Mam nieodparte wrażenie, że ktoś tu kogoś brzydko zrobił w
bambuko, jezeli chodzi o przygotowanie polskiego wydania. Ale po kolei.
O serialu The Expanse
słyszałam sporo, i dość szybko wpisałam go na moją listę Rzeczy, Które Obejrzę
Jak Skończą Mi Się Rzeczy, Które Obecnie Oglądam Oraz Ulubione Powtórki. Zanim jednak
dotarłam do tego punktu w życiu, namierzyłam w lokalnej bibliotece Przebudzenie Lewiatana Jamesa S.A. Coreya (seriously,
człowieku, ile masz tych imion?) – książkę w dwóch tomach, która posłużyła za
kanwę do nakręcenia serialu. W ramach przygotowania do seansu, wypożyczyłam
najpierw pierwszy, a zaraz potem drugi tom – i o ile mój apetyt na serial rósł
w miarę czytania, o tyle wspierały go mdłości, niedowierzanie i ogólny wkurw –
o czym za chwilę, bo muszę sobie dawkować emocje.
O co w ogóle chodzi? O Kosmos, o zasoby, o broń i o kontrolę
nad aktualnym kształtem ludzkiej cywilizacji. Wszechświat według Coreya zakłada
całkiem zaawansowany etap kolonizacji Układu Słonecznego – zaawansowany do tego
stopnia, że część rodzaju ludzkiego wyrasta i ewoluuje w warunkach zmniejszonej
grawitacji pasa asternoid między Planetami Wewnętrznymi a gazowymi olbrzymami,
wykształcając cechy osobnicze charakterystyczne dla tych warunków życia. O ile
jednak obserwujemy szereg zmian w sposobie życia, podróżowania czy
konstruowania relacji międzyludzkich, o tyle sprawy fundamentalne nie uległy zmianie
od czasów nam współczesnych, i w społeczeństwie nadal funkcjonują zarówno
jednostki bardzo dobre, jak i bardzo złe. I to właśnie w ręce tych drugich
wpada niezwykła „przesyłka”, wokół której trup ściele się gęsto, a atmosfera
suspensu narasta z chwili na chwilę. No dobrze, trochę ironizuję: ale tak naprawdę
w Przebudzeniu Lewiatana interesowały
mnie ewolucje charakterów poszczególnych postaci, oraz rozój relacji pomiędzy
nimi. Akcja akcją, bardzo, owszem, zajmująco się to czytało – ale skupiałam się
trochę na czym innym.
Na przykład na tym, żeby nie zauważać drastycznego
pogorszenia jakości tłumaczenia w drugim tomie.
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam Wam: oba tomy ukazały się w Fabryce
Słów, w spójnej szacie graficznej, a sądząc po nazwiskach wymienionych w pozycjach
„Tłumacz”, „Korekta” oraz „Redaktor” za oba tomy odpowiadał ten sam zespół
ludzki.
Czemu zatem, pytam się grzecznie, tom pierwszy czyta się z
wielką przyjemnością, nic nie zgrzyta, a tłumaczenie jest dowcipne i bardzo
profesjonalne – a w drugim powiadujemy się, że pisze się dopUki oraz kilka dziesiąt,
że w języku polskim istnieją słowa inżektor
(= iniektor) oraz genocyd (=
ludobójstwo), a składnia zostaje żywcem przeniesiona z tłumacza Google? Po
błyskawicznej lekturze tomu pierwszego, zawdzięczającego wysoką jakość zarówno
sprawnego prowadzeniu akcji, jak i świetnemu tłumaczeniu, tom drugi czytało mi
się jak po grudzie. Ze szkłem pod paznokciami.
Podsumowując: historia świetna, ale kupując prawa do
tłumaczenia i ustalając terminy jego wykonania chyba zapomniano, że
budżet/czasokres należy podzielić na dwa...
Smuteczek, Szanowni, smuteczek ogromny. I stąd sprzeczne
tagi przy tej notce.
Kącik pod patronatem
Gordona Ramsaya, czyli What Would I Change?: Tłumacza. Zmieniłabym tłumacza.
Albo sposób zarządzania zasobami finansowymi w cyklu produkcyjnym wydania polskiego.
No comments:
Post a Comment