Saturday 28 April 2018

Z głębią w tytule. Marta Kisiel - "Toń"

W rodzinie Sternów są trzy kobiety: ruda, blondynka, i brunetka; pedantka, Królowa Śniegu i zwariowana trzpiotka. Mają trzy główne zasady: nie zostawiać domu bez opieki - nie wpuszczać nikogo za próg - nie wspominać, w jaki sposób zginęli ich bliscy.

To jest opowieść o tym, jak jedna z panien Stern łamie te zasady. O tym, co można odnaleźć grzebiąc w przeszłości ukochanych ludzi. I o tym, co z tego wynika - dla trzech kobiet, nietypowego zegarmistrza, jeszcze bardziej niezwykłego antykwariusza, oraz pewnych tkaczek. To również opowieść o czasie, o chciwości i o rodzinie. O kilku rodzinach właściwie, połączonych w przedziwny sposób - nie zawsze więzami krwi.

A także: o poszukiwaniu skarbów, obalaniu mitów o nieomylności dorosłych (zwłaszcza tych nieobecnych, o których w domu Sternów się nie mówi - choć nie tylko ich), ostrożnej, ale głębokiej miłości, stworzeniach nie z tego świata i antykach. W tle przewija się muzyka zespołu Queen, którą polecam Wam jako soundtrack pod lekturę.


Bardzo, bardzo czekałam na nową książkę Marty Kisiel. Połknęłam ją w jedno popołudnie, i mogę powiedzieć tylko jedno: jestem absolutnie zachwycona. Nie tylko znakomitymi opisami Wrocławia w różnych momentach historii, błyskotliwymi, ciętymi dialogami oraz interesującymi bohaterami, do których z miejsca nabieram sympatii. Przede wszystkim - ponieważ pasjami lubię książki, które wciągają czytelnika w grę: podsuwają rozwiązania, ale w taki sposób, że do ostatniej chwili nie wiemy, że wiemy to, co wiemy. Jestem również wielką fanką tytułu książki - nie miałam pojęcia, że aż tyle treści można zmieścić w trzech drobnych literach. To także element gry, być może jeden z najciekawszych. Zagrajcie, nie pożałujecie.

Zwykle nie krzywdzę książek w ten sposób, ale cały koncept okładki jest absolutnie zachwycający.
Elementem gry jest tutaj wszystko: począwszy od tego, kto tak naprawdę jest bohaterem tej opowieści. Zaczęłam ten wpis wzmianką o pannach Stern, wokół których bez wątpienia zawiązuje się cała akcja, ale po drodze ciężar fabularny przesuwa się w kierunku kilkorga innych bohaterów.

Z początku wydaje się również, że mamy do czynienia ze stosunkowo prostą historią: ot, młoda, roztrzepana dziewczyna pozwala, aby obcy mężczyzna zabrał coś z domu jej ciotki. To jednak okazuje się być ostatnią z długiej serii kradzieży, w których nie zawsze giną rzeczy materialne. Czasami traci się spokój ducha - lub wiarę w człowieka. W zasadzie można by stwierdzić, że tylko jeden z bohaterów - niejaki Karolek - wychodzi z całej tej sytuacji bez szwanku, a może nawet z pewnym zyskiem. Karolek to w ogóle jedna z sympatyczniejszych postaci: Autorka mogła teoretycznie zrobić z niego ostatnią ciapę, ale zamiast tego stworzyła interesującego młodzieńca, który przy wszystkich swoich wadach broni się między innymi... genialnymi zdolnościami kulinarnymi. Że zacytuję naprędce dialog dwóch kobiet nad carbonarą: "-Uważaj, ten sos idzie w biodra. - Ja go mogę nawet samochodem podrzucić..."

Czy wspominałam już, jak dobrze to jest napisane? Pewnie tak.

Niebagatelną rolę odgrywa w powieści czas, oraz poruszanie się w jego ramach. Wielokrotnie przerabiałam już w różnych utworach motyw czasu jako rzeki - Marta Kisiel idzie tutaj o krok naprzód, proponując wersję podróży w czasie nie bardzo odległą od H. G. Wellsa, z elementami mechaniki rodem z Harry'ego Pottera. Próba ruszenia po śladach osób bliskich naszych bohaterom pokazuje jednak, że samo podróżowanie w czasie jest akurat najłatwiejszą częścią ich zadania. Nie jesteśmy w stanie naprawić nawet naszych własnych błędów - a co dopiero wpłynąć na decyzje innych, nawet najdroższych nam osób. Przeszłość ma to do siebie, że pozostawia nam w spadku nie tylko zagadki i legendy, ale również prozaiczne konsekwencje, z którymi musimy żyć dalej...

Żywię nieśmiałą nadzieję, że Autorka da nam więcej książek z tego cyklu - co zdaje się sugerować otwarta formuła zakończenia. Jest tutaj jeszcze sporo GŁĘBI do spenetrowania... (Wybaczcie, to było okropne. Toń jest o wiele lepsza, niż moje żarty językowe.)

Marta Kisiel, Toń, Wydawnictwo Uroboros
premiera: 23 maja 2018

Friday 27 April 2018

Materiał na serial: "Dom Wchodzącego Słońca" Aleksandry Janusz

Miasto Farewell przypomina Chicago z Akt Dresdena, i Londyn Matthew Swifta.

W mieście Farewell panuje chwiejna równowaga, utrzymywana dzięki mocom kilkorga nietypowych magów. (O jednym z nich Autorka pisze, że młodziutka bohaterka nie uważała go za przystojnego - ale gdyby sama była starsza o jakieś dwadzieścia lat, to co innego. Otóż potwierdzam, z perspektywy "wieku docelowego": sama prawda, zero przekłamań.) Żeby zostać przyjętym do magicznego terminu, trzeba rozwiązać szereg zadań z topologii, zaś almanach wiedzy tajemnej i przepowiedni dotyczących przyszłości miasta składa się z brulionów, pergaminów, i przypadkowych skrawków papieru w rodzaju restauracyjnego menu.

W Farewell stoi Dom Wschodzącego Słońca. Eunice Wight, nastoletnia buntowniczka i kontestatorka Systemu, przekracza jego próg i przekonuje się, że nic nie jest do końca takie, jak się nam wydaje.

Zdjęcie, poniekąd, spoilerowo-znaczące. Udało się także uchwycić ciekawie zaprojektowaną okładkę Domu Wschodzącego Słońca.
Jak zwykle ostatnio, mam dziwne skojarzenia. Debiutancka powieść Aleksandry Janusz (wydanie, z którym zapoznałam się dzięki uprzejmości Wydawnictwa Uroboros, to wznowienie książki wydanej pierwotnie w nieodżałowanej pamięci Runie) przywiodła mi na myśl serial o szkatułkowej konstrukcji, coś w rodzaju Netflixowego Orange is the New Black - na początku poznajemy pobieżnie głównych bohaterów opowieści, a później wątki i historie rozgałęziają się, tworząc siatkę powiązań i współzależności. Przy okazji dowiadujemy się nieco więcej o przeszłości magów z Farewell, a także o historii samego miasta - bohatera na własnych prawach - która ujęła mnie chyba najmocniej. Nie obraziłabym się za jej kontynuację - na całe szczęście tom drugi jest w planach, będę go z zaciekawieniem wyglądać.

Aleksandra Janusz, biolog molekularny i doktor neurobiologii (!), przedstawia zaledwie wycinek większego świata, który - jak się spodziewam - ma rozrysowany i rozpisany w najdrobniejszych szczegółach. Po lekturze Domu... pozostało mi wrażenie niedosytu (co oznacza pojawienie się pewnego szczególnej urody kota? Co kryje się w przeszłości naszych bohaterów, szczególnie Timothy'ego? Do czego jeszcze mogą posłużyć szkolne lektury?), i poczucie, że niektóre sceny powieści zostały zakomponowane w bardzo "graficzny" sposób, prawie jak scenopis dla operatora kamery. Czy Dom Wschodzącego Słońca ma tak zwany "potencjał ekranizacyjny"? Na pewno tak, choć niekoniecznie w krajowopolskich realiach. Być może dlatego Autorka umiejscowiła akcję w Ameryce, i czerpała z dziedzictwa wielu kręgów kulturowych. W efekcie uzyskujemy istny kogel-mogel idei, magicznych technik i tradycji, co w sumie bardzo zgrabnie odzwierciedla zglobalizowaną rzeczywistość, w której żyjemy na co dzień.

W Farewell można wybierać - jedni magowie będą rozwijać swoje zdolności za pośrednictwem skomplikowanego interfejsu superkomputera, inni skupią się na kultywowaniu tradycji zgodnych z duchowością Dalekiego Wschodu bądź Kabałą, jeszcze inni roztoczą magię iluzji za pośrednictwem muzyki rockowej. To miasto przygarnia każdego - prawda, jednych mniej chętnie, niż innych, ale jednak. Jaką ścieżkę wybierze Eunice, i czy wyciągnie właściwe wnioski z historii swoich mentorów? O tym musicie przekonać się sami...

Aleksandra Janusz, Dom Wschodzącego Słońca, Wydawnictwo Uroboros
premiera: kwiecień 2018

Thursday 19 April 2018

Christina Hesselholdt, "Vivian". Rozrzucony album

Chicago, rok 2007. Na licytację trafia zawartość podręcznej skrytki-magazynku, którego właściciel od dawna nie płaci czynszu. Oprócz skrzyń, pudeł i stosów powiązanych w paczki gazet, w skrytce znajdują się dziesiątki, setki, a może nawet tysiące negatywów i niewywołanych klisz.

Oto początek "kariery" jednej z najlepszych "ulicznych fotografek" w historii.

Vivian (Viv, Vivianne) Maier (Meir, Meyer, Smith), autorka zdjęć zapisanych na ponad stu pięćdziesięciu tysiącach klisz, nie ma pojęcia, że jej prace za kilka lat wywołają furorę. Nie dowie się również, w jak wielu krajach zostaną zaprezentowane. Nie obejrzy żadnego z filmów dokumentalnych, których twórcy będą próbowali odtworzyć owiane tajemnicą szczegóły z jej życia. Nieco ponad rok od dnia, w którym jej "skarby" trafiły na licytację, przewróci się na ulicy. Odejdzie po kilku miesiącach, nieświadoma faktu, że nowi właściciele jej klisz i negatywów szukają jej, aby obwieścić światu istnienie nieznanego dotąd geniusza fotografii.

Christina Hesselholdt próbuje w swojej powieści wypełnić białe plamy, z jakich składa się życiorys Vivian Maier. Niewiele o niej wiadomo: urodziła się w 1926 roku jako córka dwojga skomplikowanych, nie radzących sobie z życiem ludzi, część życia spędziła należącym do swojej matki w majątku we Francji; miała brata, który borykał się z uzależnieniem od narkotyków; przez większą część życia pracowała jako niania (chwilami urocza, niekiedy mocno kostyczna wersja Mary Poppins); za pieniądze ze sprzedaży francuskiej posiadłości rodzinnej pojechała w podróż dookoła świata; pod koniec życia utrzymywała się głównie dzięki pomocy byłych wychowanków, łożących na jej mieszkanie. Często przekręcała swoje nazwisko i zatajała szczegóły dotyczące pochodzenia i rodziny. Nie potrafiła pozbywać się niczego, co do niej trafiło.

Przez większość swojego dorosłego życia fotografowała wszystko, co wydawało jej się godne zapamiętania.

Vivian sama kupiła sobie pierwszy aparat: pudełkowy Kodak Brownie. Ja dostałam mój w prezencie od przyjaciela. Bessę, średni format z roku 1938., odziedziczyłam po dziadku.

Do zaledwie kilku potwierdzonych faktów z życia Vivian Maier, duńska pisarka Christina Hesselholdt dopisała opowieść na kilka głosów - samej Vivian, jej matki, kilkorga pracodawców, byłej wychowanki, wreszcie: Narratora, stawiającego niewygodne pytania i drążącego co bardziej nurtujące go kwestie. Skrawki (prawdziwego? wyekstrapolowanego? wyobrażonego?) życia Vivian przypominają rozsypane karty starego albumu: dopiero pod koniec powieści zaczyna się z nich wyłaniać wyraźnie zarysowana chronologia, a odtwarzanie całej historii tej frapującej postaci przypomina sklejanie opowieści z setek zdjęć - niekiedy podartych na drobne kawałki. To fascynująca podróż w głąb umysłu kobiety, o której tak naprawdę nic nam nie wiadomo.

Dlaczego żyła w nędzy, trzymając w skrzyniach nigdy nie zrealizowane czeki na tysiące dolarów? Dlaczego wzbraniała się (brzydziła?) przez jakąkolwiek bliskością fizyczną? Po co prowadziła swoich wychowanków poza bezpieczne przedmieścia klasy średniej, dlaczego upierała się, aby pokazywać im bezwzględną i brutalną stronę życia?

Wyobraźcie sobie, że macie w domu 150 tysięcy zdjęć rodzinnych, i nigdy nikomu ich nie pokazujecie. Ba, większości nawet sami nie oglądacie, bo nigdy nie zdecydowaliście się wywołać klisz...

Christina Hesselholdt udziela czytelnikowi odpowiedzi na te pytania - i nawet jeżeli przedstawiona przez nią wersja wydarzeń ma w sobie więcej z fikcji niż z prawdy, to na pewno nie można jej odmówić wyrazistości formy oraz intrygującej koncepcji. Przez strony powieści płynie się ze szczerą przyjemnością z obcowania ze świetnie skrojoną frazą (tutaj ukłony dla tłumaczki, Justyny Haber-Biały), a wizje kreowane przez autorkę pobudzają wyobraźnię czytającego. W książce nie ma ani jednej ilustracji, a mimo to jestem przekonana, że wędrując przez internetowe zbiory prac Vivian Maier bez trudu rozpoznacie wymienione w tekście fotografie: sposób ich opisu jest precyzyjny, poetycki, i doprawdy zachwycający.

Jeżeli - tak jak ja - interesujecie się twórczością Vivian Maier, koniecznie powinniście przeczytać tę książkę. Jeśli natomiast nie mieliście dotąd pojęcia o istnieniu tej ekscentrycznej fotografki: sięgnijcie po powieść, i wkroczcie w zupełnie nowy świat.

Christina Hesselholdt, VIVIAN, Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 18 kwietnia 2018

Dziękuję Wydawnictwu za umożliwienie mi spotkania się z tak świetnym kawałkiem literatury.

Wednesday 18 April 2018

54/104: Mikołaj Grynberg, REJWACH

(Wskutek intensywnego powtarzania sobie książek Gail Carriger, niepostrzeżenie przekroczyłam magiczną granicę 52 książek zaplanowanych na rok 2018. Niniejszym: podnosimy poprzeczkę do 104.)


Nie potrafimy sobie poradzić z żydostwem i żydowskością w kontekście polskiej rzeczywistości – taka jest smutna konkluzja płynąca z lektury Rejwachu. Pokolenie Ocalonych nie potrafi o tym mówić, ani nie może zwrócić się o pomoc do profesjonalisty z dziedziny psychologii, ponieważ niewielu ludzi posiada odpowiednie wykształcenie, doświadczenie w zakresie PTSD oraz wiedzę o konsekwencjach Szoa. To z kolei przekłada się na kolejne pokolenia, wychowane w traumie i niewiedzy. W połączeniu z zaściankowym, pełnym uprzedzeń myśleniem części społeczeństwa, tworzy to wybitnie niekomfortową atmosferę do prowadzenia jakiegokolwiek dialogu. Co widać zresztą na przykładzie pewnych decyzji politycznych podejmowanych przez przywódców naszego kraju.

I właśnie dlatego powinno się czytać historie i świadectwa tego rodzaju. Żeby doświadczyć prawdziwych, trwających do dziś konsekwencji potworności Zakłady.

Monday 16 April 2018

Wolę umbrelki od budyniu, czyli o książkach Gail Carriger


Alexia Tarabotti uważa, że jest stara (ponieważ skończyła 26 lat, i nadal nie wyszła za mąż), brzydka (ponieważ odziedziczyła odcień karnacji oraz rysy twarzy po swoim śp. ojcu, Włochu) oraz zbudowana zupełnie wbrew aktualnie panującym kanonom urody (ponieważ, o zgrozo, posiada biust). Jakby tego było mało, jest jeszcze jedna cecha, która wyróżnia Alexię spośród typowych mieszkanek Londynu epoki wiktoriańskiej.

Alexia Tarabotti nie posiada duszy.

Czyni ją to przedstawicielką rasy (gatunku?) preternatural, czyli dosłownie – „nieludzkich”. Brak duszy nieszczególnie przeszkadza Alexii w życiu codziennym: objawia się bowiem zwiększonym zamiłowaniem do logiki i niechęcią do wszelkiego typu „waporów”: postawa ta dodaje naszej bohaterce ekscentrycznego rysu w oczach opinii publicznej, ale bynajmniej nie komplikuje życia samej zainteresowanej.

Niejakich komplikacji nastręcza jednakże fakt, że Alexia posiada umiejętność „odbierania” nadnaturalnych zdolności wampirom i wilkołakom, jeżeli tylko znajduje się z nim w bezpośrednim (skóra-do-skóry) kontakcie. Biorąc pod uwagę daleko idące zakorzenienie osobników futrzastych i uzębionych w steampunkowej rzeczywistości stworzonej przez Geil Carriger na potrzeby pięciotomowego cyklu Protektorat Parasola (po polsku ukazały się tylko 4 tomy, bo czemu nie...), można przewidywać, że prędzej czy później dojdzie na tym tle do konfliktu dramatycznego.

Na łamach pięciu kolejnych tomów (w oryginale: Soulless, Changeless, Blameless, Heartless oraz Timeless; polskie ich tłumaczenia pominiemy wymownym milczeniem) Alexia dowie się nieco więcej o ograniczeniach związanych ze swoim „nieludzkim” stanem, pozna biografię dawno zmarłego ojca w szczegółach, których Los mógłby jej był oszczędzić (doprawdy!), zasugeruje czytelnikom, że może należeć do grupy określanej przez wtajemniczoną młodzież mianem bi-romantic, przekona się, że nie wszyscy uważają wydatny biust za odrażający, oraz wstrząśnie posadami znanego porządku w relacjach pomiędzy śmiertelnikami, wampirami, oraz wilkołakami. Poza tym skonsumuje znaczne ilości tarty kajmakowej, zaopatrzy się w nieprzeciętnej urody parasol, oraz zostanie miłośniczką pesto. A to dopiero początek...

Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach dowiedziałam się po raz pierwszy o istnieniu książek Gail Carriger (być może z Tumblra, ale głowy nie dam): wiem tylko, że mój egzemplarz Soulless zdobią liczne podkreślenia i komentarze, i że nie spotkałam jeszcze wśród moich znajomych osoby, która odniosłaby się do perypetii Alexii nieentuzjastycznie: a ja sama co jakiś czas odczuwam palącą potrzebę powtórnego zanurzenia się w pięcioksiąg z jej przygodami.

Cóż mogę rzec? Podoba mi się przepięknie stylizowany język powieści, oraz wątki bi- i homoerotyczne poprowadzone z dużym wdziękiem i wyrafinowaniem. I świetnie skonstruowana steampunkowa rzeczywistość. I bohaterka, która nie daj sobie dmuchać w kaszę, a mimo to zachowuje (na tyle, na ile możliwe przy braku duszy) swoją niewątpliwą kobiecość.

Tym razem rozpoczęłam powtórkę w okresie wielkanocnego lenistwa, i wszystko było idealne jak zwykle – dopóki nie przebrnęłam przez ostatni tom Protektoratu... i nie przeszłam płynnie do serii sequelowej: dwóch książek wydanych pod zbiorczym tytułem Protokołu Budyniowego.

I tutaj oto skończyło się dobre, a budyń uległ gwałtownemu przypaleniu. Przynajmniej przy pierwszej porcji.

Tutaj następują spoilery, jak stąd do Zamku Kingair.

Sunday 15 April 2018

43/53. Agnieszka Wolny-Hamkało, "Nikon i Leica"


Zgodnie ze słowem wprowadzającym do tomiku wierszy Agnieszki Wolny-Hamkało, Nikon i Leica to zbiór migawek i impresji, przywodzących na myśl osoby, emocje i wydarzenia które zapisały się szczególnie wyraźnie w pamięci Autorki. Lektura tych ulotnych, delikatnych wierszy przypomina nieco przeglądanie czyjegoś prywatnego (nomen omen) albumu ze zdjęciami. Paradoksalnie, zagłębianie się w intymność Autorki wywołuje w czytelniku falę nostalgii, i zachęca do zanurzenia się we własnych wspominkach o ciepłych wieczorach, zakazanych papierosach, i pierwszych miłościach.

Bardzo przyjemny efekt uboczny dobrej lektury.

Friday 13 April 2018

42/52. Anna Kańtoch, "Niepełnia"

Taką Anneke lubię najbardziej: z nielinearną, zupełnie szaloną narracją, z niedopowiedzeniami i świetnie zbudowanym klimatem opowieści. Niepełnia jest historią nieoczywistą, dotykającą tematu tożsamości w ogóle oraz tożsamości płciowej w szczególe - w rzeczy samej, mój konik, jak by na to nie patrzeć. Książka przeczytała mi się właściwie "sama", ale żałuję trochę, że z braku czasu nie ogłam sobie pozwolić na powtórną lekturę, żeby prześledzić wszystkie nitki w tej makatce (czy może wręcz: w tym gobelinie) historii i losów.

Bardzo, bardzo porządny kawałek literatury, z nieoczywistymi bohaterami i niesamowitym (tu się powtarzam) klimatem. Się poleca się.

Friday 6 April 2018

Śnieg zasypie wszystko - Anna Kańtoch, "Tajemnica Godziny Trzynastej"

Kiedy rozstawaliśmy się z Niną Pankiewicz w finale powieści Tajemnica Nawiedzonego Lasu, właśnie "straciła" rodziców wskutek własnych, magicznych machinacji. W scenie otwierającej Tajemnicę Godziny Trzynastej okazuje się, że tym razem odebrano jej... pamięć, co zdecydowanie komplikuje kwestię odnalezienia odpowiedzi na pytanie, gdzie nasza bohaterka się znajduje, dlaczego ma na sobie sukienkę z gorsetem, co stało się 26 lutego o pierwszej po południu, i dokąd odeszli wszyscy mieszkańcy cichego, zasypanego śniegiem miasteczka.

W miarę rozwoju akcji, Nina uzyska odpowiedź na większość powyższych pytań, spotka przyjaciela i odkryje, co kryje się pod idylliczną śniegową pierzynką: przy okazji jednak powstaną nowe pytania, między innymi o zasadność i moralność pamięci trzymającej się kurczowo tego, co było, zamiast żyć pełnią dnia dzisiejszego.
Do egzemplarza recenzenckiego dołączona została "ulotka", która zaostrza apetyt na czytanie i wzbudza zrozumiałą ciekawość czytelnika...
Tajemnica Godziny Trzynastej kontynuuje wątki rozpoczęte w poprzednich częściach cyklu o przygodach Niny oraz jej przyjaciół, koncentrując akcję wokół "śledztwa" prowadzonego przez Ninę w celu wyjaśnienia zagadki miasteczka Wilcze Doły. Autorka wychodzi jednak poza konwencję typowej powieści dla młodzieży, w której rozwiązanie zagadki automatycznie równa się happyendowi; odpowiedzi na zadawane przez Ninę pytania nie tylko prowokują u bohaterki szereg ponurych refleksji, ale również stawiają pod znakiem zapytania zasadność samego STAWIANIA PYTAŃ. Inteligencja Niny, niewątpliwy atut otrzymany "w spadku" po namaszczonym przez Anioły Wybrańcu, okazuje się wprowadzać sporo zamętu do życia bohaterki i jej przyjaciół. Podobnej krytyce podlegają również romantyczne zapatrywania Niny (oraz kilkorga nowych postaci przedstawionych w Tajemnicy Godziny Trzynastej) na spokojną, elegancką i wyrafinowaną przeszłość, powrotu (do) której mogliby sobie życzyć w szarych, ponurych, naznaczonych piętnem komunistycznej nijakości czasach im współczesnych. Powstaje pytanie, dokąd prowadzi droga wybrukowana dobrymi intencjami: a w konsekwencji przekonujemy się, że nie wszystkie błędy możemy naprawić, co samo w sobie stanowi znakomity morał i puentę powieści.

Poza przyjemnością z obserwowania, jak dorasta i rozwija się bohaterka powieści, Godzina Trzynasta dostarczyła mi również to, co w powieściach Anny Kańtoch lubię najbardziej: nielinearną narrację i skoki w czasie, które prowadziły mnie do finału powieści nieoczywistą, a przez to tym bardziej intrygującą drogą. Otwarte zakończenie sugeruje, że Godzina Trzynasta to nie ostatnie spotkanie czytelników z Niną i jej towarzyszami (sic!): osobiście jestem bardzo ciekawa, jak rozwinie się historia dziewczyny, której dojrzewanie do odpowiedzialności za życie swoje i innych ludzi obserwujemy już od pierwszej części cyklu autorstwa Anny Kańtoch. Nina powoli przekonuje się, że nadludzkie zdolności i magiczne moce nie zawsze mogą stanowić rozwiązanie wszystkich doraźnych problemów, i że czasami trzeba dokonać przysłowiowego powrotu do rzeczywistości, aby zmierzyć się z wszystkimi jej wyzwaniami.

To zdecydowanie moja ulubiona okładka z całej serii książek o przygodach Niny.
Jak na kierowaną do młodego czytelnika powieść fantastyczno-kryminalną, jest to bardzo praktyczny, i godny zapamiętania wniosek...


"Tajemnica Godziny Trzynastej", trzecia część cyklu Anny Kańtoch o przygodach Niny Pankiewicz, ukaże się nakładem wydawnictwa Uroboros 18 kwietnia 2018 roku.

Thursday 5 April 2018

41/52. Katarzyna Wężyk, "Kanada. Ulubiony kraj świata"

Przyznam bez bicia, że do tej pory Kanada kojarzyła mi się głównie z Wyspą Księcia Edwarda, wódką o smaku syropu klonowego oraz genialnie zdywersyfikowanym rządem Justina Trudeau. Książka Katarzyny Wężyk ugruntowała moją wiedzę na te tematy (dodając kilka nowych szczegółów do namalowanego w pastelowych kolorach obrazka - kto by przypuszczał, że WKE jest nie tylko ojczyzną Ani Shirley [mimo że ruda urodziła się bodajże w Nowym Brunszwiku], ale także mekką narkomanów?), i uzupełniła ją o kilka ciemniejszych wizji.

Nie miałam bowiem pojęcia o przymusowej "edukacji" rdzennej ludności Kanady, ani o lobbystach przemysłu wydobywczego ("piaski smołonośne" to bardzo efektywna marketingowo nazwa złóż bitumicznych), ani o całych dzielnicach i miastach zamieszkałych przez bezrobotnych, żyjących na obrzeżach "cywilizowanego świata".

Tym bardziej jestem jednak zmuszona przyznać, że zazdroszczę Kanadzie umiejętności przyznawania się przynajmniej do części błędow popełnianych przez jej władze, i otwartości na głos mniejszości etnicznych, płciowych i religijnych. Oraz programu prywatnego sponsoringu uchodźców (choć w obliczu wszystkiego, o czym przeczytałam, rodzi się we mnie pytanie  o programy pomocy "rodowitym" Kanadyjczykom...). Ulubiony kraj świata to solidny, dobrze skomponowany reportaż o miejscu, które jako pierwsze przychodziło mi na myśl w kontekście ewentualnej emigracji zarobkowo-politycznej.

Po ukończeniu lektury, nadal widzę w nim znaczny potencjał.