Nie ze wszystkimi książkami pana Jakuba jest mi po drodze. Nie udało mi się skończyć ani Wzgórza psów, ani Zrób mi jakąś krzywdę, choć bardzo się starałam. Jestem natomiast fanką Instytutu, Radia Armageddon oraz dylogii o Zmorojewie (to jest ten rodzaj literatury YA, który mogłabym wchłaniać przez skórę).
Z powyższej wyliczanki wynika, że Ślepnąc od świateł było jedynym tytułem autorstwa Jakuba Żulczyka, jaki pozostał tej wiosny na mojej liście do przeczytania. Pochłonęłam całość w pewną marcową niedzielę, złożona ostrym przeziębieniem - i przyznaję jej (tej całości) Lubego Leniwca, ponieważ zawłaszczyła mną całkowicie, pozwoliła zapomnieć o wściekłym bólu w rejonie migdałków, oraz o mojej chronicznej niechęci do leżenia w łóżku. (Z gorączką. Bo bez gorączki to nawet lubię.)
Swego czasu pisano o Ślepnąc... wszędzie, więc spróbuję się nie powtarzać: fabułę książki stanowi opowieść o tygodniu z życia człowieka, który miał być artystą-malarzem, a został artystą-dilerem kokainy. Nasz bohater zaczyna jako doskonale ustawiony, finansowo zabezpieczony profesjonalista w swojej branży, szykujący się do rozpoczęcia długo wyczekiwanych wakacji w Argentynie. Po wypełnionym szeregiem niespodzianek o różnym faktorze (nie)przyjemności, skończy w zupełnie innym miejscu - tak materialnie, jak duchowo. Nie podejmuję się oceniać, ile prawdy leży w opisach jego perypetii, czy chociażby działań i motywacji klientów bohatera ("donośnie" przyjmowałam w życiu jedynie aerozole na katar, oraz tabakę - dawno, dawno temu, w okresie licealnych poszukiwań): z punktu widzenia osoby nie znającej się na temacie istotniejszy był dla mnie sprawny warsztat Autora, wartka akcja i nasuwające się przy okazji lektury interesujące refleksje na temat natury ludzkiej. Polecam zatem zwrócenie się ku tej pozycji autorstwa Jakuba Żulczyka - szczególnie jeśli, jak ja, jesteście rozczarowani Wzgórzem psów. I nie, nie musicie czekać z lekturą do najbliższego napadu anginy...
Z powyższej wyliczanki wynika, że Ślepnąc od świateł było jedynym tytułem autorstwa Jakuba Żulczyka, jaki pozostał tej wiosny na mojej liście do przeczytania. Pochłonęłam całość w pewną marcową niedzielę, złożona ostrym przeziębieniem - i przyznaję jej (tej całości) Lubego Leniwca, ponieważ zawłaszczyła mną całkowicie, pozwoliła zapomnieć o wściekłym bólu w rejonie migdałków, oraz o mojej chronicznej niechęci do leżenia w łóżku. (Z gorączką. Bo bez gorączki to nawet lubię.)
Swego czasu pisano o Ślepnąc... wszędzie, więc spróbuję się nie powtarzać: fabułę książki stanowi opowieść o tygodniu z życia człowieka, który miał być artystą-malarzem, a został artystą-dilerem kokainy. Nasz bohater zaczyna jako doskonale ustawiony, finansowo zabezpieczony profesjonalista w swojej branży, szykujący się do rozpoczęcia długo wyczekiwanych wakacji w Argentynie. Po wypełnionym szeregiem niespodzianek o różnym faktorze (nie)przyjemności, skończy w zupełnie innym miejscu - tak materialnie, jak duchowo. Nie podejmuję się oceniać, ile prawdy leży w opisach jego perypetii, czy chociażby działań i motywacji klientów bohatera ("donośnie" przyjmowałam w życiu jedynie aerozole na katar, oraz tabakę - dawno, dawno temu, w okresie licealnych poszukiwań): z punktu widzenia osoby nie znającej się na temacie istotniejszy był dla mnie sprawny warsztat Autora, wartka akcja i nasuwające się przy okazji lektury interesujące refleksje na temat natury ludzkiej. Polecam zatem zwrócenie się ku tej pozycji autorstwa Jakuba Żulczyka - szczególnie jeśli, jak ja, jesteście rozczarowani Wzgórzem psów. I nie, nie musicie czekać z lekturą do najbliższego napadu anginy...
No comments:
Post a Comment