Monday 25 June 2018

80-81/104. James A. Corey, "Przebudzenie Lewiatana"

Mam nieodparte wrażenie, że ktoś tu kogoś brzydko zrobił w bambuko, jezeli chodzi o przygotowanie polskiego wydania. Ale po kolei.

O serialu The Expanse słyszałam sporo, i dość szybko wpisałam go na moją listę Rzeczy, Które Obejrzę Jak Skończą Mi Się Rzeczy, Które Obecnie Oglądam Oraz Ulubione Powtórki. Zanim jednak dotarłam do tego punktu w życiu, namierzyłam w lokalnej bibliotece Przebudzenie Lewiatana Jamesa S.A. Coreya (seriously, człowieku, ile masz tych imion?) – książkę w dwóch tomach, która posłużyła za kanwę do nakręcenia serialu. W ramach przygotowania do seansu, wypożyczyłam najpierw pierwszy, a zaraz potem drugi tom – i o ile mój apetyt na serial rósł w miarę czytania, o tyle wspierały go mdłości, niedowierzanie i ogólny wkurw – o czym za chwilę, bo muszę sobie dawkować emocje.

O co w ogóle chodzi? O Kosmos, o zasoby, o broń i o kontrolę nad aktualnym kształtem ludzkiej cywilizacji. Wszechświat według Coreya zakłada całkiem zaawansowany etap kolonizacji Układu Słonecznego – zaawansowany do tego stopnia, że część rodzaju ludzkiego wyrasta i ewoluuje w warunkach zmniejszonej grawitacji pasa asternoid między Planetami Wewnętrznymi a gazowymi olbrzymami, wykształcając cechy osobnicze charakterystyczne dla tych warunków życia. O ile jednak obserwujemy szereg zmian w sposobie życia, podróżowania czy konstruowania relacji międzyludzkich, o tyle sprawy fundamentalne nie uległy zmianie od czasów nam współczesnych, i w społeczeństwie nadal funkcjonują zarówno jednostki bardzo dobre, jak i bardzo złe. I to właśnie w ręce tych drugich wpada niezwykła „przesyłka”, wokół której trup ściele się gęsto, a atmosfera suspensu narasta z chwili na chwilę. No dobrze, trochę ironizuję: ale tak naprawdę w Przebudzeniu Lewiatana interesowały mnie ewolucje charakterów poszczególnych postaci, oraz rozój relacji pomiędzy nimi. Akcja akcją, bardzo, owszem, zajmująco się to czytało – ale skupiałam się trochę na czym innym.

Na przykład na tym, żeby nie zauważać drastycznego pogorszenia jakości tłumaczenia w drugim tomie.

Zaprawdę, zaprawdę, powiadam Wam: oba tomy ukazały się w Fabryce Słów, w spójnej szacie graficznej, a sądząc po nazwiskach wymienionych w pozycjach „Tłumacz”, „Korekta” oraz „Redaktor” za oba tomy odpowiadał ten sam zespół ludzki.

Czemu zatem, pytam się grzecznie, tom pierwszy czyta się z wielką przyjemnością, nic nie zgrzyta, a tłumaczenie jest dowcipne i bardzo profesjonalne – a w drugim powiadujemy się, że pisze się dopUki oraz kilka dziesiąt, że w języku polskim istnieją słowa inżektor (= iniektor) oraz genocyd (= ludobójstwo), a składnia zostaje żywcem przeniesiona z tłumacza Google? Po błyskawicznej lekturze tomu pierwszego, zawdzięczającego wysoką jakość zarówno sprawnego prowadzeniu akcji, jak i świetnemu tłumaczeniu, tom drugi czytało mi się jak po grudzie. Ze szkłem pod paznokciami.

Podsumowując: historia świetna, ale kupując prawa do tłumaczenia i ustalając terminy jego wykonania chyba zapomniano, że budżet/czasokres należy podzielić na dwa...

Smuteczek, Szanowni, smuteczek ogromny. I stąd sprzeczne tagi przy tej notce.

Kącik pod patronatem Gordona Ramsaya, czyli What Would I Change?: Tłumacza. Zmieniłabym tłumacza. Albo sposób zarządzania zasobami finansowymi w cyklu produkcyjnym wydania polskiego.

Sunday 24 June 2018

Mów do mnie wierszem... Antologia "Znowu pragnę ciemnej miłości"

Joanna Lech, redaktor wydanej przez W.A.B. antologii bardziej i mniej znanej polskiej liryki miłosnej Znowu pragnę ciemnej miłości, pisze we wstępie: W szare, zwykłe dni, gdy zmęczenie i pyły wiszą w powietrzu, zaszywam się w domu, obkładam stosami książek, zapalam ciepłe światło i czytam. Dokładnie tak przyszło mi spędzić weekend po wejściu w posiadanie egzemplarza Znowu pragnę ciemnej miłości - ignorując deszczową aurę za oknem, obłożyłam się kotami i kocami, po czym przystąpiłam do lektury.
Leczenie przez czytanie.
Spotkałam się ze stwierdzeniem, że ten wybór wierszy stanowi "odpowiedź na fenomen insta-poetek". Coś w tym chyba jest - Joanna Lech dokonała mądrego wyboru, prezentując szeroki wachlarz polskiej poezji miłosnej i erotycznej, od Miłości Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej (Nie widziałam cię już od miesiąca...) czy użyczającego antologii tytułu wiersza Haliny Poświatowskiej, po utwory spod pióra Justyny Bargielskiej, Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, Jakobe Mansztajna czy Julii Fiedorczuk. W efekcie uzyskaliśmy wielogłos, który na rozliczne sposoby mówi o blaskach i cieniach miłości, pasji i pożądania, odwołując się do podstawowej potrzeby kochania i bycia kochanym.

maluję rzęsy
zdejmuję ubranie
obejmuję plecy mężczyzny
kolekcjonuję wizerunki aniołów
i linijki z wierszy o miłości lub śmierci
szukam ludzi, którzy umieją rozmawiać z jeżami
Coś - Julia Fiedorczuk
Przykład delikatnych grafik powiązanych z wierszami poszczególnych poetów (tutaj: dokończenie utworu cytowanego powyżej).
W tej antologii jest zaskakująco dużo przestrzeni, choć nie ma się poczucia, że strony z grafikami zostały dodane na siłę, i tylko w celu zwiększenia objętości tomiku. Wszystko, co weszło w skład Znowu pragnę..., zostało starannie przemyślane i skomponowane, a ciemnogranatowy kolor okładki i czcionki, w połączeniu z matową bielą i opalizującym srebrem, nawiązuje do estetyki nocy, intymności, szeptanych do ucha wyznań oraz miłości we wszystkich jej przejawach. Wielu poetów, których wiersze wybrała Joanna Lech, znałam tylko z nazwiska, lub nie kojarzyłam w ogóle: ich głosy opowiadające o doświadczeniu miłości i pożądania brzmią jednak znajomo, ponieważ odwołują się do doświadczeń bliskich każdemu, kto kiedykolwiek kochał, tracił, tęsknił, odpychał, pragnął i odrzucał.

Jeżeli to z miłości, będzie nam wybaczone,
pozostaną za nami łóżka niepościelone i napoczęte
miasta, rozchylone zasłony, ledwo dotknięte
rzeczy i trochę brudnych naczyń. (...)
Drugi hipotyk - Tomasz Różycki

Wiersz Romana Honeta
Znowu pragnę ciemnej miłości to antologia spójna, przemyślana i znakomicie skomponowana. Celowo unikam tutaj słowa "kompletna" - w nadziei, że pojawią się kolejne tomy o podobnej tematyce; temat z pewnością nie został wyczerpany, pomimo pozornego "zagadania" tematu. Miłość jest sprawą dalece indywidualną: a przecież zdarzają się wiersze uderzające w serca niezliczonych rzesz czytelników, i przemawiające głosem Absolutu. Idę o zakład, że znajdziecie w tym wyborze co najmniej kilka utworów, nad którymi pokiwacie głowami w zadumie.

Czasem mam w sobie taki myślnik, taki szum - pisze w wierszu Zawroty (dizzy, dizzy) czuwająca nad wyborem utworów do antologii Joanna Lech. Sprawdźcie, czy Znowu pragnę ciemnej miłości uciszy szum w Was. Najlepiej w szary, deszczowy dzień, kiedy wydaje się, że nic dobrego już się nie przydarzy...

Kącik pod patronatem Gordona Ramsaya, czyli What would I change: Chętnie zobaczyłabym w antologii biogramy poszczególnych poetów - może przy okazji drugiego wydania? Trzymam kciuki!

Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem W.A.B.

Saturday 23 June 2018

79/104. Agnieszka Szpila, "Bardo"

Po pierwsze, pomyślałam sobie, że ta książka sprawia wrażenie napisanej przez faceta - i to takiego, który nie patyczkuje się ze słowami. I to, proszę Państwa, jest plus bardzo dodatni. Bardo trafia w punkt, obnaża szereg naszych małych (maluczkich nawet) narodowych ksenofobicznych traum, polską chęć od pakowania wszystkiego w starannie zaszeregowane szufladki komódek, i wysyłania niektórych takich mebelków prosto w paszczę zimnego Kosmosu. Nie jesteśmy - my, naród pokazany w tej powieści - ani tolerancyjni, ani przesadnie ukulturalnieni, miejscami nawet nie do końca ludzcy, bo o byciu sympatycznymi taktownie nie wspominam. Zdarzyło mi się skrzywić przy lekturze - ale bynajmniej nie dlatego, że odnajdowałam w perypetiach tudzież postawach życiowych bohaterów ślady fałszu i przesady. Przeciwnie. Bardo przełyka się jak gorzką pigułkę prawdy o demonach dręczących Polaków - i wychodzi się z tej kuracji wymiętoszonym psychicznie, ale i ubogaconym. Polecam serdecznie, bez względu na skutki uboczne w postaci tymczasowego napadu niechęci do świata i ludzi.

Wednesday 20 June 2018

78/104. Martyna Raduchowska: "Czarne światła. Łzy Mai"

Jest to, proszę Państwa, książka niebiorąca jeńców, i skłaniająca czytelników do podejmowania strajku okupacyjnego pod drzwiami Autorki w oczekiwaniu na tom drugi. Wznowienie pierwszego, jakie na się niebawem ukazać, daje nadzieję na rychłą kontynuację. AT LEAST I HOPE SO.

O co chodzi? Chodzi o świat z przyszłości nie tak znów odległej, o rozwój sztucznej inteligencji oraz o cyborgizację/augmentację "żywych" ludzi. Chodzi również o bardzo dobrze przygotowane podłoże naukowe, o dylematy moralne związane z istnieniem androidów i cyborgów - i o pytanie o granicę między człowiekiem i maszyną, nie mówiąc już o cechach różnicujących obie te grupy. Do tego dołóżmy jeszcze odpowiednio pokomplikowaną intrygę kryminalną, zdrową dozę psychoanalizy, i bum: oto najlepsza książka Martyny Raduchowskiej, jaką miałam okazję czytać. A przypominam, że cyklem o Szamance też się ekscytowałam.

Bardzo pięknie, Pani Martyno. Poprosimy o więcej...

Monday 18 June 2018

77/104. Jacek Leociak, "Młyny Boże"

Na moim instagramowym profilu widnieje bardzo ładne zdjęcie tej książki. To takie trochę odczarowywanie rzeczywistości, albowiem Młyny Boże ładną książką nie są. Ważną, potrzebną, wielowymiarową - owszem. Ale ładną: w życiu.

Musimy sobie, jako naród, pozwolić na "odczarowanie" pewnych mitów. Przyznać, że istniało coś takie jak polskie obozy koncentracyjne: miejsca, których nazwa nie wynika wyłącznie z położenia geograficznego - po szczegóły odsyłam do Małej zbrodni, czytanej przeze mnie na początku tego roku. Musimy również z pokorą przyznać, że - mimo wielkiej odwagi znacznej części społeczeństwa - nie wszyscy Polacy okazali się na tyle szlachetni, odważni, lub zwyczajnie ludzcy, aby ratować Żydów przed zagładą. W Kościele katolickim można natomiast było zaobserwować tak postawy skrajnie heroiczne, jak i skrajnie antysemickie. Jacek Leociak obrał sobie za cel przedstawienie tych drugich, rzadziej wspominanych w dyskursie dotyczącym postawy polskiego duchowieństwa i świeckich wobec okupanta wyżynającego w pień naród żydowski. Postawy, osoby i fakty opisane są w Młynach Bożych w sposób emocjonalnie nacechowany - zaiste, trudno byłoby zachować w tej sytuacji całkowitą bezstronność i zimną krew - ale oparty na faktach, nie na spekulacjach czy osobistych przekonaniach, do których naginana jest rzeczywistość zastana. To jedna z tych książek, które otwierają człowiekowi oczy na dwuznaczność sytuacji przedstawianych zazwyczaj mocno jednoznacznie - i już za sam ten fakt Autorowi należą się wyrazy uznania.

Polecam, uprzedzając zarazem, że nie będzie to łatwa lektura...

Saturday 16 June 2018

76/104: Jonasz Kofta, "Wiersze"

W ostatni poniedziałek pracowałam z domu, i tak jakoś, między jednym raportem tłumaczeniowym a drugim, zachciało mi się poczytać Koftę. Pojechałam zatem do biblioteki przy lokalnym Skwerze Seniora, padłam na ławeczkę przy tężni, i nie wstałam, dopóki nie przeczytałam całego zbiorku.

Dla porządku dodam, że mając jakieś czternaście (!) lat usłyszałam Popołudnie w wykonaniu Kasi Groniec, i zostałam bezwarunkowo kupiona dla poetyki Autora. Jakoś tak wyszło, że w domu słuchało się głównie tekstów Osieckiej i Młynarskiego - tymczasem Jonasz Kofta to inna wrażliwość, coś, co na swój prywatny użytek nazywam "agresywną Osiecką na sterydach".

Jest w tych tekstach - tych wierszach i piosenkach - wiele wrażliwości i subtelnej łagodności, ale także - niezgoda na świat zastany. Jest wzruszające użycie języka (Ździebełko ciepełka / W codziennych piekiełkach) i zdrowa, soczysta "kurwa" w Szarym poemacie, gdzie Autor bierze się za bary ze światem. Jest refleksja, i jest reakcja na nieciekawą rzeczywistość. I wielka, wszechogarniająca potrzeba powrotu do prostoty, do używania głowy do myślenia i serca do odczuwania, zamiast zrzucania tych funkcji na inne organy.

Wolna, wolna jest myśl
Wielkie, wielki jest strach
Gdy świadomość
Rośnie nad byt
Głowa z dupą
Zrywają pakt
                                  Song o ściętej głowie

Chciało mi się niezobowiązująco poczytać Koftę. Wyszło mi z tego dużo myślenia o świecie i o ludziach. I za to jestem wdzięczna.

Friday 15 June 2018

75/104: Oriana Fallaci, "List do nienarodzonego dziecka"

To jest jedna z tych książek, które powinno się dawać do przeczytania kobietom myślącym o macierzyństwie – albo, w szerszej perspektywie, ludziom chcącym się wypowiadać na tematy życia poczętego, pro-choice, prawa kobiety do decydowania o własnym ciele, i tak dalej, i tak dalej. Monolog bohaterki, skierowany do jej nienarodzonego dziecka, przesycony jest pełnym spektrum emocji – od afirmacji do całkowitego odrzucenia, od walki z opinią społeczną sugerującą niedwuznacznie pozbycie się ciąży do ignorowania zaleceń lekarzy mających na celu utrzymanie dziecka przy życiu. Wszystko rozbija się o prawo do decydowania o własnym ciele i własnym życiu, oraz o obiekcje natury moralnej wynikające z faktu, że bohaterka była/jest dzieckiem niechcianym, co prowokuje ją do rozważań na temat wolnej woli jeszcze nie narodzonego potomka. Mocno introspektywny i refleksyjny, List do nienarodzonego dziecka zachęca do stawiania się w pozycji bohaterki i rozważania, jakie decyzje podjęłoby się w podobnej sytuacji. Nie ukrywam, że książka Fallaci dała mi sporo do myślenia na tej płaszczyźnie – i choćby daltego polecam ją serdecznie P.T. Czytelnikom.

Tuesday 12 June 2018

73/104: J. M. Coetzee, "Dzieciństwo Jezusa"

Nie potrafię powiedzieć, czy bardziej mnie ta książka zmęczyła, czy zachwyciła. Sam pomysł - starszy mężczyzna ląduje w obcym kraju jako uchodźca, mając pod opieką małego chłopca przypadkowo spotkanego na łodzi, i próbuje przystosować się do życia w nowych warunkach - bardzo mnie urzekł; początkowe rozważania Simona o naturze życia na uchodźstwie (dlaczego mamy się wyrzekać marzeń o wyższych uczuciach, gwałtownych emocjach i pełnym życiu, dostając w zamian spokój, pracę, jedzenie i dach nad głową, których znaczenia nie sposób przecenić - a jednak jest tego wszystkiego zdecydowanie za mało?) również - a jednak im dalej w las, tym trudniej było mi zachować odpowiedni poziom skupienia.

Może to dlatego, że brak mi instynktu macierzyńskiego, i nie bardzo mogę sobie wyobrazić, że mogłabym aż tak rozpuścić dziecko, jak czyni to odnaleziona przez Simona "matka" małego Davida - a z drugiej strony, nie potrafię także wczuć się w postać samego Simona, który bez namysłu oddaje małego chłopca pod opiekę kobiecie obcej, niestabilnej emocjonalnie i... skomplikowanej. Sam David, na początku książki czuły, inteligentny i wywołujący u czytelnika sympatyzujący uśmiech, w miarę rozwoju akcji zamienia się w do granic irytującego bachora, czyli po naszemu - dziecko wychowywane bezstresowo. Zakończenie też mi się jakoś rozmyło, i w ogóle nie sprawiało wrażenia kody wieńczącej pierwszy etap nowego życia naszych bohaterów. Trochę szkoda, bo historia miała naprawdę spory potencjał - a potem jakoś się ta drezyna toczyła, toczyła, i w końcu stanęła w szczerym polu...

Nie była to pierwsza książka tego Autora, jaką miałam okazję czytać. Niestety, nie była też pierwszą, która mnie zachwyciła...

Sunday 10 June 2018

71/104: China Mieville, "Miasto i miasto"

Beszer i Qoma nie leżą w sąsiadujących wymiarach, ani na różnych poziomach rzeczywistości. To miejskie bliźnięta syjamskie, owinięte wokół siebie, przeplatające się na przestrzeni placów, ulic, domów i podwórek. Mają osobne alfabety, inne języki oficjalne, architekturę i kulturę. Ich mieszkańcy codziennie mijają się na ulicach.

Przenoszenie się pomiędzy miastami, a także zauważanie elementów/obywateli miasta, w którym się obecnie nie przebywa, jest równoznaczne z łamaniem prawa, i karane przez tajemniczą, niemalże wszechmocną instytucję - Przekroczeniówkę.

China Mieville buduje historię Tyadora, śledczego z Beszer, wokół morderstwa popełnionego na terenie Qomy, i pokazuje, w jaki sposób dwa społeczeństwa mogą egzystować w tej samej przestrzeni, nie mając praktycznie żadnych punktów stycznych. Niezwykle ciekawie skonstruowane urban fantasy, które niniejszym serdecznie polecam - zarówno fanom Mieville'a (w opisach obu miast pobrzmiewa echo Nowego Crobuzon), jak i tym P.T. Czytelnikom, którzy dotąd jeszcze na niego nie trafili.

Sunday 3 June 2018

68/104; 72/104 - Gail Carriger - "How to Marry a Werewolf"; Marta Kisiel - "Szaławiła"

Lubię wracać tam, gdzie byłam. Czytelniczo.

Nic więc nie cieszy mnie bardziej od "fanfików" do moich ulubionych serii, pisanych przez Autorów tychże. Miałam ostatnio niewątpliwą przyjemność przeczytać dwie podpadające pod tę kategorię: z uniwersum Protektoratu Parasola oraz z Dożywociem w tle. I choć są to rzeczy z pozoru bardzo różne, łączy je jedna zasadnicza cecha: wszechogarniające poczucie czytelniczej satysfakcji.

How To Marry a Werewolf (in Ten Easy Steps) Gail Carriger przenosi nas ponownie "na łono" Watahy Londyńskiej, z moim najulubieńszym Alphą i jeszcze bardziej ulubionym Betą. Tym razem jednak nie oni są głównymi bohaterami opowieści: akcja koncentruje się wokół osoby majora Channinga Channinga, którego historię mamy po raz pierwszy okazję poznać dogłębnie. Przy tej okazji wychodzi na jaw szereg faktów, które przynajmniej do pewnego stopnia tłumaczą zachowanie tego zimnego, oschłego mężczyzny, do tej pory jawiącego się (czytelnikowi) jako zagadka i (Alexii) utrapienie. W życie Channinga wkracza jednak siła, z którą należy się liczyć: Amerykanka imieniem Faith, obciążona kolekcją próbek minerałów, upodobaniem do męskiego kroju spódnic i kapeluszy, nadmiernie elokwentną kuzynką-hippiczką, oraz rodziną z piekła rodem. Czy będzie z tego romans? Jak zareaguje na modniarskie upodobania Faith właściciel Chapeau du Poupe? I kto jest szpiegiem, szmuglującym do Anglii zakazaną amunicję do zabijania istot nadnaturalnych?...

Odpowiedzi na te pytania szukajcie w przeuroczej nowelce, która - miejmy nadzieję... - nie zamyka definitywnie cyklu opowieści związanych z serią Protektorat Parasola.

Szaławiła Marty Kisiel czekał na swoją kolej stosunkowo długo. Znacie ten syndrom niechęci do rozpoczynania lektury - mimo że bardzo się na nią cieszycie - bo będzie przeczytane, i nie będzie już na co czekać? Tak właśnie wyglądała moja relacja z nawiązującym do Dożywocia oraz Siły niższej Szaławiłą. Dziś rano złamałam się jednak, i - między jajecznicą a spotkaniem z panią od kwiatków na ślub brata - zarykiwałam się radośnie ze śmiechu nad tą jakże przemiłą opowieścią.

Mamy tu do czynienia z bohaterami, którzy są inni: nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań rodziców, nie mają warunków koniecznych do zrobienia odpowiedniej kariery, nie traktują poważnie swojego zdrowia, są kimś/czymś zupełnie innym, niż się może wydawać postronnemu obserwatorowi, albo najzupełniej dosłownie - czegoś im brakuje. Wiąże ich miejsce, które wybrali na dom lub bezpieczną przystań u boku rodziny i przyjaciół - zagubione w lesie pogorzelisko. W tym oto zaciszu (skądinąd, nie tak całkiem obcym) stawia swój całoroczny, acz nie korzystający z dobrodziejstw prądu i internetu, dom, Oda - lekarka do niedawna pracująca z akcją Lekarze bez granic, od niedawna zaś - sierota z wąsikiem. Ensemble'u dopełniają: mocno nieszablonowy chłop z kosą, siostra-budowlaniec z upodobaniem do szpilek i kaszmiru, siostrzenica chowana cokolwiek pod kloszem, szczeniak-podrzutek, oraz Bazyl - sepleniący cymbalista, dzięki któremu ponownie pokochałam Żeromskiego. No, pokochałam to może zbyt mocne słowo - ale cytować będę go z pewnością. W bazylowej wersji, rzecz jasna.

Podsumowując: obie nowelki zachwyciły mnie w całej rozciągłości. Każdą z nich dałoby się rozciągnąć do rozmiarów pełnowymiarowej powieści (ach, gdyby marzenia tak łatwo się spełniały...), ale i w swojej "skondensowanej" wersji How to Marry a Werewolf oraz Szaławiła wprowadzają nowych bohaterów w ramy znanych rzeczywistości z wdziękiem i bezpretensjonalnością. Czyta się to-to z przyjemnością porównywalną do picia wyśmienitej herbaty bądź wina, w samotności bądź w towarzystwie Ulubionych Ludzi.

Taki książkowy ekwiwalent czekolady Rittera z migdałami w słonej otoczce. Albo tarty kajmakowej.

Smacznego Wam życzę, Drodzy Moi.