Zdaje się, że pierwszy był Skrzypek na dachu - w wersji teatralnej oraz filmowej, katowanej na okrągło (na zmianę z... West Side Story) podczas popołudniowego wysiadywania u dziadków. Były też składanki z przebojami z Camelotu, Oklahomy!, My Fair Lady i Show Boat - na KASETACH, albowiem jestem z tego właśnie pokolenia. A potem, w pamiętnym roku dziewięćdziesiątym szóstym, zostałam zabrana najpierw na Grosik 2 w Buffo, a potem - na moje pierwsze Metro, i to ostatecznie przesądziło o otwarciu się metaforycznych drzwi przeciwpowodziowych. Kiedy koleżanka ze studiów przywiozła z wyjazdu DVD z Takarazuki, a potem przez pół stypendium (i aż do dzisiaj) oglądałam wszystkie ichniejsze produkcje, jakie wpadły mi w ręce/na jakie dostałam bilet, sprawa była już przyklepana i przesądzona.
Żyję musicalem. Teoretycznie, bo w praktyce bywa różnie. (Aczkolwiek przyznaję się do okładania w głowie choreografii, gdy idę przez miasto i słucham nowej muzyki. Takie odchylenie od normy, co robić.) Od lat uprawiam również tak zwaną turystykę teatralną - a jeśli już gdzieś jadę, to albo na Szekspira (Stratford, festiwal w Manchesterze), albo na musical właśnie (Gdynia, Poznań, tudzież przyszłoroczny koncert o ogrodach Schonbrunn, bo grają Elisabeth, więc musiałam).
To zdjęcie zamieściłam na Instagramie, z obietnicą złożenia wyjaśnień. Proszę uprzejmie: znaczniki bliżej grzbietu symbolizują musicale, które widziałam/słyszałam/znam na pamięć i potrafię zaśpiewać co najmniej jedną z piosenek: na tyle, na ile pozwala mi skala głosu. (Trochę tutaj oszukuję, albowiem część spektakli widziałam najpierw/tylko po japońsku. Taka karma.) Ten sam system przyjęłam dla biogramów aktorów i twórców musicalowych, piosenek, zjawisk etc.
Znaczniki bliżej brzegu stron symbolizują musicale, na które dopiero się wybieram (jak Kinky Boots, planowane na grudzień), i te, które czekają w moich archiwach na swoją kolej - oraz The Book of Mormon, który przesłuchałam wczoraj, zwijając się ze śmiechu i... klejąc kartki świąteczne. Nie, nie umyka mi absurdalność tego obrazka.
Czy wobec proporcji, z jaką rozłożyłam moje zakładki, Ale Musicale! nauczyły mnie czegoś nowego, czy też była to lektura z cyklu: czytam opiosenkach spektaklach, które już kiedyś słyszałam widziałam? W zasadzie: jedno i drugie, co bardzo mnie ucieszyło. Dostałam w pakiecie kilka ciekawostek o moich ulubionych musicalach (nie miałam świadomości, że Producenci - na żywo oglądałam wersję tokijską w roku 2005, ze świeżo "wypuszczoną" z Takarazuki Nao Ayaki w roli Ulli - zdobyli najwięcej nagród Tony w historii, i nawet Hamilton ich nie przebił), sporo podpowiedzi dotyczących tego, co warto jeszcze zobaczyć (delikatnie klaruję pewnym osobom, że najbliższy weekend walentynkowy można by spędzić w Białymstoku, na Doktorze Żywago - a poza tym przymierzam się do Sondheima, z którego bogatego dorobku znam dotąd tylko Into the Woods oraz Sweeney Todda), i obficie bijące źródło informacji o twórcach nowoczesnego musicalu, pomocne przy uporządkowywaniu mojej, miejscami dość chaotycznej, wiedzy. Przypuszczam, że Złote stulecie ma szansę stać się sztandarową lekturą dla entuzjastów teatru muzycznego - zarówno dla początkujących, jak i zagorzałych fanów - czego niniejszym serdecznie życzę Autorowi, i wyrażam podziw za ogrom pracy włożonej w przygotowanie tak wyczerpującego kompendium.
Kącik pod patronatem Gordona Ramsaya, czyli What Would I Change?: gdybym na skutek jakiegoś magicznego splotu okoliczności miała przygotować suplement do pierwszego wydania, zapewne znalazłyby się tam obszerniejsze informacje na temat takich pozycji, jak The Boy from Oz, Me and My Girl, Rocky Horror Show (podczas przedstawienia w Och Teatrze z radością przekonałam się, że aktorzy świetnie radzili sobie z przyniesionym przez widzów papierem toaletowym oraz entuzjastycznymi okrzykami Dupek! - nie, nie krzyczałam sama....), czy gdyński Wiedźmin, na którym byłam już dwukrotnie, i wychodziłam zachwycona: może dlatego, że ta inscenizacja wydaje mi się bliska stylistycznie pewnej umowności panującej w japońskim teatrze muzycznym (poza Zuką). Dodałabym również, niejako w formie przypisu, kilka słów o serialu Smash, z fabułą osnutą wokół przygotowywania musicalu o Marylin Monroe. Z czysto językowego/merytorycznego punktu widzenia, zastanowiłabym się nad zasadnością fragmentu opiewającego niezwykłość francuskiego jako języka, w którym tłumaczy się nawet 'międzynarodowe' słowo "komputer": albowiem po hiszpańsku mówi się na to urządzenie ordenador lub equipo, a język ten ma jednakowoż nieco większy zasięg geograficzny. No i poprawiłabym kilka literówek, oraz koniecznie!: wspomniany na stronie 398. tytuł piosenki z musicalu Once: brzmi on When Your Mind's Made Up, nie When You're Mind, etc.
Mimo wszystko są to jednak drobiazgi, niezdolne złożyć się na przysłowiową łyżkę dziegciu, która mogłaby próbować zatruć tę beczkę musicalowego miodu. Krótko i zwięźle: polecam, zachęcam, pozdrawiam!
Żyję musicalem. Teoretycznie, bo w praktyce bywa różnie. (Aczkolwiek przyznaję się do okładania w głowie choreografii, gdy idę przez miasto i słucham nowej muzyki. Takie odchylenie od normy, co robić.) Od lat uprawiam również tak zwaną turystykę teatralną - a jeśli już gdzieś jadę, to albo na Szekspira (Stratford, festiwal w Manchesterze), albo na musical właśnie (Gdynia, Poznań, tudzież przyszłoroczny koncert o ogrodach Schonbrunn, bo grają Elisabeth, więc musiałam).
To zdjęcie zamieściłam na Instagramie, z obietnicą złożenia wyjaśnień. Proszę uprzejmie: znaczniki bliżej grzbietu symbolizują musicale, które widziałam/słyszałam/znam na pamięć i potrafię zaśpiewać co najmniej jedną z piosenek: na tyle, na ile pozwala mi skala głosu. (Trochę tutaj oszukuję, albowiem część spektakli widziałam najpierw/tylko po japońsku. Taka karma.) Ten sam system przyjęłam dla biogramów aktorów i twórców musicalowych, piosenek, zjawisk etc.
Znaczniki bliżej brzegu stron symbolizują musicale, na które dopiero się wybieram (jak Kinky Boots, planowane na grudzień), i te, które czekają w moich archiwach na swoją kolej - oraz The Book of Mormon, który przesłuchałam wczoraj, zwijając się ze śmiechu i... klejąc kartki świąteczne. Nie, nie umyka mi absurdalność tego obrazka.
Czy wobec proporcji, z jaką rozłożyłam moje zakładki, Ale Musicale! nauczyły mnie czegoś nowego, czy też była to lektura z cyklu: czytam o
Kącik pod patronatem Gordona Ramsaya, czyli What Would I Change?: gdybym na skutek jakiegoś magicznego splotu okoliczności miała przygotować suplement do pierwszego wydania, zapewne znalazłyby się tam obszerniejsze informacje na temat takich pozycji, jak The Boy from Oz, Me and My Girl, Rocky Horror Show (podczas przedstawienia w Och Teatrze z radością przekonałam się, że aktorzy świetnie radzili sobie z przyniesionym przez widzów papierem toaletowym oraz entuzjastycznymi okrzykami Dupek! - nie, nie krzyczałam sama....), czy gdyński Wiedźmin, na którym byłam już dwukrotnie, i wychodziłam zachwycona: może dlatego, że ta inscenizacja wydaje mi się bliska stylistycznie pewnej umowności panującej w japońskim teatrze muzycznym (poza Zuką). Dodałabym również, niejako w formie przypisu, kilka słów o serialu Smash, z fabułą osnutą wokół przygotowywania musicalu o Marylin Monroe. Z czysto językowego/merytorycznego punktu widzenia, zastanowiłabym się nad zasadnością fragmentu opiewającego niezwykłość francuskiego jako języka, w którym tłumaczy się nawet 'międzynarodowe' słowo "komputer": albowiem po hiszpańsku mówi się na to urządzenie ordenador lub equipo, a język ten ma jednakowoż nieco większy zasięg geograficzny. No i poprawiłabym kilka literówek, oraz koniecznie!: wspomniany na stronie 398. tytuł piosenki z musicalu Once: brzmi on When Your Mind's Made Up, nie When You're Mind, etc.
Mimo wszystko są to jednak drobiazgi, niezdolne złożyć się na przysłowiową łyżkę dziegciu, która mogłaby próbować zatruć tę beczkę musicalowego miodu. Krótko i zwięźle: polecam, zachęcam, pozdrawiam!
No comments:
Post a Comment