Sunday 23 January 2022

Anne, nie Ania: Lucy Maud Montgomery, „Anne z Zielonych Szczytów” – recenzja przekładu

 No i stało się tak, żeśmy są z Panią Matką nastawione mocno krytyczne do naszych wzajemnych przekonań w temacie nowego przekładu Ani z Zielonego Wzgórza. Pani Matce nie podobają się ani Zielone Szczyty, ani w ogóle nic - choć nie czytała świeżutko wypuszczonego przez Wydawnictwo Marginesy przekładu autorstwa pani Anny Bańkowskiej - mnie natomiast, będącej świeżo po lekturze tegoż przekładu, bardzo się on spodobał.

(Dla kontrastu, cytuję i pokazuję fragmenty wydania Ani... z roku 1973 - Nasza Księgarnia - przekład Rozalii Bernsteinowej).

Mysz porównuje dwie wersje pierwszego rozdziału.

Po pierwsze i zasadnicze - oraz, być może, widoczne na powyższym zdjęciu: nowy przekład jest czystszy, świeższy, i łatwiej przyswajalny: nawet przy zachowaniu oryginalnego brzmienia imion oraz nazw geograficznych (uspójnionych do wersji angielskiej) - dla mnie osobiście zanika również dysonans poznawczy książka/film; kiedy pierwszy raz obejrzałam Anię... bez lektora, i dowiedziałam się, że pani Małgorzata ma na imię Rachel, a nie Margaret, prawie spadłam z kanapy.

O zamianie Wzgórza na Szczyty nic nie powiem - można o tym posłuchać we wspomnianym poniżej wywiadzie z tłumaczką, lub przeczytać we wstępie do książki. Mnie przekonało.

W przekładzie pani Bańkowskiej większy nacisk położono również na stylizację języka – widać kwiecistość u Anne i odrobinę szorstkiej „chłopskości” w Marilli i Matthew. (Tutaj dygresja, gdyż dzisiaj rano spłynęło na mnie olśnienie: jeśli pani Bańkowska doprowadzi cykl do końca, pomyślcie tylko, jak ładnie wpasuje się weń RILLA!) Jestem zdecydowanie fanką „nowego brzmienia” Marilli, która wypada raczej szorstko i nieprzyjemnie, przynajmniej na początku – ale widać też, że ma poczucie humoru, i że Anne zaczyna ją powoli „rozbrajać” (rozmrażać?).

Oto przykład, z którym się bardzo utożsamiam, zwłaszcza jako osoba poniekąd dorosła.

Podoba mi się również wyprostowanie kilku rzeczy, na które zaczęłam zwracać uwagę dopiero po lepszym oswojeniu się z angielskim: tea, w sensie posiłku, nie napoju, przetłumaczono jako podwieczorek, i teraz dopiero, mówiąc przewrotną kalką językową, robi to sens. Także samo: przysięga przyjaźni Ani i Diany nazywa się tutaj zaklinaniem, ładnie oddając dwojakie znaczenie angielskiego czasownika swear (przysięgać/przeklinać) i tłumacząc początkową niechęć Diany do jej (przysięgi) składania. Spieszę także donieść, że nie wszystko uległo zmianie: są sformułowania, z utratą których naprawdę nie mogłabym się pogodzić - Jezioro Lśniących Wód, pokrewne dusze, przyjaciółka od serca - wszystkie zachowane w nowej wersji!

Czy możemy też porozmawiać o tym, że w nowym wydaniu dostaliśmy MAPĘ AVONLEA?? (Proszę na mnie nie krzyczeć za jakość tego zdjęcia, sama się sobie dziwię.)

Nie wszystko mnie zachwyciło - przyznaję, że chodzę teraz i szukam usilnie innego pomysłu na spiczastą buzię, i wciąż jeszcze nie oswoiłam się z przymiotnikiem avonleaski (!) - ale zdecydowanie dobrą stroną przekładu Anny Bańkowskiej jest... moje postanowienie  przeczytania oryginału.

Po prostu muszę się dowiedzieć, jak poniższy fragment u Bernsteinowej:

…pani Małgorzata z wielką godnością i szacunkiem dla swojej okrągłej figury podniosła się i powoli ruszyła w drogę…

…zamienił się u Bańkowskiej w:

…pani Rachel wymaszerowała z kuchni – o ile można tak powiedzieć o otyłej osobie, która kołysze się z boku na bok jak kaczka.

Nie wiem, jak Państwo - ja jestem zaintrygowana!

Rzecz jasna, Kordelia pozostaje Cordelią.

Sporo wątpliwości Anne dotyczących sposobu zwracania się dziewczynki do jej nowej opiekunki rozwiązuje się, kiedy w tłumaczeniu odchodzimy od formy „czy Maryla wierzy?”, i zaczynamy mówić w drugiej osobie (Anne początkowo wzdraga się, że jak to tak, bez szacunku?).

Lepiej oddane są również niuanse Anne versus Ann, co widać poniżej:


Z dostępnej na profilu FB Nowego Teatru rozmowy z Anną Bańkowską (polecam, i dziękuję Agnieszce za polecenie!) dowiedziałam się ponadto, że kanoniczne tłumaczenie Rozalii Bernsteinowej, opublikowane po raz pierwszy 110 lat temu, dopiero w roku 2020 zostało zidentyfikowane jako adaptacja przekładu na język SZWEDZKI, nie zaś prawdziwy przekład z oryginału. To może wiele tłumaczyć... i tym bardziej zachęcać pasjonatów do własnych studiów w temacie lokalizacji, oraz oklepanego dylematu: tłumaczenie piękne a wierne.

Mnie osobiście nowy przekład przekonuje, i nie ukrywam, że wiadomość o planach wydawniczych dotyczących serii - w tym roku ukażą się podobno jeszcze dwa tomy, w tym moja ukochana Anne z Wyspy, natomiast Szumiące Topole „się robią” - niezmiernie mnie ucieszyła. Czy to oznacza, że będziemy mieć w rodzinie dwie kolekcje książek, o Ani oraz o Anne? Bardzo być może...

A co do uwspółcześniania przeróżnych rzeczy... nie chcę nikomu niczego wypominać, ale pozwolę sobie wrzucić na koniec zdjęcie z pikniku zorganizowanego w ramach Industriady 2019. Czy osoba na zdjęciu miała przepysznie rude włosy, a moja mama na jej widok ruszyła dziarsko przez trawnik, żeby się z nią sfotografować...?

Zgadnijcie.


Lucy Maud Montgomery
Anne z Zielonych Szczytów
Przekład: Anna Bańkowska
Wydawnictwo Marginesy
premiera: 26 stycznia 2022

Recenzję niniejszą pisałam na własny, prywatny użytek, książkę zakupiłam prawilnie w księgarni, a przy pisaniu dopijałam stygnącą mieszankę Golden Assam i Earl Greya z kardamonem.