Strasznie się rozleniwiłam w kwestii czytania po japońsku. Tym przyjemniej wróciło mi się do tej zabawy przy okazji książki napisanej w dialekcie, i obfitującej w długie, strumienioświadomościowe frazy.
Chichi to ran (nazwałam ją sobie roboczo: "Mleczko, jajeczko"; nie pytajcie...) ma w gruncie rzeczy bardzo prostą fabułę. Główną bohaterkę, od kilku lat mieszkającą w Tokio, odwiedza siostra z córką. Siostra chce operacyjnie powiększyć sobie piersi. Córka porozumiewa się z matką (i z ciotką) wyłącznie za pomocą pisemnych komunikatów, oraz prowadzi coś w rodzaju dziennika, opisując swoje obawy, lęki i ogólną niechęć do dorastania - w szczególności do fizjologicznych przejawów dojrzewającej kobiecości. Bohaterka idzie z siostrą do łaźni, spędza z siostrzenicą leniwy dzień na kanapie, i dostaje okres. Ot, i (prawie) wszystko.
Gdzieś między wierszami, między płynnie przelewającym się ze strony na stronę dialektem z Osaki, zawierają się jednak dalekie od wyświechtanych frazesów prawdy o naturze kobiecości - w sensie tak fizycznym, jak i duchowym - o tym wściekle szarpiącym za duszę związku między matką i córką, którego doświadczyła pewnie większość kobiet (z tej czy innej perspektywy), o lęku przed odpowiedzialnością i chęci powrotu do tego, co było: bez konieczności pozbywania się tego, co jest.
I to, proszę Szanownych, nie jest ani odrobinę proste czy nieskomplikowane.
Tak sobie myślę, że może warto by było przełożyć tę książeczkę (są to w gruncie rzeczy dwa niedługie opowiadania, skupiłam się głównie na tytułowym). Wyzwanie na rok 2018? Zobaczymy...
Dobrego weekendu!
--
PS. Doszłam do wniosku, że nie będę pisać na bieżąco o czytelniczych powtórkach: impresje z drugiego czytania dzienników Susan Sontag (6/52) pojawią się więc zapewne przy okazji zbiorczego wpisu bliżej połowy roku.
Chichi to ran (nazwałam ją sobie roboczo: "Mleczko, jajeczko"; nie pytajcie...) ma w gruncie rzeczy bardzo prostą fabułę. Główną bohaterkę, od kilku lat mieszkającą w Tokio, odwiedza siostra z córką. Siostra chce operacyjnie powiększyć sobie piersi. Córka porozumiewa się z matką (i z ciotką) wyłącznie za pomocą pisemnych komunikatów, oraz prowadzi coś w rodzaju dziennika, opisując swoje obawy, lęki i ogólną niechęć do dorastania - w szczególności do fizjologicznych przejawów dojrzewającej kobiecości. Bohaterka idzie z siostrą do łaźni, spędza z siostrzenicą leniwy dzień na kanapie, i dostaje okres. Ot, i (prawie) wszystko.
Gdzieś między wierszami, między płynnie przelewającym się ze strony na stronę dialektem z Osaki, zawierają się jednak dalekie od wyświechtanych frazesów prawdy o naturze kobiecości - w sensie tak fizycznym, jak i duchowym - o tym wściekle szarpiącym za duszę związku między matką i córką, którego doświadczyła pewnie większość kobiet (z tej czy innej perspektywy), o lęku przed odpowiedzialnością i chęci powrotu do tego, co było: bez konieczności pozbywania się tego, co jest.
I to, proszę Szanownych, nie jest ani odrobinę proste czy nieskomplikowane.
Tak sobie myślę, że może warto by było przełożyć tę książeczkę (są to w gruncie rzeczy dwa niedługie opowiadania, skupiłam się głównie na tytułowym). Wyzwanie na rok 2018? Zobaczymy...
Dobrego weekendu!
--
PS. Doszłam do wniosku, że nie będę pisać na bieżąco o czytelniczych powtórkach: impresje z drugiego czytania dzienników Susan Sontag (6/52) pojawią się więc zapewne przy okazji zbiorczego wpisu bliżej połowy roku.
Brzmi ciekawie. Moze kiedys przeczytam, bo ze stosem nie przeczytanych ksiazek mnie straszacych zakupowo polowac mi sie nie chce. Ale tak. Tez tesknie za japonskim. Poki co walcze z czytaniem po niemiecku to tu to tam. :)
ReplyDelete