 1600 stron w wersji na mój mini-czytnik).
Jak być może słyszeliście - jest to rzecz "fenomenalna", i gorąco polecana wszędzie, gdzie się da.
Zauważyliście cudzysłów? No właśnie.
Nie wiem, doprawdy, co tak genialnego odkryli w powieści Yanagihary P.T. recenzenci, ale ja chyba to przegapiłam. Być może ów sekretny szczegół znajdował się na jednej ze stron, które przerzuciłam bez czytania, nie mogąc znieść co bardziej "mięsistych" opisów okaleczania się przez jednego z bohaterów. Przykro mi - wnikanie w temat cięcia się żyletką, infekcji rozwijającej się w tak zadanych ranach oraz podpalania sobie oliwy na przedramieniu (po co? żeby nie trzeba było się tak często ciąć, to przecież oczywiste!...) nie należy do moich ulubionych hobby. Tym bardziej, kiedy osobą fundującą sobie powyższe rozrywki jest mężczyzna, którego za młodu molestowano, bito, dręczono na wiele wyrafinowanych sposobów, i z którego zrobiono męską prostytutkę przez ukończeniem lat dziesięciu. Znaczną część pokaźnej objętości Małego życia zajmują opisy tychże faktów. Innymi słowy - miła, pogodna lektura, w sam raz na początek jesieni...
Nie znajduję pisania/czytania o ludzkim cierpieniu ani odkrywczym, ani fenomenalnym. Nie zaobserwowałam także wspaniałości wychwalanego przez wielu języka powieści (ale może winę ponosi tutaj tłumaczenie - bo będę się czepiać kalek językowych typu "Zaparkowałem siedem bloków stąd" oraz "donacja [sic!] organów"), nie ujął mnie także sposób pokazania relacji czterech przyjaciół poprzez kilka dekad ich życia - rozciągnięcie akcji w czasie odebrałam przede wszystkim jako zabieg umożliwiający autorce zrzucanie na barki najbardziej udręczonego spośród bohaterów kolejnych plag i nieszczęść. Dziękuję, postoję.
Reasumując: dawno nie zmęczyłam się aż tak bardzo przy lekturze - a zdarzyło mi się w tym roku trafić na kilka autentycznych potworków. Być może się mylę. Być może nie rozumiem geniuszu autorki, być może nie trafia do mnie jej przesłanie (którego, przypomnijmy, nie znalazłam). Być może.
Aczkolwiek przypuszczam, że wątpię. ;)
Czytaliście? Macie zamiar przeczytać? Właśnie obrzydziłam Wam lekturę? Dajcie znać, proszę.
A ja wracam do powtórki Bridget Jones, którą obecnie - w wieku lat 34 - rozumiem o wiele lepiej, niż kiedy czytałam ją po raz pierwszy - osiemnaście lat temu... :)
Jak zapewne wiecie - nie takie ono znowu małe (ponad 1600 stron w wersji na mój mini-czytnik).
Jak być może słyszeliście - jest to rzecz "fenomenalna", i gorąco polecana wszędzie, gdzie się da.
Zauważyliście cudzysłów? No właśnie.
Nie wiem, doprawdy, co tak genialnego odkryli w powieści Yanagihary P.T. recenzenci, ale ja chyba to przegapiłam. Być może ów sekretny szczegół znajdował się na jednej ze stron, które przerzuciłam bez czytania, nie mogąc znieść co bardziej "mięsistych" opisów okaleczania się przez jednego z bohaterów. Przykro mi - wnikanie w temat cięcia się żyletką, infekcji rozwijającej się w tak zadanych ranach oraz podpalania sobie oliwy na przedramieniu (po co? żeby nie trzeba było się tak często ciąć, to przecież oczywiste!...) nie należy do moich ulubionych hobby. Tym bardziej, kiedy osobą fundującą sobie powyższe rozrywki jest mężczyzna, którego za młodu molestowano, bito, dręczono na wiele wyrafinowanych sposobów, i z którego zrobiono męską prostytutkę przez ukończeniem lat dziesięciu. Znaczną część pokaźnej objętości Małego życia zajmują opisy tychże faktów. Innymi słowy - miła, pogodna lektura, w sam raz na początek jesieni...
Nie znajduję pisania/czytania o ludzkim cierpieniu ani odkrywczym, ani fenomenalnym. Nie zaobserwowałam także wspaniałości wychwalanego przez wielu języka powieści (ale może winę ponosi tutaj tłumaczenie - bo będę się czepiać kalek językowych typu "Zaparkowałem siedem bloków stąd" oraz "donacja [sic!] organów"), nie ujął mnie także sposób pokazania relacji czterech przyjaciół poprzez kilka dekad ich życia - rozciągnięcie akcji w czasie odebrałam przede wszystkim jako zabieg umożliwiający autorce zrzucanie na barki najbardziej udręczonego spośród bohaterów kolejnych plag i nieszczęść. Dziękuję, postoję.
Reasumując: dawno nie zmęczyłam się aż tak bardzo przy lekturze - a zdarzyło mi się w tym roku trafić na kilka autentycznych potworków. Być może się mylę. Być może nie rozumiem geniuszu autorki, być może nie trafia do mnie jej przesłanie (którego, przypomnijmy, nie znalazłam). Być może.
Aczkolwiek przypuszczam, że wątpię. ;)
Czytaliście? Macie zamiar przeczytać? Właśnie obrzydziłam Wam lekturę? Dajcie znać, proszę.
A ja wracam do powtórki Bridget Jones, którą obecnie - w wieku lat 34 - rozumiem o wiele lepiej, niż kiedy czytałam ją po raz pierwszy - osiemnaście lat temu... :)
No comments:
Post a Comment