Żałuję, że nie znam lepiej twórczości Josepha Conrada – „tytułowego”
„bohatera” (dwa cudzysłowy jak najbardziej wskazane – tej powieści: pewnie
mogłabym wtedy wychwycić jeszcze więcej smaczków i aluzji. Jakkolwiek by nie
było: Dżozef, łączący mocno
przyziemną poetykę praskich podwórek z opowieścią o Nadprzyrodzonym, Bildungsroman
i koszmarem klaustrofobika, podobał mi się niezmiernie. Zamknięcie trzech
skrajnie różnych postaci – dresiarza-z-przypadku, biznesmena z kilkoma
przekrętami za uszami oraz conradofila z mroczną przeszłością – w sali szpitalnej,
i zmuszenie ich do przeżywania wspólnego koszmaru, buduje atmosferę
przytlaczającej, a miejscami również absurdalnej grozy i obłędu. Nie powoduje
to jednak wywołania u czytelnika odrazy do książki samej w sobie, przeciwnie –
historia domaga się opowiedzenia i wysłuchania/przeczytania, a konsument treści
wychodzi ze spotkania z bohaterami Dżozefa
z poczuciem obcowania z literaturą na światowym poziomie, per proxy i bezpośrednio.
A następnie – udaje się do lokalnej biblioteki, celem
wypożyczenia dzieł zebranych Conrada, i nadrobienia karygodnych braków we
własnym obyciu literackim...
No comments:
Post a Comment