Tuesday 29 November 2016

Supermenka, czyli przewrót kopernikański i holajza

Zacznijmy wyznaniem umiejscawiającym nas, z Bożej łaski Wróżkę Klonową, w czasie i przestrzeni.

Jak spora część mojego pokolenia, dorastałam razem z Martą, graną przez Jowitę Budnik w "pierwszej polskiej telenoweli": W labiryncie. Kilka lat później Plac Zbawiciela uderzył mnie jak rozpędzony wóz opancerzony - i wtedy też pomyślałam, że bardzo chciałabym zobaczyć tę aktorkę na scenie. Dzięki Teatrowi Kamienica udało mi się zrealizować to maleńkie marzenie: w doskonałym stylu zresztą.

--

Monika Szymańska, czyli Supermenka Doroty Maciei (w reżyserii Jerzego Gudejki), jest menedżerką w mediach: kobietą, która nie krzyczy - ma tylko dobrą dykcję, i uważa, że jednym z najgorszych posunięć w karierze zawodowej byłaby praca w tym samym środowisku, ale na niższym szczeblu hierarchii zawodowej. Już raczej poszłabym na kasę do Tesco - żartuje z przekąsem, nie zdając sobie sprawy, jak szybko przyjdzie jej zweryfikować to stwierdzenie.

Po krótkim prologu, prezentującym barwną, dynamiczną osobowość Moniki, następuje błyskawiczna zmiana dekoracji - świetna scenografia, autorstwa Krzysztofa Kelma - i przenosimy się do domu naszej bohaterki, dumnie obnoszącej po scenie rolkę papieru toaletowego i zbolały wyraz twarzy. Może jest w ciąży?, zastanawiam się - i szybko poznaję odpowiedź. Niegdysiejsza tygrysica biznesu złapała rotawirusa, ale nie narzeka na swój stan zdrowia: okazuje się, że chwilę wcześniej straciła pracę, więc "brak apetytu jest raczej wskazany". Nie jestem beznadziejna, tylko chora - powtarza, opowiadając o gwałtownie kurczącej się liście znajomych - nikt nie chce mieć wśród przyjaciół bezrobotnego - i kompletnym braku oparcia w kimkolwiek. Dalsza część sztuki to opowieść o radzeniu sobie z drastyczną zmianą stopy życiowej, i próbach zachowania status quo. Bardzo szybko okaże się, że o wiele łatwiej jest przeskoczyć bariery finansowe, niż psychiczne...

Jest w Supermence wiele momentów, w których publiczność - w tym niżej podpisana - wybucha szczerym, serdecznym śmiechem. Jowita Budnik ma naturalny talent do parodii - bez względu na to, czy udaje hydraulika (konkurs bez nagród: co to jest HOLAJZA?), hostessę witającą klientów w progu klubu dla panów (nie nienawidzę mężczyzn, ale szacunku za dużego dla nich nie mam), czy właścicielkę podupadającego wydawnictwa. Kolejne odkrycie: aktorka świetnie śpiewa, radząc sobie swobodnie z repertuarem Michała Bajora (sic!), Republiki, Lecha Janerki (to po spożyciu napojów wyskokowych...) czy... Ewy Demarczyk (SIC!). Tańczy na rurze (do ABBY), zamienia zepsutą zmywarkę w pół-automat, uczy się cieszyć z ładnego zapachu tanich kremów do twarzy i ciała (jedyne 6 złotych!) - ale nie zmienia to faktu, że cierpi, nie radzi sobie z życiem, i nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Jestem beznadziejna; leżę w łóżeczku, ptaszki śpiewają - no, bajka! Życie bez pracy może być przyjemne. bez pieniędzy - już nie. Szczególnie gdy nie chce się być niczyją utrzymanką, uczyć dzieci, ani rezygnować z narzuconych sobie standardów. "Nadczłowieczeństwo" naszej Supermenki nie jest wcale cechą pozytywną: kobieta, która przez całe życie radziła sobie sama ze wszystkimi problemami, zostaje sama w obliczu poważnego kryzysu, i nie potrafi (nie chce!) poprosić o pomoc. Z pozoru prosta, może nawet schematyczna historia kobiety sukcesu goniącej za kiepsko płatnymi zleceniami i pożyczającej pieniądze od matki-emerytki, ma bardzo mocne, dobitnie postawione przesłanie: możemy robić z siebie ofiary losu i "podwarszawskich Hiobów", ale niczego to w naszym życiu nie zmieni.

Potrzebujemy prawdziwego przewrotu kopernikańskiego, żeby zmienić proporcje między kreatywnością a posłuszeństwem, i zacząć nad sobą pracować. Dla bohaterki Supermenki oświecenie zamyka się w sześciu prostych słowach, i kompletnie zmienia jej podejście do życia. Jakie to słowa? Tego nie zdradzę: idźcie lepiej do Kamienicy, pośmiejcie się, posłuchajcie monologów zdesperowanej kobiety, i pomyślcie, jak wiele z jej sytuacji możecie odnieść do siebie...

Ja osobiście doszłam do wniosku, że muszę natychmiast zafundować sobie identyczny "przewrót kopernikański" - czego i Wam, Drodzy Teatromani, życzę z całego serca.

(A w takich oto warunkach pisałam tę, mocno już spóźnioną, recenzję...)





Dziękuję Teatrowi Kamienica za zaproszenie na spektakl.

Wednesday 23 November 2016

Pomieszanie miłości z życiem - "Sceny z życia małżeńskiego" w Teatrze Kamienica

Kiedy zapala się światło, siedzą obok siebie na kanapie, on - zrelaksowany i swobodny, ona - wyraźnie spięta i poważna, wyprostowana, stopy i kolana razem. Nerwowo porusza głową. Uśmiecha się sztucznie. Gra - całym ciałem.

Zanim skończą wprowadzający widzów w sztukę pół-dialog, ich język ciała zupełnie się odmieni: prawie jakby zamienili się miejscami. (To właśnie drobiazgi takie jak układ dłoni, tembr głosu czy przebieg ruchu budują nastrój całej sztuki, zaświadczając o kunszcie obojga aktorów.) Być może dlatego, że - niespodziewanie dla samych siebie - przestaną kłamać, chociaż na chwilę.

źródło: TeatrKamienica.pl
"Sceny z życia małżeńskiego" Ingmara Bergmana, w poruszającej, głęboko emocjonalnej reżyserii Barbary Sass, to opowieść o ludziach, którzy wiedzą o sobie zbyt wiele, żeby nadal się kochać - i zbyt mało, żeby się rozumieć. Marianna i Jan (Justyna Sieńczyłło i Piotr Grabowski) opisują siebie i swoje małżeństwo - przechodząc od afirmacji harmonii i miłości do gorliwego zaprzeczania, jakoby coś takiego w ogóle istniało - w ciągu pierwszych kilku minut sztuki. Dopóki w dalszym ciągu akcji nie okaże się, że udzielali wywiadu dziennikarce popularnego magazynu, wygląda to jak... sesja u psychoterapeuty. I to wrażenie nie odbiega zbytnio od rzeczywistości.

Nasi bohaterowie są małżeństwem od lat, i szczycą się tym, że w ogóle się nie kłócą - co być może jest prawdą, ale jedynie powierzchowną. Jest w nich mnóstwo zaszłości, mniejszych i większych złośliwości, urazów i nieporozumień, ponieważ oboje za wszelką cenę unikają konfrontacji. Przechodzą przez życie zmęczeni i spętani konwenansami, dusząc się w małżeństwie, z którego zniknęła wszelka namiętność. "Lubimy się pod każdym względem - poza seksem...", mówią, i widzowie nie mają żadnych powodów, żeby im nie ufać.

Coś wisi w powietrzu. Marianna i Jan miotają się w sieci powinności i konwenansów, a publiczność tylko czeka na koniec "małżeńskiej sielanki". Muzyka narasta złowieszczo (Michał Lorenc wykorzystał w swojej pracy instrumenty perkusyjne i zimne, metaliczne brzmienia, co znakomicie podkreśliło napięcie miedzy bohaterami). Nie musimy długo czekać na odpowiedź: Jan wyznaje żonie, że ma kochankę - młodą, seksualnie wyzwoloną dziewczynę, która błyskawicznie owinęła go sobie wokół palca.

W tym miejscu powinny nastąpić wzajemne wyrzuty, łzy i groźby - a po nich przykre rozstanie, zamykające wspólną część życia Jana i Marianny. Okazuje się jednak, że rozpad małżeństwa to dopiero początek ich drogi: żadne z nich nie jest zadowolone z nagłej zmiany dynamiki, i na swój  sposób próbuje zachować status quo. Co znamienne, to Marianna o wiele szybciej poradzi sobie z szokiem spowodowanym odejściem męża, i zacznie układać sobie życie na nowo. Jan nie ma aż tyle szczęścia: po roku w nowym związku ma dosyć kłótni i scen, których nigdy nie doświadczył u boku Marianny; z drugiej strony sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie interesowało go nic poza nim samym, a kobieta u jego boku stanowiła wyłącznie ozdobnik i źródło przyjemności.

A propos źródła: po rozwodzie Marianna i Jan odkrywają, że łączy ich nadal ogromny pociąg seksualny, mimo że nadal "nie jest im dobrze razem". Próbują odnaleźć się jakoś w konieczności współegzystowania (dla dobra dzieci), i walczą o zachowanie pozorów równowagi i spokoju - przy użyciu wszystkich dostępnych środków. Jak się okazuje: tych dwoje musi zranić się do żywego, żeby przestać MYŚLEĆ, a zacząć MIEĆ UCZUCIA. Muzyka, jakby przedrzeźniając bohaterów, cichnie i łagodnieje.

Puenta "Scen z życia..." jest mocno niespodziewana, szczególnie jeżeli zasugerowaliśmy się "poprawnym", nieco konserwatywnym początkiem. Marianna i Jan odnajdą w końcu taki rodzaj dynamiki i współczłowieczeństwa, w ramach którego będą mogli mówić sobie prawdę (choć nie uciekną od życia w kłamstwie) i czerpać prawdziwą przyjemność z bycia razem (choć nic w ich relacji nie będzie proste ani oczywiste). Ich historia mieści się co prawda w ramach tak zwanej "skandynawskiej joie de vivre", czyli terapii par według Bergmana - ale warto się w nią zagłębić i spróbować wyciągnąć własne wnioski z cudzego... nieszczęścia? Doświadczenia? A może po prostu: życia?

Zobaczcie więc "Sceny z życia małżeńskiego", i sprawdźcie, czy nie dostrzegacie podobnych objawów w swoich związkach: oraz dokąd mogą Was one zaprowadzić. Pomyślnych wiatrów i/lub połamania nóg!...


Dziękuję Teatrowi Kamienica za zaproszenie mnie do obejrzenia spektaklu.