Wednesday 31 October 2018

141/156. Maryla Szymiczkowa - "Seans w domu egipskim"

Nie umiem zbyt wiele powiedzieć o tej książce - bo co można powiedzieć o prostej historyjce, która nie pozostawia po sobie absolutnie żadnego wrażenia? Miałam nadzieję na interesującą zagadkę kryminalną w realiach Krakowa z przełomu XIX. i XX. wieku (jak to miało miejsce w poprzednich powieściach o profesorowej Szczupaczyńskiej) - a po przeczytaniu blurba: na "pudełkową" zbrodnię i nieco mistyczny klimat - a tymczasem dostałam przegadaną opowieść bez wrażenia suspensu, ani bez żadnego konkretnego klimatu.

Szkoda...

Sunday 28 October 2018

136/156. Yoru Yoshino - "Mata, onaji yume wo mite ita"

Całkiem niechcący, projekt: Japońska Jesień zamienił się w Japońską Jesień z Kotami. Mała, czarna kotka ze zwichniętym ogonkiem jest bardzo ważną siłą sprawczą w książce Yoru Yoshino - i to jej (kotki, nie książki) rysunek na okładce zachęcił mnie do sięgnięcia po tę całkiem nieźle się sprzedającą nowość na japońskim rynku wydawniczym. Nie odstraszyła mnie nawet informacja o tym, że debiut powieściowy Autorki nosił tytuł "Chcę zjeść twoją trzustkę".

Narratorką "Znowu śniłam ten sam sen" jest Nanoka, uczennica szkoły podstawowej, która po lekcjach włóczy się po mieście w towarzystwie na wpół dzikiej kotki. Nanoka nie ma przyjaciół w klasie. Jest bardzo bystra, i czyta dużo książek, co powoduje, że patrzy z góry na swoich rówieśników, i właściwie z nikim nie utrzymuje bliskich kontaktów. Z drugiej strony, ma również silny instynkt opiekuńczy, który nakazuje jej "solidaryzować się" ze "słabszym" kolegą - cudzysłowy jak najbardziej wskazane, ponieważ mówimy tutaj o osobistych odczuciach bohaterki, które nie zawsze mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.

Przyjaciółmi, a raczej: przyjaciółkami Nanoki są zatem osoby spoza szkoły: Minami, licealistka, którą Nanoka zastaje przy próbie samobójczej, mieszkająca samotnie staruszka, oraz pani Prosta Tytka (parafrazując), której pomocy Nanoka zawdzięcza uratowanie życia "swojej" czarnej kotki. Te trzy kobiety kształtują charakter Nanoki - w bardzo niespodziewany sposób - i prowokują ją do głębszej refleksji nad jej życiowymi wyborami. Okazuje się bowiem, że pozornie błahe decyzje, jakie podejmujemy w bardzo młodym wieku, mogą otwierać (lub zamykać) przed nami drogę do wielu form przyszłości, nie zawsze zgadzających się z tymi, co sobie wyobrażamy jako pewne siebie, zadowolone z życia dzieci. Dawno już nie czytałam żadnej książki z takim zaangażowaniem (drobny atak paniki pod koniec jednego z rozdziałów również zaliczam do pozytywnych objawów, mimo wszystko), i nie poczułam się tak ubogacona przez prostą historię.

Muszę się zastanowić nad tłumaczeniem...

Friday 26 October 2018

134/156. Yuki Amami - "Ashita fuku kaze no tame ni..."

Sądząc po karteczce z pomiarem pulsu i ciśnienia dokonanym na wiosnę 2008 roku, autobiografię Yuri zaczęłam czytać dobrze ponad dziesięć lat temu. Czemu jej wtedy nie skończyłam? Trudno powiedzieć. Miewam problemy z kończeniem książek, które czytam po japońsku - zaczynam sporo, potem odkładam na rzecz czegoś w innym języku, potem muszę wracać do wcześniejszych rozdziałów, żeby sobie przypomnieć, o co chodziło... kompletny brak konsekwencji w czytaniu.

Tym razem udało mi się połknąć całość na dwa razy, i jestem z tego bardzo zadowolona - zyskałam bowiem nieco inny ogląd na sprawę kariery Yuri oraz na jej obecną postawę wobec fanów i "historii", którą ma za sobą.

Aktorka znana jako Yuki Amami (to pseudonim sceniczny; ja zwykle używam jej prawdziwego imienia: Yuri) rozpoczęła swoją drogę zawodową od żeńskiego teatru musicalowo-rewiowego Takarazuka, w którym grała role męskie i nadzwyczaj szybko osiągnęła status gwiazdy. W tym miejscu - disclaimer: nie będę tutaj opisywać ani historii, ani specyfiki Takarazuki: to złożony temat, o którym napisano sporo wyczerpujących i świetnie przygotowanych prac (również po polsku); ja sama nie aspiruję do roli eksperta - jestem prostą fanką, której podoba się stylistyka teatru naginającego definicję płci, męskości oraz kobiecości, w połączeniu z nowatorskimi interpretacjami mniej lub bardziej oryginalnych wątków w musicalowej stylistyce. Na potrzeby tej notki wytłumaczę tylko, że aktorkami Takarazuki zostają młode dziewczęta, absolwentki specjalistycznej szkoły przygotowującej do tej konkretnej ścieżki kariery. Na każde miejsce w szkole przypada rocznie od kilkunastu do kilkudziesięciu chętnych dziewcząt w wieku 15-18 lat: niektóre kandydatki podchodzą do egzaminów tak długo, jak tylko mogą, nie wyobrażając sobie innej przyszłości zawodowej. Jako świeżo upieczone absolwentki, rozpoczynają od drobnych rzeczy: śpiewają w chórkach, tańczą w układach zbiorowych, a w miarę nabierania doświadczenia otrzymują coraz poważniejsze zadania aktorskie i wyrabiają sobie "pozycję" w grupie. Przyjmuje się, choć nie jest to bezwarunkową regułą, że do siódmego roku kariery młodsze aktorki pracują jako understudies starszych koleżanek - a po tym czasie ich kariera nabiera rozpędu (lub nie), i awansują coraz wyżej w hierarchii, aby ostatecznie (co jest udziałem nielicznych) w kilkanaście sezonów po debiucie przeżyć kilka miesięcy lub lat jako Top Star (supergwiazda ról męskich lub kobiecych), i odejść z Takarazuki w glorii i chwale, by pracować dalej w teatrze, kinie, na scenie i w telewizji. Nie powoduje to bynajmniej ich całkowitego odwrócenia się od przeszłości spędzonej w ścianach macierzystego teatru: często powracają do Takarazuki przy okazji spektakli jubileuszowych, udzielają wywiadów w których nawiązują do tej części swojej kariery, i tak dalej, i tym podobne.

W przypadku Yuri, cały cykl kariery - od debiutu scenicznego, przez okres pracy jako understudy, do dwuipółletniej "kadencji" top star - trwał zaledwie osiem lat. Po odejściu z teatru, Yuri napisała książkę o swoich doświadczeniach z okresu pracy w Takarazuce - tę właśnie, którą dziś opisuję - po czym nabrała wody w usta, i kompletnie odcięła się od tej części swojego życiorysu.

Zawsze mnie to zastanawiało. Yuri jest nawet dzisiaj dość mocno zdystansowana wobec fanów, nigdy nie mówi o początkach swojej kariery, do Takarazuki wróciła raz - w bardzo specyficznych okolicznościach, i dosłownie na pięć minut - a czytane przeze mnie kilka lat temu "reportaże" (cudzysłów uzasadniony) zza kulis teatru sugerowały, że jej kariera naznaczona była przeróżnymi traumami w postaci złośliwych plotek, dręczenia ze strony starszych koleżanek i tym podobne. W swojej autobiografii Yuri przyznaje, że pisano na jej temat sporo niepochlebnych, z palca wyssanych rzeczy, że próbowano dość ostro sterować jej karierą, i że padła ofiarą kradzieży, prawdopodobnie ze strony fana lub fanów: z drugiej jednak strony, odżegnuje się od plotek o "złej krwi" pomiędzy sobą a swoją poprzedniczką na pozycji top star, który to wątek był swego czasu mocno eksponowany w pseudo-oficjalnych wydawnictwach (i dyskutowany w fanowskich kuluarach). Książka autorstwa Yuri zadaje kłam tym teoriom, co oczywiście nie oznacza automatycznie, że wszystko, co w niej napisano (lub na napisanie czego zezwolono) jest w stu procentach zgodne z prawdą.

Być może nigdy nie dowiem się, jak było naprawdę: ale cieszę się, że mogłam poznać inną wersję tej historii, i spojrzeć na karierę jednej z moich ulubionych aktorek (nie: japońskich, ale - aktorek w ogóle) z nieco innej perspektywy.

Tuesday 23 October 2018

133/156. Michael Booth - "Sushi i cała reszta"

W księgarniach internetowych wyczerpał się nakład książek papierowych oraz ebooków, co dotychczas uznawałam za niemożliwe. Biblioteka - zawiodła. Pogodziłam się już z myślą o zakupie wersji anglojęzycznej w następnym okresie rozliczeniowym (karta kredytowa też ma swoje ograniczenia, niestety lub na szczęście) - po czym w wyniku rozmowy przy kolejnym z licznie organizowanych babskich spotkań przy winie dowiedziałam się, że Sushi i całą resztę posiada - oraz chętnie mi pożyczy - teściowa mojej przyjaciółki. Radość!

Czytało się to-to bardzo przyjemnie, jeśli pominąć niekontrolowany ślinotok pojawiający się przy opisach moich 大好物, czyli potraw wielce ulubionych. Uradowały mnie informacje o doświadczeniach, które mam przyjemność dzielić z Autorem: jedzeniu sushi z fugu w Shimonoseki (w naszym przypadku - w pociągu, w drodze do Hagi: japońskiego centrum rozpusty ceramiczno-garncarskiej) oraz kolacji kaiseki w tradycyjnej kiotyjskiej rezydencji (miało się kiedyś fajną pracę...). Pospiesznie zanotowałam kolejne argumenty na rzecz częstszego jedzenia miso na śniadanie (jest to zdecydowanie moja ulubiona forma śniadań, i w dodatku - dająca najdłużej trwające poczucie sytości) oraz wskazówki dotyczące przygotowania najlepszego ciasta do tempury. Bardzo pouczająca lektura - aktualnie czaję się na Istotę ryżu, drugą część reportażu z kulinarnych podróży po Japonii w wykonaniu Autora i Jego rodziny.

Tylko najpierw może pójdę coś zjeść...

Sunday 21 October 2018

129/156. Gail Tsukiyama: "Ulica tysiąca kwiatów"

Powinnam była zastanowić się dwa razy, zanim sięgnęłam po cokolwiek oznaczonego na okładce jako saga rodzinna z EGZOTYCZNEJ Japonii. Powinnam była się spodziewać, że trzeba będzie używać długopisu do poprawiania transkrypcji oraz błędów rzeczowych. Szkoda, że konsultacja japonistyczna przeprowadzona przy okazji tłumaczenia nie objęła nieprawidłowego użycia niektórych czasowników... No cóż, nic się nie da na to poradzić.

Patrząc na sytuację z jaśniejszej strony: przyjemnie było dowiedzieć się czegoś więcej o funkcjonowaniu stajni sumo. I to jest chyba wszystko, co wyniosłam z lektury tej książki.

Wednesday 17 October 2018

125/156. Takashi Hiraide, "Kot, który spadł z nieba"

Nie do końca zrozumiałam, o co chodziło Autorowi. O dokładne przedstawienie topografii posiadłości, w której rozgrywa się akcja książki? To najprędzej, bo bez rozrysowania sobie otoczenia wraz z informacjami o kierunkach świata ciężko jest zobrazować sobie, gdzie ściana, gdzie drzwi, którędy wchodzi kot i z której strony ("lewo", "prawo" i "naprzeciw" to pojęcia dla cieniasów) stoi sąsiedni budynek.

Ciężko było mi również wczuć się w "rozterki" bohaterów: może dlatego, że sama mam kota, i nie widzę problemu z tym, że czasami łazi to-to nie wiadomo dokąd, i może ma jakichś ludzkich przyjaciół poza domem. Gdyby tacy ludzie chcieli przyjść do mnie i zobaczyć, gdzie zazwyczaj przebywa mój kot, nie miałabym z tym większych problemów - w sytuacji wzburzenia emocjonalnego zapewne odłożyłabym tę wizytę na jakiś lepszy moment, ale z pewnością nie zakazałabym jej całkowicie (a na podobnym "konflikcie" zasadza się lwia część fabuły książki).

Krótko: nie poruszyło mnie ani nie zachwyciło. Nie znalazłam też w tekście ładunku emocjonalnego: a tymczasem internet podpowiada, że Autor jest poetą... Zdziwniej i zdziwniej.

Monday 15 October 2018

124/156. Hiro Arikawa, "Kroniki kota podróżnika"

Nasz bohater potrafi dać sobie radę bez pomocy ludzi. Jest dzielnym kotem, trzeźwo patrzy na świat, i nie pozwala się nikomu głaskać ot, tak, tylko dlatego, że ktoś podał mu rybę lub inny przysmak. Co to, to nie.

Satoru potrafi docenić kocią potrzebę niezależności. Wie również, kiedy kotu potrzebna jest pomoc - i jak pozostawić "zaopiekowanemu" zwierzęciu wolność wyboru dalszej drogi życia. I to dlatego zostają razem: Satoru oraz kot, który otrzymuje imię Nana - z wyboru, nie z konieczności.

A kiedy raz dokona się wyboru (kiedy się coś lub kogoś oswoi), ciężko jest zmienić tę decyzję, i pójść w przeciwne strony...

Kroniki kota podróżnika nie grzeszą nadmiarem skomplikowanej fabuły: to opowieść o tym, jak ciężko jest podjąć decyzję o rozstaniu ze stworzeniem, z którym dzielimy życie (szczególnie jeśli stworzenie to ma na ten temat jasno sprecyzowane zdanie, i nic go nie obchodzą nasze postanowienia), i jak wielką determinacją można się wykazać, gdy w grę wchodzi dobrostan (ładne słowo!) naszych przyjaciół. Bez bicia przyznam, że początkowo nie byłam jakoś szczególnie zaangażowana w lekturę: miałam wrażenie, dość często mnie nawiedzające przy lekturze tłumaczeń japońskich powieści, jakoby spora część ładunku emocjonalnego książki gdzieś się zagubiła... Co nie zmienia faktu, że lekturę kończyłam we łzach (publicznych, bo nie byłam w stanie przerwać czytania nawet na chwilę potrzebną do przejścia z pokoju do pokoju).

Ze łzami w oczach obejrzałam również zajawkę do filmu, który (o, radości!) ma premierę już pod koniec tego miesiąca:



Będę musiała przy najbliższej okazji nabyć DVD. I nie mówię tego tylko ze względu na Yuko Takeuchi grającą postać Noriko, choć nie przeczę: jest to wybitny plus dodatni...

Krótko i węzłowato: książkę polecam, i zachęcam do dania jej szansy, nawet jeśli na początku lektury odniesiecie wrażenie pewnej sztywności w narracji. Nie jest to dzieło wybitne, ale za to ciepłe i wzruszające. Tak w sam raz na jesień.

Tuesday 9 October 2018

Marta Kisiel: „Pierwsze słowo”. Niech się stanie...!

Powiedzieć, że słowa mają moc, to nic nie powiedzieć. Ilekroć słowa objawiają się w wielkiej masie, zaczynają stwarzać i przekształcać rzeczywistość, budując ją na nowo z elementów wyobraźni piszącego. W mnogości siła – tym bardziej należy zatem podziwiać umiejętność tworzenia form krótkich, objawiających te same właściwości.

Czy Marta Kisiel umie tworzyć formy krótkie – a mówiąc wprost: pisać opowiadania? Sama Autorka twierdzi, że niekoniecznie. Ja mam nieskrywaną przyjemność nie zgodzić się z Nią, przedstawiając w formie dowodu wydany przez Uroboros zbiór Pierwsze słowo, który trafi na półki księgarń 17. października (czyli, z perspektywy mnie piszącej, za tydzień z małym haczykiem). Na przestrzeni jedenastu opowiadań, zarówno nawiązujących do stylistyki znanej z dłuższych form pióra Au/łtorki, jak i niespodziewanych wycieczek w kierunku innych odmian gatunku zwanego roboczo fantastyką, z pewnością uda Wam się ocenić, jak też przemawiają do Was te krótsze, bardziej skondensowane formy.


Mnie się podobają piosenki, które już kiedyś słyszałam, albo: kogo my tu mamy?

Dla tych, którzy niechętnie wychodzą z raz zagarniętej strefy komfortu, mam znakomite wieści: Pierwsze słowo zawiera zarówno Dożywocie (opowiadanie, od którego tak wiele się zaczęło…), jak i nagrodzoną Zajdlem (Ałtorka nie umie w opowiadania, tak?...) Szaławiłę, pierwotnie dołączoną do drugiego wydania powieściowego Dożywocia: oto odpowiedź na bolączki tych, którzy, nabywszy ongiś wydanie pierwsze, nie planowali kupować drugiego – a Szaławiłę mieć w wersji papierowej pragnęli.

Dla tych, którzy strefę komfortu opuszczają raczej chętnie, poszukując nowych doznań i bodźców, mam równie wspaniałe wieści: w Pierwszym słowie czekają na Was opowiadania spod znaku (między innymi) horroru, wiktoriańskiej opowieści grozy, pastiszu gatunkowego, przetwarzania motywów znanych z mitologii – a przypominam, że to wszystko w ramach zaledwie jedenastu utworów, szczupłych objętościowo, acz pojemnych znaczeniowo.

Nie będę Wam polecać konkretnie któregoś z opowiadań, ponieważ rozpiętość gatunkowa między nimi jest, jako się rzekło, znaczna - a ilu czytelników, tyle opinii, i najlepiej będzie, jeśli sięgniecie po Pierwsze słowo i wyrobicie sobie na jego temat własne zdanie. Natomiast gdybym miała wybrać subiektywną Świętą Piątkę (nie dało się zawęzić do trzech, nie i już) spośród zawartych w zbiorze opowiadań (czytanych przeze mnie premierowo...), wyglądałaby ona mniej więcej tak:

Tytułowe Pierwsze słowo - o którym myślałam, że (krótkim będąc) niczym mnie nie zaskoczy, a skończyłam lekturę cała roztelepana, ze szczęką spoczywającą miękko na podołku. Przeżycie Stanisława Kozika - w ramach autorefleksji, i próby uchronienia się przed podobnym losem. W zamku tej nocy... - ponieważ Ałtorka znakomicie bawi się tutaj konwencją, a Jej upodobanie do romantyzmu owocuje tu w sposób piękny i perfidnie złośliwy zarazem. Miasto motyli i mgły - najpierw nie wiedziałam, o co chodzi, a potem żałowałam, że nie zrobiła się z tego pełnowymiarowa powieść, i że nie dane mi było dowiedzieć się więcej o przedstawionym tutaj świecie i ramach, w jakich funkcjonuje. Rozmowa dyskwalifikacyjna, podstawowy tekst, jaki powinno się dawać do przeczytania początkującym autorom fantastyki. I wreszcie - Nawiedziny, za pewne nawiązanie popkulturowe, które wyraźnie pokazuje, żeśmy są z Ałtorką z jednego rocznika, i wyrastałyśmy na tych samych serialach. Ot, rzekłam.


Kocia starszyzna, w postaci Jej Wysokości, obwąchała książkę z dużym zainteresowaniem.
I co jeszcze mogę rzec? Na pewno znacznie poszerzyłam swój sposób myślenia o Marcie Kisiel oraz uprawianej przez Nią literaturze. Ucieszyłam się ze spotkania z ulubionymi bohaterami, i poznałam nowych, z którymi chętnie spędziłabym więcej czasu. Wreszcie - ostatecznie i nieodwołalnie nie zgodziłam się z Autorką-Ałtorką: Marta Kisiel opowiadania pisać potrafi, i oby robiła to jak najczęściej.

Z poważaniem, oczekując na kolejny zbiorek - Wróżka Klonowa.

Jak zwykle kłaniam się Wydawnictwu Uroboros, dziękując za owocną współpracę!

Monday 8 October 2018

126, 127/156. Rafał Dominik, "Opowieści z Siekierezady 2&3"


Części pierwszej, obecnie w dodruku, nie udało mi się zdobyć – tygodniowy pobyt w Cisnej, i doświadczenie gaszenia pragnienia w gościnnym wnętrzu Siekierezady, zaważyły jednak na decyzji o nabyciu dwóch kolejnych zbiorów anegdot i szkiców poetyckich autorstwa Rafała Dominika. Z uwagi na szczupłość obu tomików, planowałam początkowo „podciągnąć” je pod jedną pozycję na liście książek przeczytanych – z uwagi na diametralnie różny charakter obu książeczek postanowiłam jednak ostatecznie zastosować formę: dwie książki, jedna notka.

Drugi tom Opowieści... czytam w znacznej mierze na głos, albowiem bardzo chciałam się podzielić ze współtowarzyszami podróży humorem sytuacyjnym zawartym w perypetiach ciśnieńskiej braci zawzięcie walczących z trzeźwością (oraz brutalną rzeczywistością życia w tejże). Nie jestem pewna, czy nazwałabym te formy literackie opowiadaniami – to raczej króciutkie szkice sytuacyjne, celnie punktujące absurdy życia w oderwaniu od wina „beczka” dwa litry. Z braku doświadczeń empirycznych, zmuszeni byliśmy zaufać Autorowi i przyjąć na wiarę jego opowieści: czerpiąc przy tym dziką, i zapewne nie najprzystojniejszą, radość z zapoznawania się z tymiż.

Tomu trzeciego już na głos nie czytałam: doszły w nim bowiem do głosu osobiste demony Autora, za sprawą których całość nabrała wybitnie depresyjnego charakteru, którym – dla odmiany – postanowiłam się z nikim nie dzielić. Smutne, jesienno-zimowe klimaty, refleksje snujące się niemrawo jak mgła, ogólna ponurość, beznadzieja i zwarzone mleko.

Ciekawość bierze, na którą szalę tej huśtawki przechylał się pierwszy zbiór Opowieści. Kiedyś, być może, zajrzę na pewien portal aukcyjny, i się przekonam...

123/156. Jakub Małecki, "Dżozef"


Żałuję, że nie znam lepiej twórczości Josepha Conrada – „tytułowego” „bohatera” (dwa cudzysłowy jak najbardziej wskazane – tej powieści: pewnie mogłabym wtedy wychwycić jeszcze więcej smaczków i aluzji. Jakkolwiek by nie było: Dżozef, łączący mocno przyziemną poetykę praskich podwórek z opowieścią o Nadprzyrodzonym, Bildungsroman i koszmarem klaustrofobika, podobał mi się niezmiernie. Zamknięcie trzech skrajnie różnych postaci – dresiarza-z-przypadku, biznesmena z kilkoma przekrętami za uszami oraz conradofila z mroczną przeszłością – w sali szpitalnej, i zmuszenie ich do przeżywania wspólnego koszmaru, buduje atmosferę przytlaczającej, a miejscami również absurdalnej grozy i obłędu. Nie powoduje to jednak wywołania u czytelnika odrazy do książki samej w sobie, przeciwnie – historia domaga się opowiedzenia i wysłuchania/przeczytania, a konsument treści wychodzi ze spotkania z bohaterami Dżozefa z poczuciem obcowania z literaturą na światowym poziomie, per proxy i bezpośrednio.

A następnie – udaje się do lokalnej biblioteki, celem wypożyczenia dzieł zebranych Conrada, i nadrobienia karygodnych braków we własnym obyciu literackim...

Sunday 7 October 2018

Martyna Raduchowska: "Spektrum". Blask, który zsyła mrok.

Patrzył na mnie, jakby nie potrafił zdecydować, co przeszkadza mu bardziej: to, że tak bardzo przypominam człowieka, czy to, że jestem tak do człowieka niepodobna.
- Maya Quinn


Cofnijmy się do tyłu, jak mawiała moja polonistka w liceum (sic!). W pierwszej części cyklu Martyny Raduchowskiej Czarne światła: Łzy Mai poznaliśmy dwoje głównych bohaterów: Jareda Quinna, porucznika policji New Horizon, oraz jego partnerkę: Mayę, androida najnowszej generacji. Spotkaliśmy ich w sytuacji mocno kryzysowej: oto cała drużyna Jareda, skierowana do akcji opanowania ataku terrorystycznego na korporację farmaceutyczną Beyond Industries, zostaje wymordowana przez zbuntowanych "syntetyków", a bohaterowie dowiadują się, że celem ataku buntowników są zapasy leku o nazwie reinforsyna: magicznego remedium na zwyrodnienia tkanek mózgowych, odwracającego skutki takich schorzeń, jak choćby schizofrenia - i znakomicie zastępującego inwazyjne zabiegi chirurgii cybernetycznej w dziele tworzenia "ludzi augmentowanych". Ten oto specyfik ma zostać masowo wycofany z rynku, co wzbudza (skądinąd, zrozumiały) opór grup dążących do emancypacji mas obywatelskich, których nie stać na drogie zabiegi czyniące ich bardziej atrakcyjnymi na rynku pracy, stabilniejszymi emocjonalnie, a w niektórych przypadkach: po prostu zdrowymi psychicznie.

Jest jeszcze jedna kwestia, o której Jared i Maya dowiadują się podczas akcji w Beyond Industries: reinforsyna pozwala androidom doświadczać emocji. To dość zdumiewający pomysł; ostatecznie przecież androidy stworzono po to, aby działały w sposób logiczny i przewidywalny, aby zachowywały lojalność wobec swoich ludzkich partnerów, mówiły zawsze prawdę, i nie kwestionowały wydawanych im rozkazów. Obdarzono je przy tym znaczną dozą empatii, która pozwala im rozumieć ludzi, i tęsknić za pełnią człowieczeństwa, nieosiągalną z uwagi na sposób, w jaki je stworzono. I oto nagle okazuje się, że istnieje lek, który może pozwolić bytom syntetycznym na osiągnięcie pełni wolności, i doświadczanie tego wszystkiego, co je udziałem ludzi. Wspaniała wiadomość, prawda?...

W tej sytuacji nikogo nie powinna dziwić szybkość, z jaką androidy przyłączają się do rebelii. Jared zostaje ranny, i zapada w śpiączkę. Wybudza się z niej na krótko, i z pełną stanowczością zabrania przeprowadzania na sobie jakichkolwiek zabiegów o charakterze augmentacyjnym. Gdy budzi się na dobre, wiele miesięcy później, okazuje się, że jego życzenia zostały zignorowane. Co więcej: Maya, dotychczas wiernie partnerująca Jaredowi, zabiła dwóch funkcjonariuszy policji i zbiegła za Mur, na opanowane przez rebeliantów rubieże znane jako Dark Horizon. Tymczasem po tej stronie Muru, po której przebywa Jared, ktoś zaczyna mordować androidy - a poszlaki wskazują na to, że to Maya może za wszystkim stać. Jared Quinn rozpoczyna śledztwo, które w finale Łez Mai doprowadza go do konfrontacji z byłą partnerką, po której nic już nie będzie takie samo.

Cięcie. Przeskok do Spektrum.


Po pierwsze i zasadnicze: to nie jest kontynuacja wątków z pierwszej części cyklu; to raczej przedstawienie znanych nam już wydarzeń z perspektywy samej Mai - ale jeżeli wydaje Wam się, że po przeczytaniu Łez... nie musicie czytać Spektrum, żeby wiedzieć, jak należy interpretować wydarzenia w New Horizon, to muszę Was zmartwić: mylicie się, jako i ja się myliłam. Przed rozpoczęciem lektury nie czytałam żadnych wywiadów z Autorką, chcąc podejść do książki bez jakiejkolwiek "nadbudowy ideologicznej" (brzydkie sformułowanie, przepraszam), i początkowo byłam nieco skonfundowana budową narracji. Dlaczego pokazuje się nam to, co już znamy? Ano dlatego, że w gruncie rzeczy wcale tego nie znamy - nie z perspektywy Mai, która jest równie ważną częścią całej historii co przeżycia Jareda. Powszechnie wiadomo natomiast, co dzieje się z historią opowiadaną tylko z jednego, "słusznego" punktu widzenia...

Co nowego wnosi Spektrum w opowieść o reinforsynie? Pogłębione zrozumienie motywów bohaterów. Nadbudowę warstwy naukowej, którą Autorka przeprowadza sprawnie i "zjadliwie": innymi słowy, wymyśla coś, czego czytelnik (typu ja) nie byłby w stanie sam wygłówkować, a następnie przedstawia to w przystępnej formie, którą czytelnik (typu ja) jest w stanie zrozumieć. (Nie jest to łatwe zadanie, powiedziała z przekonaniem Wróżka, myśląc o pseudonaukowym bełkocie w niektórych czytanych przez nią książkach SF.) Wreszcie: wypełnienie białych plam w historii Mai, dzięki przeniesieniu lwiej części akcji za Mur, do Dark Horizon, gdzie mieszkają przysłowiowe smoki - oraz gdzie można odnaleźć odpowiedzi na wiele pytań postawionych jeszcze we Łzach Mai. Te fragmenty czytałam z zapartym tchem, a świetnie prowadzone opisy miejsc, postaci i zdarzeń wywołały u mnie potrzebę zobaczenia Dark Horizon w wersji komiksowej/filmowej/serialowej: aby dołożyć warstwę wizualną do świetnej warstwy językowej.

Samo to byłoby już wystarczającym powodem do przeczytania Spektrum - a to bynajmniej nie koniec, ponieważ w ostatnim rozdziale książki Autorka zrzuca bombę, która prawie katapultowała mnie z łóżka (była pierwsza w nocy, a ja musiałam doczytać do końca), i pozostawiła moją szczękę gdzieś w okolicach podłogi. I co ja będę teraz robić ze swoim życiem?!...

Czekać na tom trzeci, ot, co...

Czy to zdjęcie zawiera spoilery? Może tak, może nie...

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Uroboros za umożliwienie mi przeczytania tej jakże świetnej nowości wydawniczej. Kudos!