Monday 1 May 2017

Kwietniowo...



Majówka. Podobno. Słońce zaczęło wyrażać chęć do współpracy, choć za oknem nadal zimno i wilgotno – siadam zatem przy kawie i archiwalnych Maglach Wagli, żeby podsumować kwiecień czytelniczo-teatralny.
W teatrze otóż widziałam w kwietniu dwie rzeczy, obie świeże, i bardzo od siebie odległe, choć na tę samą literę: Ojca w Ateneum oraz Ożenek na 6. Piętrze. Ojciec to wiwisekcja umysłu starego człowieka, zapadającego coraz głębiej i głębiej w chorobę, niszczonego od wewnątrz przez utratę podstawowych zdolności percepcji rzeczywistości i kojarzenia faktów. Marian Opania w tytułowej roli po stokroć rekompensuje „jednominowość” Magdaleny Schejbal, i tworzy kreację wybitną – ale uprzedzam, to nie jest sztuka, na którą można pójść w sympatycznym towarzystwie, i przyjemnie spędzić wieczór: ale raczej pretekst do głębokiej analizy stosunków panujących w rodzinie, której część stanowi stary rodzic lub rodzice.

(Na marginesie: w sztuce mamy do czynienia z nielinearnym czasowo rozwojem akcji. Szkoda, że niektórzy spośród widzów nie zrozumieli, o co cho.)
Jeżeli więc mają Państwo życzenie wybrać się do teatru w celach typowo rozrywkowych, a przy tym zobaczyć kawał dobrego aktorstwa, proponuję jednakowoż Ożenek – na scenie między innymi Dereszowska, Chruściel, Żółkowska, Żak (Cezary), Chabor, Pazura (znowu Cezary!), Żebrowski oraz Głowacki – nie Cezary, ale Piotr, zdecydowanie najmocniejszy akcent w obsadzie: aczkolwiek nie ma tam ani jednej źle zagranej roli. Bardzo nieoczywista inscenizacja ze znakomicie przemyślaną scenografią i ruchem scenicznym, tekst Gogola podany z werwą i biglem – ja jestem na TAK, proszę Szanownych.



Co w kwestii książek?
Poszłam w tym miesiącu po kluczu (quasi) biograficznym: tłumaczenia Dylana pióra Łobodzińskiego, opowieść o Dariusza Michalskiego o śp. Wojciechu Młynarskim, świetnie się czytające rozmowy panów Bonowicza i Waglewskiego: to wszystko z czystym sercem Szanpaństwu polecam, a do pana Wojciecha W. zgłoszę się po autograf przy okazji Warszawskich Targów Książki – kto się wybiera?...
Żeby jednak nie było tak różowo: gwałtowna, emfatyczna odradzanka na zakończenie wpisu.
Ostatnią moją książką kwietniową okazało się być Ani żadnej rzeczy… autorki piszącej się S. M. Borowiecky. Wprowadzenie zapowiada opowieść mogącą konkurować z różnymi Kodami, Aniołami i Demonami itepe, czerpiącą garściami z symbolizmu i numerologii, prowadzącą czytelnika od Polski po Watykan z przystankami we Francji, Szwajcarii i Wiedniu. Obiecuje odkrycie tajemnic wiążących hitlerowców z poszukiwaczami Graala, demaskację pradawnych bractw strzegących tajemnic podważających wszystko, co wiemy o historii naszej cywilizacji, oraz silną, wielowymiarową bohaterkę. I aż do strony 22. wszystko wydaje się sugerować wielce obiecującą lekturę. Niestety, stron jest w tej książce ponad 300 (a podobno istnieje także kontynuacja – Która jego jest), a na nich – liczne błędy stylistyczne, brak znaków diakrytycznych lub liter, zerowa znajomość zasad interpunkcji oraz akcja równie spójna, co dowolny dokument po przejściu przez niszczarkę. Nie zrozumiałam, jakie były motywacje poszczególnych bohaterów, ani w jaki sposób ich działania miałyby się zazębiać z mocnym stylistycznie i znaczeniowo początkiem książki (być może pisanym przez kogoś innego?...). Nie przekonała mnie żadna z przedstawionych przez autorkę teorii (spiskowych), ani nie zachwyciło jej (autorki) pozowanie na hybrydę Browna i Miłoszowskiego. Zagorzali fani gatunku mogą dać pani Borowiecky szansę – pozostałym Państwu odradzam serdecznie. Można w zamian za to poczytać Margaret Atwood, przed obejrzeniem serialowej wersji Opowieści podręcznej – niniejszym idę po herbatę, zapadam w fotel, i oglądam.
Dobrej majówki!