Monday 31 December 2018

161/156. Leni Zumas, "Czerwone zegary"

Kiedy czyta się książkę o Ameryce, w której zdelegalizowano aborcję oraz in vitro, a w życie wchodzą właśnie przepisy uniemożliwiające adopcję dzieci przez osoby samotne, w sposób naturalny przychodzą człowiekowi do głowy dystopie w rodzaju Opowieści podręcznej, oraz obrazki z zaczernionych ulic własnego kraju. Czerwone zegary mogłyby bardzo łatwo zsunąć się w objęcia  klisz i stereotypów (kiedy czyta się w blurbie o nauczycielce, bezskutecznie próbującej zajść w ciążę, oraz wzorowej uczennicy zaliczającej tzw. "wpadkę", rozwiązania fabularne nasuwają się same) - szczęśliwie Leni Zumas udało się tego uniknąć, i stworzyć historię bez klasycznego happyendu (żadna z bohaterek, być może z wyjątkiem znachorki, nie uzyskuje dokładnie tego, co jej się marzyło - o ile w ogóle wychodzi z tej historii "na plusie"), ale za to z szeregiem celnych spostrzeżeń dotyczących współczesnego spojrzenia na kobiece ciało, płodność, procesy reprodukcyjne, oraz ogólnie pojmowaną, i w cudzysłów ujmowaną, "moralność".

Nie jest to książka, którą stawiałabym w jednym rzędzie ze "sztandarową" powieścią Atwood - niewątpliwie jednak warto zajrzeć do Czerwonych zegarów (poleca je Naomi Alderman, co samo w sobie powinno stanowić ważny argument ZA lekturą) - a w przyszłym roku porównać je z zapowiadanym sequelem Opowieść podręcznej. Trwam w oczekiwaniu.

Thursday 27 December 2018

163/156. Małgorzata Bryl-Sikorska: "Przełom"

To jest książka z ładnymi ilustracjami, i sporą dozą wiedzy zaczerpniętej z książek typu Sekretne życie zwierząt.
I to w zasadzie wszystko, co we mnie pozostało.

160/156. Nadiya Hussain: "The Secret Lives of the Amir Sisters"

Nadiya Hussain zwyciężyła w mojej ulubionej serii The Great British Bake Off - nic więc dziwnego, że domowe wypieki zajmują ważne miejsce w akcji Sekretnego życia sióstr Amir, pełniąc wręcz rolę rozwiązania ex macchina wszystkich trapiących bohaterki problemów. Mimo to powieściowy debiut Nadiyi, pochodzącej z Bangladeszu muzułmanki, oddanej żony, matki trojga dzieci, zwyciężczyni GBBO, autorki tortu urodzinowego dla królowej Elżbiety, prezenterki programów telewizyjnych oraz osoby odpowiedzialnej za przepis na brownie, z którego korzystam przynajmniej raz w miesiącu, tchnie radosną świeżością i optymizmem. Niewiele wiem o życiu w hołdującej tradycjom religijnym i kulturowym wielodzietnej rodzinie Bengalczyków, muszę więc uwierzyć Autorce na słowo, gdy opisuje stosunki pomiędzy czterema siostrami Amir - z których każda reprezentuje inny typ, być może nieco zbyt uschematyzowany - oraz ich rodzicami, przyjaciółmi i znajomymi. Nie jest to książka pozbawiona wad, ale niewątpliwie czyta się ją ze sporą przyjemnością. W planach wydawniczych figuruje sequel tej historii - być może skuszę się i na niego.

159/156. I. Wiśniewska: "Lud z grenlandzkiej wyspy"

Coś mi tu nie grało. Zupełnie nie wiem, co - ale jednak, nie grało.
I było mi zimno od czytania - co w przypadku Hen wcale mi nie przeszkadzało, ale tutaj: przeciwnie.
Czy ktoś byłby uprzejmy mi to wyjaśnić? Tylko poważne oferty.

158/156. "Ojciec". Opowiadania

Mam bardzo dobre relacje z moim Ojcem, co zawsze stanowiło dla mnie powód do radości.
Bohaterowie tego zbioru opowiadań mają (w większości) zupełnie inne doświadczenia, i próbują je przepracowywać w ujęciu fikcyjnym. Nie miałabym najmniejszego problemu w rozpoznaniu stylu większości Autorów (Witkowski, Dukaj, Orbitowski, Szczerek), co samo w sobie stanowi dość interesujący aspekt artystyczny zbioru.
Zdecydowanie polecam Ojca wszystkim tym, którzy pragną zobaczyć swoje prywatne relacje ojcowsko-synowskie (córkom może być nieco trudniej utożsamić się z niektórymi historiami/doświadczeniami) w perspektywie, lub raz jeszcze je przemyśleć.
(A laury dla najlepszego autora zbiera, jak to ma u mnie ostatnio w zwyczaju - Jakub Małecki.)

157/156. "Wielki Ogarniacz Życia - we dwoje"

Jak się okazało (i nikt się temu nie dziwi), nie jestem odpowiednim targetem dla tej konkretnej książki. O ile Pani Bukowa pijąca wino na butelki oraz nie przejmująca się linią (bo doskonałość to forma kulista) jest mi bardzo bliska duchowo - o tyle okołorandkowe rozkminy oraz wyzwania, jakie niesie ze sobą życie w związku o charakterze miłosnym, są mi ideologicznie obce. No cóż...

Sunday 16 December 2018

156/156. Jakub Małecki: "Nikt nie idzie"

Prawdopodobnie najważniejsza książka, jaką przeczytałam w tym roku.

Kupiłam ją zaraz po premierze, na początku listopada - a przeczytałam niespełna miesiąc później, jako sto pięćdziesiątą szóstą pozycję w roku dwa tysiące osiemnastym. Z perspektywy kilku tygodni, jakie dzielą mnie od zakończenia lektury, mogę powiedzieć, że moje spotkanie z Nikt nie idzie przypadło na końcówkę dwumiesięcznego okresu ciężkiej depresji, apatii i ogólnej degrengolady emocjonalnej, przeplatanej atakami paniki, chroniczną bezsennością, i spowodowaną wyczerpaniem histerią.

Najwyraźniej potrzebowałam tej niespecjalnie wesołej opowieści o stracie, skomplikowanych relacjach rodzinnych, ciastach pieczonych jako odmiana po karierze w korporacji oraz japońskiej poezji (choć nigdy nie należałam do miłośników haiku), żeby pozbierać się do przysłowiowej kupy. Drogi Autorze - dziękuję.

Przełom nastąpił we mnie dzięki jednemu cytatowi: zamieszczam go tutaj, na wypadek, gdyby okazał się potrzebny i Wam.

Czasami podczas podróży ogarniało ją zdziwienie, że tak bardzo potrafi skupić się na drobnym wycinku świata, ignorując całą olbrzymią resztę. Szef, chamski komentarz na Fejsie, krzywe spojrzenie sąsiadki. Nieporozumienie z koleżanką i korek na Marszałkowskiej. Siedziała przy plastikowym stoliku w gruzińskiej knajpie albo na ławce przed Błękitnym Meczetem i patrzyła na ludzi, dla których jej szef, jej profil fejsbukowy i jej sąsiadka nie istniały, bo cała Warszawa, cała Polska była dla nich tylko jednym z kolejnych przystanków na mapie jednej z kolejnych podróży.

Wracała z poczuciem, jakby po bokach i z tyłu głowy wykształciły jej się dodatkowe oczy, a potem wizja powoli z powrotem się zawężała. Inne miejsca i światy oddalały się coraz bardziej, aż do kolejnego urlopu i kolejnego olśnienia w terminalu lotniska Okęcie.

155/156. Leonard Cohen: "Płomień"

Jeżeli czegoś mi brakowało podczas lektury wierszy, tekstów i zapisków Leonarda Cohena - to tylko dwujęzycznej formy książki, jak w przypadku ostatniej powieści Nabokova, odtwarzanej z notatek na rewersach bibliotecznych i wydrukowanych obok polskiego tłumaczenia. Oryginalne brzmienie tekstów jestem sobie w stanie odtworzyć; zamieszczone w tomiku faksymilia pomagają wczuć się w język, którym operuje Cohen: ale nie ukrywam, że kiedyś nabędę pewnie także anglojęzyczną wersję Płomienia, dla samej przyjemności czytania poezji Leonarda tak, jak On ją pisał.

154/156. Hanna Krall: "Sześć odcieni bieli"

Są reportażyści dobrzy, bardzo dobrzy, świetni - i jest Hanna Krall, klasa sama w sobie. Bez względu na to, czy pisze o brutalnym morderstwie w obrębie niewielkiej społeczności, o pomysłach na romanse autorstwa przedstawicieli Nowej Klasy Robotniczej, czy o sześcioosobowej rodzinie gnieżdżącej się w mieszkaniu zdecydowanie za małym na ich potrzeby, Krall tworzy reporterskie perełki, rozpalające wyobraźnię czytelników. I nie jest istotne, czy się cokolwiek pamięta z opisywanych przez Nią czasów -jak ja - czy też jest się dzieckiem zupełnie nowego ustroju, z zupełnie nowymi problemami. Sześć odcieni bieli opisuje nas wszystkich, takich, jakimi jesteśmy - zawsze, uniwersalnie, i być może - ostatecznie, i bez szans na zmianę.

Thursday 6 December 2018

150, 153/156. J.S.A. Corey: "Wojna Kalibana" / "Wrota Abaddona"

Ja jestem prostym i nieskomplikowanym człowiekiem. Dobra space opera potrafi mnie ucieszyć równie mocno, jak dzieło noblisty - o ile jest to dobra space opera, z wartką akcją, sensownym podkładem naukowym, oraz ciekawymi bohaterami.

Służącą za kanwę serialu The Expanse serię powieści autorstwa dwóch panów (w tym asystenta GRRMartina) sygnujących się jednym pseudonimem zaczęłam czytać od starego wydania pierwszego tomu: jakiś czas temu rozpisywałam się nad słabością tamtej wersji, przy opracowywaniu której budżet na tłumacza skończył się w połowie. Tom drugi i trzeci przybyły do mnie z biblioteki w okresie natężonej aktywności bakterii i wirusów, i wydatnie poprawiły jakość mojej rekonwalescencji. Opowieści o perypetiach Jima Holdena i załogi Rosynanta mają właściwy ciężar gatunkowy - jest tu sporo scen akcji, zbalansowanych przemyśleniami na tak zwane tematy ostateczne; wielkie osiągnięcia ludzkości oraz małość jednostki; humor i patos - kwalifikujący je jako Bardzo Dobre SF - przynajmniej w moim prywatnym rankingu.

Aczkolwiek bardzo się cieszyłam, mogąc rzucić się na tom trzeci zaraz po skończeniu lektury drugiego, ponieważ cliffhanger był niecy i zdradziecki. Dlatego też cieszy mnie niepomiernie obecność polskiego tłumaczenia tomu czwartego na półkach księgarni... choć kusi mnie przejście na język oryginału, dla szybszego dostępu to tak zwanego contentu.

Ps. Serial też zaczęłam oglądać. Jest moc - choć dobrze zrobiłam rozpoczynając od literackiego pierwowzoru...

Wednesday 5 December 2018

149/156. A. Kroh, SKLEP POTRZEB KULTURALNYCH

Ludzi z nizin pociąga uromantycznianie górali i ich kultury. Jeździmy tam na wakacje, klaszczemy w rytm mniej lub bardziej tradycyjnych melodii, "bratamy się" z "lokalsami", a po powrocie opowiadamy, jak bardzo na miejscu czujemy się na Podhalu.

Antoni Kroh wyjechał do Bukowiny jako mały chłopiec, i tam przez pewien czas chodził do szkoły, latami czując się jak outsider pomiędzy swoimi rówieśnikami. Jako dorosły mężczyzna ukończył etnografię, i przez pewien czas pracował w zakopiańskim muzeum, odbrązawiając swoje wyobrażenia o krainie, w której spędził dzieciństwo. Z tych dywagacji, anegdot, esejów, obserwacji i przemyśleń powstał Sklep potrzeb kulturalnych: zbiór myśli, które pomagają człowiekowi z nizin zrozumieć, jak mało naprawdę wie i rozumie na temat górali, ich życia oraz ideałów. Jak płytkie bywają jego przemyślenia, i jak dużo musi się dopiero nauczyć. Polecam książkę Kroha - szczególnie w zaktualizowanej wersji Po remoncie, która sama czytałam - wszystkim entuzjastom góralszczyzny, którzy chcieliby wyjść poza odpustową jarmarczność, i dowiedzieć się więcej o tym regionie, i ludziach tworzących jego historię.

Friday 30 November 2018

146/156. G. Orwell, BOOKS V. CIGARETTES

Zastanawialiście się kiedyś, ile prawdy kryje się w stwierdzeniu: czytanie książek to drogie hobby? George Orwell, owszem, zastanawiał się - do tego stopnia intensywnie, że skatalogował całą swoją domową bibliotekę (co i ja obecnie uprawiam, z pomocą apki My Library), obliczył szacunkową wartość wszystkich posiadanych tomów (biorąc pod uwagę sposób ich zakupu - rynek pierwotny bądź wtórny, egzemplarz recenzencki, prezent etc.), a następnie przełożył ją na aktualnie obowiązujące ceny piwa i papierosów. Cóż się okazało? Czytanie jest - w przeliczeniu na godzinę aktywności - o wiele bardziej opłacalne, niż palenie średniej jakości tytoniu, tudzież regularne odwiedzanie pobliskiego pubu na "pół jasnego". Bardzo interesująca konkluzja - a to dopiero pierwszy z zebranych w szczupłym tomiku Books v. Cigarettes esejów. Zbiorek ten polecam zarówno miłośnikom Orwella, jak i fanom wszelkiej maści form felietonowo-eseistycznych. Dowiecie się z niego, jakie są największe bolączki właścicieli antykwariatów, oraz co autor Roku 1984 pamięta z lat szkolnych: a przy okazji będziecie się - zapewne - znakomicie bawić.

Thursday 29 November 2018

145/156. Z. Radzik, EMANCYPANTKI. KOBIETY, KTÓRE ZBUDOWAŁY KOŚCIÓŁ

Ale... jak to? W pierwszym wieku naszej ery kobiety mogły sprawować funkcję diakona? I nikomu to nie przeszkadzało?... Nikt się nie burzył, że kobiety tworzyły grupy biblijne, niejednokrotnie finansujące pracę mężczyzn - jak choćby Hieronima od Vulgaty? Samotne wdowy pielgrzymowały do Ziemi Świętej? Wychodziły na pustynię i wiodły życie ascetek? Wreszcie - członkinie pierwszych współnot chrześcijańskich były wymieniane w Listach Apostolskich jako równe apostołom / godne między apostołami - i nikomu to nie przeszkadzało: aż do dwudziestego wieku, kiedy to przy przekładzie z greki wymyślono nieistniejące imię męskie, żeby uniknąć wynoszenia kobiety do takiej godności?

Niewiarygodne!

Dużo się mówi ostatnio o "drugiej połowie historii" - a Emancypantki Zuzanny Radzik powinny stać się w tym kontekście lekturą obowiązkową. Jeżeli podobał Wam się Kościół kobiet tej samej Autorki, lub jeśli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z Jej twórczością: zróbcie sobie przyjemność, i sięgnijcie po historię kobiet, które budowały Kościół katolicki. Bez nich nie miałby co najmniej połowy swoich fundamentów.

Thursday 22 November 2018

(Krzywe) zwierciadło galaktyki: Natalia Kuntić, "Porwanie na planecie Z"

Historia zaczyna się dość banalnie: w dwudziestym czwartym wieku dwie młode dziewczyny, pochodzące z planety T studentki kosmetologii (nauki o geopolityce kosmosu) na planecie Z, łapią spadek formy podczas nauki do egzaminu powtórkowego, i postanawiają poprawić sobie humor wizytą w popularnej wśród śmietanki towarzyskiej i celebrytów kawiarni. Tak się składa, że w tym samym czasie w kawiarni znajduje się również minister finansów z małżonką, grupa turystów z planety A, dwie dziewczyny z księżyca Ee, wokalistka z T (wraz ze swoim toksycznym chłopakiem), tajemnicza specjalistka od PRu, pochodząca z "mitycznej" planety X, i dwoje kelnerów, kłócących się o przyszłość ich związku (ona właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży, on zaczyna panikować i proponuje radykalne pozbycie się "problemu").

Wszyscy ci ludzie stają się zakładnikami pięciu bojowników z planety T, postulujących wycofanie się wojsk i polityków planety Z z terytorium ich świata. Sprawą zaczynają się interesować Jedyne Słuszne Państwowe Media, tworzące naprędce linię ideologiczno-polityczną; losem zakładników przejmuje się także syn wpływowego biznesmena, być-może-były chłopak jednej z porwanych kobiet. Koncepcje są różne - uwolnić zakładników, negocjować z terrorystami; zignorować zakładników, powybijać terrorystów - podobnie jak różna jest motywacja członków grupy przestępczej, oraz postępowanie samych więźniów w tej nietypowej sytuacji...

Pomimo przeniesienia akcji w odległą przyszłość, debiutancką powieść Natalii Kuntić czyta się jak wnikliwą analizę współczesnej nam sytuacji geopolitycznej - problemów migracji zarobkowej, stratyfikacji społeczeństwa, rozkładu związków międzyludzkich, targetowania marketingowego, poszukiwania prawdziwej miłości, stereotypów, uprzedzeń, oraz manipulowania przekazem informacji. Opisane w Porwaniu na planecie Z wydarzenia rozgrywają się w przeciągu zaledwie kilku godzin, ale ten niedługi czas wystarcza na dość szczegółowe przedstawienie postaw bohaterów, ich poglądów na religię, normy społeczne kształtowane przez obywateli poszczególnych planet, politykę, PR i feminizm - niekoniecznie w tej kolejności. Autorka przeniosła sporą część dylematów trapiących współczesnych Europejczyków w nieco nietypową scenerię, do której czytelnik może jednak dopasować pewien klucz interpretacyjny. Byłam z siebie całkiem dumna, kiedy mi się to udało - gdzieś około strony 30.

Całość potraktowana jest zarazem z pewną swobodą fabularną oraz przymrużeniem oka, jak każda ideologia, która w formie bezkrytycznej zamienia się w fanatyzm. Mamy tu więc terrorystę-filozofa, który pada ofiarą manipulacji ze strony specjalistki od PR-u (osoby groźnej wyłącznie dla siebie samej, głównie o poranku, przed wypiciem trzech kaw - ktoś chyba był u mnie w domu...), mamy mocne zarysowane postaci zdecydowanych, silnych kobiet, którym jednakowoż miękną kolana, kiedy na horyzoncie pojawia się przystojny facet; mamy wreszcie dystyngowanego młodego mężczyznę z bogatego domu, który co prawda walczy zaciekle o uratowanie ukochanej z łap przestępców, ale zarazem już sobie wyobraża, jak ona mu za to zapłaci...

Cokolwiek paradoksalnie, najsłabszą stroną Porwania na planecie Z jest... język. Autorka prowadzi popularnego vloga i FP Kawa i Awangarda, do których przyciągnęły mnie - oprócz prezentowanej tam muzyki - zgrabnie napisane teksty, celnie puentujące rzeczywistość oraz współczesne zjawiska muzyczne. W debiucie powieściowym Autorki język literacki zdaje się jednak trochę wymykać Jej spod kontroli: pojawiają się na przykład troszkę koślawe związki frazeologiczne. Jest też nieco za dużo opowiadania w opozycji do przedstawiania tego, co robią i przeżywają bohaterowie, za dużo dosłowności i szczegółów, które niewiele wnoszą do fabuły. Szczególnie rzucają się w oczy rozbudowane opisy... ubrań noszonych przez poszczególne postacie: co prawda odnajdujemy je następnie na portretach bohaterów, wykonanych przez Igę von Geyso, ale sama informacja o kolorze spodni bohatera nie wnosi zbyt wiele do akcji książki. Owszem, warto podkreślać, że bohaterka ma buty na wysokim obcasie, jeżeli w pewnym momencie rzeczony obcas się złamie, albo bohaterka zleci ze schodów, ale ta sama zasada nie stosuje się w przypadku informacji o wieku znoszonej koszulki: szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę, że ludzie (przeważnie) nie są w stanie po pierwszym rzucie oka ocenić, jak długo jest lub była noszona dana część garderoby. (Dziękuję za to Opatrzności każdego poranka.) W moim subiektywnym odczuciu, książce wyszłoby na korzyść odchudzenie jej o drobiazgowe opisy garderoby (można je zastąpić podpisaniem ilustracji z portretami bohaterów), które zaburzają akcję i wybijają czytelnika (czy raczej: tę konkretną czytelniczkę) z rytmu. Początkowe rozdziały mają wskutek tego zupełnie inny klimat niż końcowe - przechodzimy oto od identyfikacji koloru odzieży wierzchniej do skomplikowanych opisów case'ów reklamowych, czy analizy profilu marketingowego jednej z postaci...

Ciekawym rozwiązaniem jest natomiast dołączenie do książki "soundtracku" w postaci informacji o tytułach piosenek, które - jak się domyślamy - zainspirowały poszczególne fragmenty; towarzyszą im zgrabne ilustracje graficzne: pierwszy raz miałam okazję czytać tak skonstruowaną książkę, i uważam to za bardzo interesujący zabieg.


Porwanie na planecie Z jest pierwszą częścią zapowiadanego jako trylogia cyklu powieści o losach młodych ludzi, stawiających sprzeciw panującemu reżimowi. Natalia Kuntić rozpoczyna swój cykl uzbrojona (sic!) w ciekawy pomysł na kreację świata i bohaterów: można jednak odnieść wrażenie (być może całkowicie zamierzone?), że Porwanie... to zaledwie pierwszy zwiad, przedstawienie bohaterów oraz zalążek historii, która zacznie się rozwijać dopiero w kolejnych częściach cyklu. Życzę zatem Autorce - wytrwałości w pisaniu, a obecnym i przyszłym czytelnikom - wielu pozytywnych wrażeń z lektury.

Do zobaczenia na planecie Z!...

Sunday 18 November 2018

That's my Hit... kind of book! - Daniel Wyszogrodzki: "Ale Musicale! Złote stulecie"

Zdaje się, że pierwszy był Skrzypek na dachu - w wersji teatralnej oraz filmowej, katowanej na okrągło (na zmianę z... West Side Story) podczas popołudniowego wysiadywania u dziadków. Były też składanki z przebojami z Camelotu, Oklahomy!, My Fair Lady i Show Boat - na KASETACH, albowiem jestem z tego właśnie pokolenia. A potem, w pamiętnym roku dziewięćdziesiątym szóstym, zostałam zabrana najpierw na Grosik 2 w Buffo, a potem - na moje pierwsze Metro, i to ostatecznie przesądziło o otwarciu się metaforycznych drzwi przeciwpowodziowych. Kiedy koleżanka ze studiów przywiozła z wyjazdu DVD z Takarazuki, a potem przez pół stypendium (i aż do dzisiaj) oglądałam wszystkie ichniejsze produkcje, jakie wpadły mi w ręce/na jakie dostałam bilet, sprawa była już przyklepana i przesądzona.

Żyję musicalem. Teoretycznie, bo w praktyce bywa różnie. (Aczkolwiek przyznaję się do okładania w głowie choreografii, gdy idę przez miasto i słucham nowej muzyki. Takie odchylenie od normy, co robić.) Od lat uprawiam również tak zwaną turystykę teatralną - a jeśli już gdzieś jadę, to albo na Szekspira (Stratford, festiwal w Manchesterze), albo na musical właśnie (Gdynia, Poznań, tudzież przyszłoroczny koncert o ogrodach Schonbrunn, bo grają Elisabeth, więc musiałam).


To zdjęcie zamieściłam na Instagramie, z obietnicą złożenia wyjaśnień. Proszę uprzejmie: znaczniki bliżej grzbietu symbolizują musicale, które widziałam/słyszałam/znam na pamięć i potrafię zaśpiewać co najmniej jedną z piosenek: na tyle, na ile pozwala mi skala głosu. (Trochę tutaj oszukuję, albowiem część spektakli widziałam najpierw/tylko po japońsku. Taka karma.) Ten sam system przyjęłam dla biogramów aktorów i twórców musicalowych, piosenek, zjawisk etc.

Znaczniki bliżej brzegu stron symbolizują musicale, na które dopiero się wybieram (jak Kinky Boots, planowane na grudzień), i te, które czekają w moich archiwach na swoją kolej - oraz The Book of Mormon, który przesłuchałam wczoraj, zwijając się ze śmiechu i... klejąc kartki świąteczne. Nie, nie umyka mi absurdalność tego obrazka.

Czy wobec proporcji, z jaką rozłożyłam moje zakładki, Ale Musicale! nauczyły mnie czegoś nowego, czy też była to lektura z cyklu: czytam o piosenkach spektaklach, które już kiedyś słyszałam widziałam? W zasadzie: jedno i drugie, co bardzo mnie ucieszyło. Dostałam w pakiecie kilka ciekawostek o moich ulubionych musicalach (nie miałam świadomości, że Producenci - na żywo oglądałam wersję tokijską w roku 2005, ze świeżo "wypuszczoną" z Takarazuki Nao Ayaki w roli Ulli - zdobyli najwięcej nagród Tony w historii, i nawet Hamilton ich nie przebił), sporo podpowiedzi dotyczących tego, co warto jeszcze zobaczyć (delikatnie klaruję pewnym osobom, że najbliższy weekend walentynkowy można by spędzić w Białymstoku, na Doktorze Żywago - a poza tym przymierzam się do Sondheima, z którego bogatego dorobku znam dotąd tylko Into the Woods oraz Sweeney Todda), i obficie bijące źródło informacji o twórcach nowoczesnego musicalu, pomocne przy uporządkowywaniu mojej, miejscami dość chaotycznej, wiedzy. Przypuszczam, że Złote stulecie ma szansę stać się sztandarową lekturą dla entuzjastów teatru muzycznego - zarówno dla początkujących, jak i zagorzałych fanów - czego niniejszym serdecznie życzę Autorowi, i wyrażam podziw za ogrom pracy włożonej w przygotowanie tak wyczerpującego kompendium.

Kącik pod patronatem Gordona Ramsaya, czyli What Would I Change?: gdybym na skutek jakiegoś magicznego splotu okoliczności miała przygotować suplement do pierwszego wydania, zapewne znalazłyby się tam obszerniejsze informacje na temat takich pozycji, jak The Boy from Oz, Me and My Girl, Rocky Horror Show (podczas przedstawienia w Och Teatrze z radością przekonałam się, że aktorzy świetnie radzili sobie z przyniesionym przez widzów papierem toaletowym oraz entuzjastycznymi okrzykami Dupek! - nie, nie krzyczałam sama....), czy gdyński Wiedźmin, na którym byłam już dwukrotnie, i wychodziłam zachwycona: może dlatego, że ta inscenizacja wydaje mi się bliska stylistycznie pewnej umowności panującej w japońskim teatrze muzycznym (poza Zuką). Dodałabym również, niejako w formie przypisu, kilka słów o serialu Smash, z fabułą osnutą wokół przygotowywania musicalu o Marylin Monroe. Z czysto językowego/merytorycznego punktu widzenia, zastanowiłabym się nad zasadnością fragmentu opiewającego niezwykłość francuskiego jako języka, w którym tłumaczy się nawet 'międzynarodowe' słowo "komputer": albowiem po hiszpańsku mówi się na to urządzenie ordenador lub equipo, a język ten ma jednakowoż nieco większy zasięg geograficzny. No i poprawiłabym kilka literówek, oraz koniecznie!: wspomniany na stronie 398. tytuł piosenki z musicalu Once: brzmi on When Your Mind's Made Up, nie When You're Mind, etc.

Mimo wszystko są to jednak drobiazgi, niezdolne złożyć się na przysłowiową łyżkę dziegciu, która mogłaby próbować zatruć tę beczkę musicalowego miodu. Krótko i zwięźle: polecam, zachęcam, pozdrawiam!

Thursday 15 November 2018

147, 148/156. Józef Tischner: "Inny. Eseje o spotkaniu" / Robert Biedroń: "Nowy rozdział"

Księdza Profesora miała okazję spotkać na ślubie i weselu w Łopusznej: byłam jednak wtedy tak młodym szkrabem, że z całego dnia zapamiętałam wyłącznie zieloną galaretkę; Jego twórczość odkryłam dopiero jako całkiem dorosła dziewczyna, i od tego czasu bardzo żałuję, że nic więcej nie pozostało mi w pamięci. Roberta Biedronia spotkałam na ubiegłorocznych warszawskich Targach Książki, i odebrałam go jako przeuroczego, emanującego niesamowitym ciepłem i pozytywną energią.

Tym smutniej mi, że książki obu tych mężczyzn, które przeczytałam zresztą w ciągu trzech dni zaledwie, wydały mi się przepełnione frazesami i wielokrotnie powtarzanymi truizmami, które po wielokroć czytałam już u tych i innych autorów. Zgadzam się zarówno z diagnozą stanu politycznego współczesnej Polski, jak i z palącą potrzebą podejmowania dialogu z Innym (rozmowy z kimś, w opozycji do mówienia do kogoś): ale żałuję, że twierdzeniom tym nie towarzyszyły dalej idące konkluzje, lub choćby szczątkowe recepty na dręczące nasze społeczeństwo choroby. Tymczasem poczułam się zawieszona w pustce, której nie miałam czy wypełnić.

Ot, smuteczek...

144/156. J. S. Margot, "Mazel tow"

Na poły autobiograficzną opowieść młodej dziewczyny zatrudnionej jako opiekunka/korepetytorka dzieci w rodzinie ortodoksyjnych Żydów antwerpskich podsunęła mi mama (bo akurat była w bibliotece). Skoro była, proszę bardzo: przeczytałam w któryś sobotni wieczór, i w zasadzie nie dowiedziałam się niczego nowego na temat ogólnie pojętej tradycji i kultury żydowskiej, choć sama lektura okazała się, owszem, przyjemna, lekka i zabawna. Jeżeli mam coś polecać, to prawdopodobnie będzie to dowcip o kontrolerze podatkowym odwiedzającym pewną synagogę: ale muszę przyznać, że dla osób przystępujących do lektury z podstawową wiedzą na temat codziennego życia współczesnych Żydów może to być za mało, by poczuć czytelniczą satysfakcję. Jako wprowadzenie w temat, owszem, działa: ale tylko tyle, i aż tyle.

Sunday 11 November 2018

131/156. Michał Rusinek: "Jaki znak twój?"

COŚ JEJ WINIEN?

A my? Powinniśmy mieć w zwyczaju
kasować bilety w tramwaju.
Dawać resztki jedzenia bezdomnym dachowcom.
Kibicować naszym sportowcom.
Stawać w obronie słabszych dzieci.
Na ulicy nie śmiecić.
Uczyć się obcych języków.
Czytać książek bez liku.
Nie marnować bez sensu wody.
Odbywać różne podróże i mieć przygody.
Pomagać koleżankom i kolegom.
Nie uważać się za kogoś lepszego.
Umieć słuchać, a nie tylko gadać.
W razie czego przeprosić sąsiada.
Nie wyżywać się na mrówkach.
Nie ściągać na klasówkach.
W zimie karmić ptaki.
Nie używać słów byle jakich.
I sprzątać po swoim psie
- ale to się przecież wie!

Dobrego świętowania!

Tuesday 6 November 2018

143/156. Mariusz Szczygieł, "Projekt Prawda"

Spomiędzy krótkich impresji dotyczących prywatnej codzienności Autora - spomiędzy kart zapomnianej powieści Stanisława Stanucha - spomiędzy opowieści o prawdach odnajdowanych przez przypadkowych rozmówców redaktora Szczygła - wyłania się pewna prawidłowość, którą na własny użytek zamierzam określić następująco:

Żyjemy pomiędzy, obok, i w odniesieniu do - innych ludzi. Nie da się tego zignorować w sposób, który nie odebrałby nam człowieczeństwa jako takiego. Nie da się żyć bez drugiego człowieka, lub stawiając własne potrzeby bezwarunkowo ponad jego potrzebami - i nie odczuwać z tego powodu żadnego dyskomfortu - jeżeli pozostała w nas choćby odrobina człowieczeństwa jako takiego.

Taka jest moja konkluzja po lekturze Projektu Prawda. Sprawdzicie, jaka będzie Wasza?...

Sunday 4 November 2018

142/156. Hari Kunzru - "Białe łzy"

To jest opowieść o poszukiwaniu autentycznej muzyki, i o konsekwencjach wkradania się w historię muzyki związanej ściśle z konkretną grupą etniczną, i korzeniami tejże grupy. Dwóch audiofilów - chłopak z nizin oraz dziedzic imperium finansowego - poszukuje sposobów na odtworzenie dawnego brzmienia, i nagrywa przypadkowe fragmenty muzyki w plenerze nowojorskiej dżungli. Na skutek "sterowanego przypadku" docierają do twórczości zapomnianego bluesmana, którego historia wiąże się w przemyślny sposób z dziejami rodziny jednego z młodzieńców.

Białe łzy nie są powieścią rozliczeniową. Nie próbują podawać gotowych recept na wybielanie (nomen omen) historii segregacji rasowej, prześladowań, nowożytnego niewolnictwa i pracy przymusowej. Podkreślają za to skutki przejmowania dziedzictwa kulturowego jednej grupy (społecznej, etnicznej, rasowej) przez inną, uważającą się bardziej uprzywilejowaną, godniejszą posiadania prawa do "autentycznych" wartości. Objawia się to między innymi poprzez tworzenie prawdziwego brzmienia na podstawie czegoś, co tak naprawdę nie ma nic wspólnego z historią społeczności, która - w przypadku sytuacji opisywanej przez Kunzru - przeszła przez lata niewolnictwa i prześladowań, z których powstała muzyka bluesowa. To mocny obraz, zmuszający do przemyśleń i refleksji.

Krótko i zwięźle - polecam Białe łzy gorąco, zarówno fanom wcześniejszych dzieł Autora (na początku tego roku przeczytałam równie dobrego Impresjonistę), jak i osobom, które nie miały wcześniej okazji trafić na tego pisarza.

Saturday 3 November 2018

140/156. Michie Amano - "Otokoyaku no yukue"

Zmieniający się obraz otokoyaku, analizowany z perspektywy dzieł jednego autora, wystawianych na przestrzeni kilku dekad? Interesujące, ale tylko w wypadku, gdy widziało się daną sztukę (Hotel Stell Maris, Fake Love, Tsuioku no Barcelona, Boxman) - w pozostałych przypadkach czytelni(cz)ka czuje się trochę jak dziecko we mgle.

Zdecydowanie najciekawszą część książki stanowią trzy eseje: najpierw o "klasycznej" roli otokoyaku w rewiach z epoki Mon Paris, następnie - o tym, dlaczego Oscar z Róży Wersalu jest feministką, i jak jej postać wpłynęła na/została uwarunkowana przez prawa kobiet; wreszcie - o tym, dlaczego Śmierć z Elizabeth nie jest de facto typową rolą dla otokoyaku, albowiem gubi gdzieś swoją przypisaną męskość, nie potrzebując polegać na niej w celu realizacji własnych celów.

Już choćby tylko dla tych trzech fragmentów krytycznych warto jest sięgnąć po książkę Michie Amano - nie do przecenienia jest również zawarta w drugim ze wspomnianych esejów analiza filmu aktorskiego Lady Oscar: chyba nigdy nie zdarzyło mi się tak szybko przejść od ekscytacji ("Oooo, zrobili z tego FILM?!") do totalnego obrzydzenia ("...ale bardziej to się już tej postaci nie dało zniszczyć, tak?..."). Fanom mangi, anime, oraz wersji scenicznej poleca się zapoznanie z tym tekstem w ramach przestrogi. Ewentualnie można spróbować obejrzeć film na YT, z hiszpańskim dubbingiem. Wiele się na tej wersji językowej nie traci - a może wręcz: zyskuje, bo nie trzeba rozumieć, jakie bzdury plecie bohaterka...

Friday 2 November 2018

Biedna Molly, inkunabuł i dziadek Edwarda. Deborah Harkness - "Czarownica".

Zacznę z zupełnie dziwnej strony, ale trudno: od wczesnego nastolęctwa darzę ogromnym szacunkiem i estymą aktorkę nazwiskiem Alex Kingston. To za przyczyną umieszczenia jej na liście płac serialu A Discovery of Witches zdecydowałam się przyjrzeć bliżej rzeczonej pozycji. I co? I prawie umarłam z zażenowania - tym bardziej że rola Alex jest najwyżej trzecioplanowa (samo w sobie stanowi to dowód na nieogarnięcie twórców serialu). Dowiedziawszy się jednak, że serial powstał na kanwie poczytnego cyklu powieściowego, zdecydowałam się zwrócić ku pierwowzorowi literackiemu, mając nadzieję, że scenarzyści pominęli jednak jakieś perły i diamenty natury fabularnej, mogące uratować twórczość pani Harkness przed kompletną porażką w moich oczach.

Niestety, tak się nie stało.

Akcji Czarownicy, pierwszej części cyklu, odpowiada wydarzeniom zawartych w czterech (!) odcinkach serialu. Dowiadujemy się oto, że nasza bohaterka - Diana - jest potomkinią rodu czarownic o długowiekowej tradycji; więcej - to w Dianie doszło do odrodzenia markerów genetycznych oraz potencjalnych zdolności, jakie u większości współczesnych czarownic pozostają w uśpieniu bądź karłowacieją z pokolenia na pokolenie. Bohaterka, choć bardzo pragnie żyć bez magii, okazuje się posiadać naturalny talent do każdej praktycznie dziedziny czarów; ma ponadto fotograficzną pamięć, ciało zawodowego sportowca oraz nienachalną, acz przyjemną dla oka urodę.

Ach, i "niechcący" zdejmuje urok ze starożytnej księgi alchemicznej, poszukiwanej od stuleci przez czarownice, wampiry oraz demony (wszystkie te "stworzenia" to odrębne gatunki, nie spokrewnione z homo sapiens, choć uderzająco do nich podobne. Hmm...). Oraz rozkochuje w sobie wampira.

I tutaj, proszę Szanownych Czytelników, Autorka wznosi się na takie poziomy grafomanii, przy których Zmierzch zaczyna wyglądać jak klasyka literatury. Matthew, obiekt uczuć bohaterki, błyszczy w słońcu (dziadek niejakiego Edwarda, czy co?!), emanuje drapieżnym pięknem, kąpie się w feromonach, ma liczne tytuły naukowe i jest właścicielem kilku(nastu?) posiadłości na terenie Anglii i Francji. Czegóż tutaj nie kochać?...

Ano, dramatyczno-łzawego stylu Autorki, okropnego tłumaczenia, kulejącej fabuły oraz postępującego z odcinka na odcinek - z czego wnioskuję, że również z tomu na tom - uMarySueowienia bohaterki.

Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że zarówno serial, jak i książka, należą do kategorii literackiego fastfoodu, którym może i trudno się najeść, ale za to haj węglowodanowy z niego nieprzeciętny... Proszę się zatem spodziewać, że - z bólem serca i oczu - przeczytam jednakowoż kolejne trzy tomy. I będę potrzebowała wsparcia oraz terapii... Bądźcie przygotowani!

Ps. Tytuł notki odnosi się daleko bardziej do serialu niż do książki. A dlaczego? To już zagadka dla Was... ;)

Thursday 1 November 2018

135, 137/156. Michael Dylan Foster - "Yokai. Tajemnicze stwory w kulturze japońskiej". Kazuki Nakashima - "Ashura-jo no hitomi"

Wyobraź sobie, że idziesz sobie spokojnie, kiedy nagle orientujesz się że coś ucięło ci nogę jakby ostrym nożem...

Tego rodzaju kawałki można przeczytać w opracowaniu naukowym, a ja dopiero teraz na nie trafiłam?! Karygodne niedopatrzenie.

Japońska demonologia - tak w ujęciu etnograficznym, jak i popkulturowym - interesuje mnie od dawna; gdzieś tam w otchłani mojej biblioteki znalazłyby się pewnie pozycje o wdzięcznych tytułach Badania naukowe nad demonami (oni) - brakowało mi jednak bestiariusza zbierającego najprzeróżniejsze formy, jakie przyjmują dawne i współczesne wierzenia Japończyków, próbujących poradzić sobie z tematem Nienazwanego. Yokai znakomicie wypełniło tę niszę - a przy tym dodało do moich zainteresowań porządną nadbudowę teoretyczną, przedstawiając historię badań nad niezbadanym, oraz rozwój etnologii japońskiej w kontekście rodzimych wierzeń, przesądów, legend i zabobonów.

(Tak mi się właśnie skojarzyło, że całkiem ciekawie mogłoby to wyglądać podane w formie podobnej do naszych Legend produkcji Allegro: pożyjemy, zobaczymy; Japończycy idą raczej w stronę mangi i anime, co również świetnie sprawdza się w roli medium ukazującego tradycję współczesnemu konsumentowi kultury.)

Yokai wprowadziło do mojego słownika bardzo ważne pojęcie: monsterful, czyli świat doceniający bogactwo stworzeń i kreatur zaludniających cienie w godzinie pomiędzy dniem a nocą. Część bestiariuszowa wykłada w przystępny sposób pewne aspekty wierzeń związanych z oni - a właśnie o oni, czyli - w luźnym tłumaczeniu - demonach, traktuje moja bezwarunkowo ulubiona sztuka japońska: Ashura-jo no hitomi (Oczy zamku Ashury). Nie wdając się w szczegóły: dzięki lekturze książki M. D. Fostera udało mi się o wiele lepiej zrozumieć pewne odniesienia i nawiązania występujące w sztuce, i pojąć, jakim cudem jej bohaterkę spotkał taki, a nie inny los. Zaowocowało to powtórną lekturą scenariusza, i utwierdzeniem się przeze mnie w przekonaniu, iż Japończycy są mistrzami w delikatnej sztuce doceniania własnej tradycji oraz parodiowania co bardziej żałosnych elementów narodowej kultury masowej...

Krócej i konkretniej: Yokai serdecznie polecam, dziękując Autorowi za Jego pracę.

Wednesday 31 October 2018

141/156. Maryla Szymiczkowa - "Seans w domu egipskim"

Nie umiem zbyt wiele powiedzieć o tej książce - bo co można powiedzieć o prostej historyjce, która nie pozostawia po sobie absolutnie żadnego wrażenia? Miałam nadzieję na interesującą zagadkę kryminalną w realiach Krakowa z przełomu XIX. i XX. wieku (jak to miało miejsce w poprzednich powieściach o profesorowej Szczupaczyńskiej) - a po przeczytaniu blurba: na "pudełkową" zbrodnię i nieco mistyczny klimat - a tymczasem dostałam przegadaną opowieść bez wrażenia suspensu, ani bez żadnego konkretnego klimatu.

Szkoda...

Sunday 28 October 2018

136/156. Yoru Yoshino - "Mata, onaji yume wo mite ita"

Całkiem niechcący, projekt: Japońska Jesień zamienił się w Japońską Jesień z Kotami. Mała, czarna kotka ze zwichniętym ogonkiem jest bardzo ważną siłą sprawczą w książce Yoru Yoshino - i to jej (kotki, nie książki) rysunek na okładce zachęcił mnie do sięgnięcia po tę całkiem nieźle się sprzedającą nowość na japońskim rynku wydawniczym. Nie odstraszyła mnie nawet informacja o tym, że debiut powieściowy Autorki nosił tytuł "Chcę zjeść twoją trzustkę".

Narratorką "Znowu śniłam ten sam sen" jest Nanoka, uczennica szkoły podstawowej, która po lekcjach włóczy się po mieście w towarzystwie na wpół dzikiej kotki. Nanoka nie ma przyjaciół w klasie. Jest bardzo bystra, i czyta dużo książek, co powoduje, że patrzy z góry na swoich rówieśników, i właściwie z nikim nie utrzymuje bliskich kontaktów. Z drugiej strony, ma również silny instynkt opiekuńczy, który nakazuje jej "solidaryzować się" ze "słabszym" kolegą - cudzysłowy jak najbardziej wskazane, ponieważ mówimy tutaj o osobistych odczuciach bohaterki, które nie zawsze mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.

Przyjaciółmi, a raczej: przyjaciółkami Nanoki są zatem osoby spoza szkoły: Minami, licealistka, którą Nanoka zastaje przy próbie samobójczej, mieszkająca samotnie staruszka, oraz pani Prosta Tytka (parafrazując), której pomocy Nanoka zawdzięcza uratowanie życia "swojej" czarnej kotki. Te trzy kobiety kształtują charakter Nanoki - w bardzo niespodziewany sposób - i prowokują ją do głębszej refleksji nad jej życiowymi wyborami. Okazuje się bowiem, że pozornie błahe decyzje, jakie podejmujemy w bardzo młodym wieku, mogą otwierać (lub zamykać) przed nami drogę do wielu form przyszłości, nie zawsze zgadzających się z tymi, co sobie wyobrażamy jako pewne siebie, zadowolone z życia dzieci. Dawno już nie czytałam żadnej książki z takim zaangażowaniem (drobny atak paniki pod koniec jednego z rozdziałów również zaliczam do pozytywnych objawów, mimo wszystko), i nie poczułam się tak ubogacona przez prostą historię.

Muszę się zastanowić nad tłumaczeniem...

Friday 26 October 2018

134/156. Yuki Amami - "Ashita fuku kaze no tame ni..."

Sądząc po karteczce z pomiarem pulsu i ciśnienia dokonanym na wiosnę 2008 roku, autobiografię Yuri zaczęłam czytać dobrze ponad dziesięć lat temu. Czemu jej wtedy nie skończyłam? Trudno powiedzieć. Miewam problemy z kończeniem książek, które czytam po japońsku - zaczynam sporo, potem odkładam na rzecz czegoś w innym języku, potem muszę wracać do wcześniejszych rozdziałów, żeby sobie przypomnieć, o co chodziło... kompletny brak konsekwencji w czytaniu.

Tym razem udało mi się połknąć całość na dwa razy, i jestem z tego bardzo zadowolona - zyskałam bowiem nieco inny ogląd na sprawę kariery Yuri oraz na jej obecną postawę wobec fanów i "historii", którą ma za sobą.

Aktorka znana jako Yuki Amami (to pseudonim sceniczny; ja zwykle używam jej prawdziwego imienia: Yuri) rozpoczęła swoją drogę zawodową od żeńskiego teatru musicalowo-rewiowego Takarazuka, w którym grała role męskie i nadzwyczaj szybko osiągnęła status gwiazdy. W tym miejscu - disclaimer: nie będę tutaj opisywać ani historii, ani specyfiki Takarazuki: to złożony temat, o którym napisano sporo wyczerpujących i świetnie przygotowanych prac (również po polsku); ja sama nie aspiruję do roli eksperta - jestem prostą fanką, której podoba się stylistyka teatru naginającego definicję płci, męskości oraz kobiecości, w połączeniu z nowatorskimi interpretacjami mniej lub bardziej oryginalnych wątków w musicalowej stylistyce. Na potrzeby tej notki wytłumaczę tylko, że aktorkami Takarazuki zostają młode dziewczęta, absolwentki specjalistycznej szkoły przygotowującej do tej konkretnej ścieżki kariery. Na każde miejsce w szkole przypada rocznie od kilkunastu do kilkudziesięciu chętnych dziewcząt w wieku 15-18 lat: niektóre kandydatki podchodzą do egzaminów tak długo, jak tylko mogą, nie wyobrażając sobie innej przyszłości zawodowej. Jako świeżo upieczone absolwentki, rozpoczynają od drobnych rzeczy: śpiewają w chórkach, tańczą w układach zbiorowych, a w miarę nabierania doświadczenia otrzymują coraz poważniejsze zadania aktorskie i wyrabiają sobie "pozycję" w grupie. Przyjmuje się, choć nie jest to bezwarunkową regułą, że do siódmego roku kariery młodsze aktorki pracują jako understudies starszych koleżanek - a po tym czasie ich kariera nabiera rozpędu (lub nie), i awansują coraz wyżej w hierarchii, aby ostatecznie (co jest udziałem nielicznych) w kilkanaście sezonów po debiucie przeżyć kilka miesięcy lub lat jako Top Star (supergwiazda ról męskich lub kobiecych), i odejść z Takarazuki w glorii i chwale, by pracować dalej w teatrze, kinie, na scenie i w telewizji. Nie powoduje to bynajmniej ich całkowitego odwrócenia się od przeszłości spędzonej w ścianach macierzystego teatru: często powracają do Takarazuki przy okazji spektakli jubileuszowych, udzielają wywiadów w których nawiązują do tej części swojej kariery, i tak dalej, i tym podobne.

W przypadku Yuri, cały cykl kariery - od debiutu scenicznego, przez okres pracy jako understudy, do dwuipółletniej "kadencji" top star - trwał zaledwie osiem lat. Po odejściu z teatru, Yuri napisała książkę o swoich doświadczeniach z okresu pracy w Takarazuce - tę właśnie, którą dziś opisuję - po czym nabrała wody w usta, i kompletnie odcięła się od tej części swojego życiorysu.

Zawsze mnie to zastanawiało. Yuri jest nawet dzisiaj dość mocno zdystansowana wobec fanów, nigdy nie mówi o początkach swojej kariery, do Takarazuki wróciła raz - w bardzo specyficznych okolicznościach, i dosłownie na pięć minut - a czytane przeze mnie kilka lat temu "reportaże" (cudzysłów uzasadniony) zza kulis teatru sugerowały, że jej kariera naznaczona była przeróżnymi traumami w postaci złośliwych plotek, dręczenia ze strony starszych koleżanek i tym podobne. W swojej autobiografii Yuri przyznaje, że pisano na jej temat sporo niepochlebnych, z palca wyssanych rzeczy, że próbowano dość ostro sterować jej karierą, i że padła ofiarą kradzieży, prawdopodobnie ze strony fana lub fanów: z drugiej jednak strony, odżegnuje się od plotek o "złej krwi" pomiędzy sobą a swoją poprzedniczką na pozycji top star, który to wątek był swego czasu mocno eksponowany w pseudo-oficjalnych wydawnictwach (i dyskutowany w fanowskich kuluarach). Książka autorstwa Yuri zadaje kłam tym teoriom, co oczywiście nie oznacza automatycznie, że wszystko, co w niej napisano (lub na napisanie czego zezwolono) jest w stu procentach zgodne z prawdą.

Być może nigdy nie dowiem się, jak było naprawdę: ale cieszę się, że mogłam poznać inną wersję tej historii, i spojrzeć na karierę jednej z moich ulubionych aktorek (nie: japońskich, ale - aktorek w ogóle) z nieco innej perspektywy.

Tuesday 23 October 2018

133/156. Michael Booth - "Sushi i cała reszta"

W księgarniach internetowych wyczerpał się nakład książek papierowych oraz ebooków, co dotychczas uznawałam za niemożliwe. Biblioteka - zawiodła. Pogodziłam się już z myślą o zakupie wersji anglojęzycznej w następnym okresie rozliczeniowym (karta kredytowa też ma swoje ograniczenia, niestety lub na szczęście) - po czym w wyniku rozmowy przy kolejnym z licznie organizowanych babskich spotkań przy winie dowiedziałam się, że Sushi i całą resztę posiada - oraz chętnie mi pożyczy - teściowa mojej przyjaciółki. Radość!

Czytało się to-to bardzo przyjemnie, jeśli pominąć niekontrolowany ślinotok pojawiający się przy opisach moich 大好物, czyli potraw wielce ulubionych. Uradowały mnie informacje o doświadczeniach, które mam przyjemność dzielić z Autorem: jedzeniu sushi z fugu w Shimonoseki (w naszym przypadku - w pociągu, w drodze do Hagi: japońskiego centrum rozpusty ceramiczno-garncarskiej) oraz kolacji kaiseki w tradycyjnej kiotyjskiej rezydencji (miało się kiedyś fajną pracę...). Pospiesznie zanotowałam kolejne argumenty na rzecz częstszego jedzenia miso na śniadanie (jest to zdecydowanie moja ulubiona forma śniadań, i w dodatku - dająca najdłużej trwające poczucie sytości) oraz wskazówki dotyczące przygotowania najlepszego ciasta do tempury. Bardzo pouczająca lektura - aktualnie czaję się na Istotę ryżu, drugą część reportażu z kulinarnych podróży po Japonii w wykonaniu Autora i Jego rodziny.

Tylko najpierw może pójdę coś zjeść...

Sunday 21 October 2018

129/156. Gail Tsukiyama: "Ulica tysiąca kwiatów"

Powinnam była zastanowić się dwa razy, zanim sięgnęłam po cokolwiek oznaczonego na okładce jako saga rodzinna z EGZOTYCZNEJ Japonii. Powinnam była się spodziewać, że trzeba będzie używać długopisu do poprawiania transkrypcji oraz błędów rzeczowych. Szkoda, że konsultacja japonistyczna przeprowadzona przy okazji tłumaczenia nie objęła nieprawidłowego użycia niektórych czasowników... No cóż, nic się nie da na to poradzić.

Patrząc na sytuację z jaśniejszej strony: przyjemnie było dowiedzieć się czegoś więcej o funkcjonowaniu stajni sumo. I to jest chyba wszystko, co wyniosłam z lektury tej książki.

Wednesday 17 October 2018

125/156. Takashi Hiraide, "Kot, który spadł z nieba"

Nie do końca zrozumiałam, o co chodziło Autorowi. O dokładne przedstawienie topografii posiadłości, w której rozgrywa się akcja książki? To najprędzej, bo bez rozrysowania sobie otoczenia wraz z informacjami o kierunkach świata ciężko jest zobrazować sobie, gdzie ściana, gdzie drzwi, którędy wchodzi kot i z której strony ("lewo", "prawo" i "naprzeciw" to pojęcia dla cieniasów) stoi sąsiedni budynek.

Ciężko było mi również wczuć się w "rozterki" bohaterów: może dlatego, że sama mam kota, i nie widzę problemu z tym, że czasami łazi to-to nie wiadomo dokąd, i może ma jakichś ludzkich przyjaciół poza domem. Gdyby tacy ludzie chcieli przyjść do mnie i zobaczyć, gdzie zazwyczaj przebywa mój kot, nie miałabym z tym większych problemów - w sytuacji wzburzenia emocjonalnego zapewne odłożyłabym tę wizytę na jakiś lepszy moment, ale z pewnością nie zakazałabym jej całkowicie (a na podobnym "konflikcie" zasadza się lwia część fabuły książki).

Krótko: nie poruszyło mnie ani nie zachwyciło. Nie znalazłam też w tekście ładunku emocjonalnego: a tymczasem internet podpowiada, że Autor jest poetą... Zdziwniej i zdziwniej.

Monday 15 October 2018

124/156. Hiro Arikawa, "Kroniki kota podróżnika"

Nasz bohater potrafi dać sobie radę bez pomocy ludzi. Jest dzielnym kotem, trzeźwo patrzy na świat, i nie pozwala się nikomu głaskać ot, tak, tylko dlatego, że ktoś podał mu rybę lub inny przysmak. Co to, to nie.

Satoru potrafi docenić kocią potrzebę niezależności. Wie również, kiedy kotu potrzebna jest pomoc - i jak pozostawić "zaopiekowanemu" zwierzęciu wolność wyboru dalszej drogi życia. I to dlatego zostają razem: Satoru oraz kot, który otrzymuje imię Nana - z wyboru, nie z konieczności.

A kiedy raz dokona się wyboru (kiedy się coś lub kogoś oswoi), ciężko jest zmienić tę decyzję, i pójść w przeciwne strony...

Kroniki kota podróżnika nie grzeszą nadmiarem skomplikowanej fabuły: to opowieść o tym, jak ciężko jest podjąć decyzję o rozstaniu ze stworzeniem, z którym dzielimy życie (szczególnie jeśli stworzenie to ma na ten temat jasno sprecyzowane zdanie, i nic go nie obchodzą nasze postanowienia), i jak wielką determinacją można się wykazać, gdy w grę wchodzi dobrostan (ładne słowo!) naszych przyjaciół. Bez bicia przyznam, że początkowo nie byłam jakoś szczególnie zaangażowana w lekturę: miałam wrażenie, dość często mnie nawiedzające przy lekturze tłumaczeń japońskich powieści, jakoby spora część ładunku emocjonalnego książki gdzieś się zagubiła... Co nie zmienia faktu, że lekturę kończyłam we łzach (publicznych, bo nie byłam w stanie przerwać czytania nawet na chwilę potrzebną do przejścia z pokoju do pokoju).

Ze łzami w oczach obejrzałam również zajawkę do filmu, który (o, radości!) ma premierę już pod koniec tego miesiąca:



Będę musiała przy najbliższej okazji nabyć DVD. I nie mówię tego tylko ze względu na Yuko Takeuchi grającą postać Noriko, choć nie przeczę: jest to wybitny plus dodatni...

Krótko i węzłowato: książkę polecam, i zachęcam do dania jej szansy, nawet jeśli na początku lektury odniesiecie wrażenie pewnej sztywności w narracji. Nie jest to dzieło wybitne, ale za to ciepłe i wzruszające. Tak w sam raz na jesień.

Tuesday 9 October 2018

Marta Kisiel: „Pierwsze słowo”. Niech się stanie...!

Powiedzieć, że słowa mają moc, to nic nie powiedzieć. Ilekroć słowa objawiają się w wielkiej masie, zaczynają stwarzać i przekształcać rzeczywistość, budując ją na nowo z elementów wyobraźni piszącego. W mnogości siła – tym bardziej należy zatem podziwiać umiejętność tworzenia form krótkich, objawiających te same właściwości.

Czy Marta Kisiel umie tworzyć formy krótkie – a mówiąc wprost: pisać opowiadania? Sama Autorka twierdzi, że niekoniecznie. Ja mam nieskrywaną przyjemność nie zgodzić się z Nią, przedstawiając w formie dowodu wydany przez Uroboros zbiór Pierwsze słowo, który trafi na półki księgarń 17. października (czyli, z perspektywy mnie piszącej, za tydzień z małym haczykiem). Na przestrzeni jedenastu opowiadań, zarówno nawiązujących do stylistyki znanej z dłuższych form pióra Au/łtorki, jak i niespodziewanych wycieczek w kierunku innych odmian gatunku zwanego roboczo fantastyką, z pewnością uda Wam się ocenić, jak też przemawiają do Was te krótsze, bardziej skondensowane formy.


Mnie się podobają piosenki, które już kiedyś słyszałam, albo: kogo my tu mamy?

Dla tych, którzy niechętnie wychodzą z raz zagarniętej strefy komfortu, mam znakomite wieści: Pierwsze słowo zawiera zarówno Dożywocie (opowiadanie, od którego tak wiele się zaczęło…), jak i nagrodzoną Zajdlem (Ałtorka nie umie w opowiadania, tak?...) Szaławiłę, pierwotnie dołączoną do drugiego wydania powieściowego Dożywocia: oto odpowiedź na bolączki tych, którzy, nabywszy ongiś wydanie pierwsze, nie planowali kupować drugiego – a Szaławiłę mieć w wersji papierowej pragnęli.

Dla tych, którzy strefę komfortu opuszczają raczej chętnie, poszukując nowych doznań i bodźców, mam równie wspaniałe wieści: w Pierwszym słowie czekają na Was opowiadania spod znaku (między innymi) horroru, wiktoriańskiej opowieści grozy, pastiszu gatunkowego, przetwarzania motywów znanych z mitologii – a przypominam, że to wszystko w ramach zaledwie jedenastu utworów, szczupłych objętościowo, acz pojemnych znaczeniowo.

Nie będę Wam polecać konkretnie któregoś z opowiadań, ponieważ rozpiętość gatunkowa między nimi jest, jako się rzekło, znaczna - a ilu czytelników, tyle opinii, i najlepiej będzie, jeśli sięgniecie po Pierwsze słowo i wyrobicie sobie na jego temat własne zdanie. Natomiast gdybym miała wybrać subiektywną Świętą Piątkę (nie dało się zawęzić do trzech, nie i już) spośród zawartych w zbiorze opowiadań (czytanych przeze mnie premierowo...), wyglądałaby ona mniej więcej tak:

Tytułowe Pierwsze słowo - o którym myślałam, że (krótkim będąc) niczym mnie nie zaskoczy, a skończyłam lekturę cała roztelepana, ze szczęką spoczywającą miękko na podołku. Przeżycie Stanisława Kozika - w ramach autorefleksji, i próby uchronienia się przed podobnym losem. W zamku tej nocy... - ponieważ Ałtorka znakomicie bawi się tutaj konwencją, a Jej upodobanie do romantyzmu owocuje tu w sposób piękny i perfidnie złośliwy zarazem. Miasto motyli i mgły - najpierw nie wiedziałam, o co chodzi, a potem żałowałam, że nie zrobiła się z tego pełnowymiarowa powieść, i że nie dane mi było dowiedzieć się więcej o przedstawionym tutaj świecie i ramach, w jakich funkcjonuje. Rozmowa dyskwalifikacyjna, podstawowy tekst, jaki powinno się dawać do przeczytania początkującym autorom fantastyki. I wreszcie - Nawiedziny, za pewne nawiązanie popkulturowe, które wyraźnie pokazuje, żeśmy są z Ałtorką z jednego rocznika, i wyrastałyśmy na tych samych serialach. Ot, rzekłam.


Kocia starszyzna, w postaci Jej Wysokości, obwąchała książkę z dużym zainteresowaniem.
I co jeszcze mogę rzec? Na pewno znacznie poszerzyłam swój sposób myślenia o Marcie Kisiel oraz uprawianej przez Nią literaturze. Ucieszyłam się ze spotkania z ulubionymi bohaterami, i poznałam nowych, z którymi chętnie spędziłabym więcej czasu. Wreszcie - ostatecznie i nieodwołalnie nie zgodziłam się z Autorką-Ałtorką: Marta Kisiel opowiadania pisać potrafi, i oby robiła to jak najczęściej.

Z poważaniem, oczekując na kolejny zbiorek - Wróżka Klonowa.

Jak zwykle kłaniam się Wydawnictwu Uroboros, dziękując za owocną współpracę!

Monday 8 October 2018

126, 127/156. Rafał Dominik, "Opowieści z Siekierezady 2&3"


Części pierwszej, obecnie w dodruku, nie udało mi się zdobyć – tygodniowy pobyt w Cisnej, i doświadczenie gaszenia pragnienia w gościnnym wnętrzu Siekierezady, zaważyły jednak na decyzji o nabyciu dwóch kolejnych zbiorów anegdot i szkiców poetyckich autorstwa Rafała Dominika. Z uwagi na szczupłość obu tomików, planowałam początkowo „podciągnąć” je pod jedną pozycję na liście książek przeczytanych – z uwagi na diametralnie różny charakter obu książeczek postanowiłam jednak ostatecznie zastosować formę: dwie książki, jedna notka.

Drugi tom Opowieści... czytam w znacznej mierze na głos, albowiem bardzo chciałam się podzielić ze współtowarzyszami podróży humorem sytuacyjnym zawartym w perypetiach ciśnieńskiej braci zawzięcie walczących z trzeźwością (oraz brutalną rzeczywistością życia w tejże). Nie jestem pewna, czy nazwałabym te formy literackie opowiadaniami – to raczej króciutkie szkice sytuacyjne, celnie punktujące absurdy życia w oderwaniu od wina „beczka” dwa litry. Z braku doświadczeń empirycznych, zmuszeni byliśmy zaufać Autorowi i przyjąć na wiarę jego opowieści: czerpiąc przy tym dziką, i zapewne nie najprzystojniejszą, radość z zapoznawania się z tymiż.

Tomu trzeciego już na głos nie czytałam: doszły w nim bowiem do głosu osobiste demony Autora, za sprawą których całość nabrała wybitnie depresyjnego charakteru, którym – dla odmiany – postanowiłam się z nikim nie dzielić. Smutne, jesienno-zimowe klimaty, refleksje snujące się niemrawo jak mgła, ogólna ponurość, beznadzieja i zwarzone mleko.

Ciekawość bierze, na którą szalę tej huśtawki przechylał się pierwszy zbiór Opowieści. Kiedyś, być może, zajrzę na pewien portal aukcyjny, i się przekonam...

123/156. Jakub Małecki, "Dżozef"


Żałuję, że nie znam lepiej twórczości Josepha Conrada – „tytułowego” „bohatera” (dwa cudzysłowy jak najbardziej wskazane – tej powieści: pewnie mogłabym wtedy wychwycić jeszcze więcej smaczków i aluzji. Jakkolwiek by nie było: Dżozef, łączący mocno przyziemną poetykę praskich podwórek z opowieścią o Nadprzyrodzonym, Bildungsroman i koszmarem klaustrofobika, podobał mi się niezmiernie. Zamknięcie trzech skrajnie różnych postaci – dresiarza-z-przypadku, biznesmena z kilkoma przekrętami za uszami oraz conradofila z mroczną przeszłością – w sali szpitalnej, i zmuszenie ich do przeżywania wspólnego koszmaru, buduje atmosferę przytlaczającej, a miejscami również absurdalnej grozy i obłędu. Nie powoduje to jednak wywołania u czytelnika odrazy do książki samej w sobie, przeciwnie – historia domaga się opowiedzenia i wysłuchania/przeczytania, a konsument treści wychodzi ze spotkania z bohaterami Dżozefa z poczuciem obcowania z literaturą na światowym poziomie, per proxy i bezpośrednio.

A następnie – udaje się do lokalnej biblioteki, celem wypożyczenia dzieł zebranych Conrada, i nadrobienia karygodnych braków we własnym obyciu literackim...