...ale mi osobiście wiosna minęła skandalicznie szybko. I oto, po pierwsze, znowu mamy lato (z natury jestem istotą ciepłolubną oraz dysponującą klimatyzacją domową, więc przesadnie nie narzekam na temperatury), a po drugie: zebrały mi się wspominki i rekomendacje z dwóch miesięcy, które niniejszym pozwolę sobie Państwu przedstawić.
Przeczytałam
...(ponownie)
do końca serię o Potterze (z wyjątkiem sztuki teatralnej, gdyż znam
lepsze fanfiki, dziękuję, postoję). Z dzisiejszej perspektywy: poważnie się
zastanawiam, czemu tak wielkim zaskoczeniem były dla wszystkich transfobiczne
komentarze JKR? Kiedy się to wszystko czyta „ciurkiem”, pewne rzeczy widać z
zatrważającą jaskrawością...
Jest tego więcej, ale chyba nie mam siły wybierać dalszych przykładów. Konkluzja jest następująca: nie pozbędę się książek (większość mam w oryginale, z bardzo starymi notatkami), ale jeśli będę jeszcze do czegoś wracać w przyszłości... to raczej do fanfików, ponieważ mogę.
Oprócz średniego
satysfakcjonującego Pottera, czytałam także lepsze/ciekawsze/przyjemniejsze
rzeczy – jak choćby Grubą Marii Mamczur, bardzo mocny
reportaż o osobach odbiegających wagą i sylwetką od tego, co obecnie przyjmuje
się nazywać kanonem piękna (see what I did there?). Wszystko jest w tej
książce celne i skłaniające do refleksji – począwszy od faktu, że recenzenci oraz
wydawca sugerowali Autorce zmianę tytułu… na jakiś „przyjemniejszy”. Polecam
Państwa uwadze.
Wróciłam
również do Rudej Sfory, mojej ulubionej książki Mai Lidii Kossakowskiej.
Nie będę o tym dużo mówić, ale… śmierć Mai mocno mną wstrząsnęła, przez kilka
dni chodziłam w zamroczeniu. Tak się chyba dzieje, kiedy odchodzą osoby, które
gdzieś-kiedyś się poznało, i przyjmowało za pewnik, że będą z nami o wiele
dłużej.
W maju
wyszły również dwie nowe książki Marty Kisiel, zredagowane o niebo
lepiej, niż przygody pewnej Tereski, co bardzo mię ucieszyło. O ile jednak
komedię kryminalną Nagle trup wciągnęłam z dużą przyjemnością w
jedno urlopowe popołudnie, o tyle Bazyl i Licho zawiedli mnie
cokolwiek – między innymi dlatego, że miałam nadzieję na PONOWNE SPOTKANIE tych
bohaterów na kartach książki. A tu nic, tylko duża czcionka i „za mało
wszystkiego”, ech.
Za mało
wszystkiego (z wyjątkiem gadania o d*pie) było też, w moim odczuciu, w Wężowym
sercu Radka Raka. Nie polubiłam stylu Autora, do Jego nowej książki
podejdę (być może) z niejaką ostrożnością, nie rozumiem nagrody, którą Wężowe
serce dostało. Można mnie szkalować, na zdrowie.
Czytana
była również Anne z Avonlea, drugi tom cyklu o Anne w przekładzie
Anny Bańkowskiej: trzyma poziom, jest świeża i lekka w odbiorze; w Empiku
jest już dostępna Anne z Redmondu, notabene – moja ulubiona
część, zaplanowana na sierpień: również będzie czytana.
Queerowo
– gdyż wiosna, czerwiec, ogólna sytuacja i od zawsze ustalone poglądy, wiadomo –
czytałam również sporo, i polecam: The Lesbiana’s Guide to Catholic
School Sonory Reyes (niedawna premiera, już wydana po polsku
przez We Need YA), Cudowne przegięcie Jakuba Wojtaszczyka, albowiem dobrze jest mówić o polskim dragu, oraz Samotnicę. Dwa życia
Marii Dulębianki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej –
prawdopodobnie najlepszą biografię, jaką ostatnio miałam w czytaniu. Z niecierpliwością
czekam teraz na biografię Konopnickiej pióra tej samej Autorki, a Wydawnictwu
Marginesy gratuluję świetnej roboty redakcyjnej.
Obejrzałam...
W teatrze: Meneliadę,
monodram Mariana Opani w Ateneum, wybitnie śmieszny i poruszający – trafiłyśmy na
premierę, mama siedziała obok pana Daniela Olbrychskiego i rumieniła się jak
pensjonarka.
Nieustannie
również zapominam – a nie powinnam – powiedzieć Państwu, że pod koniec kwietnia
(w Międzynarodowym Dniu Tańca) poszłyśmy z Młodszą Bliźniaczką do Narodowego, obejrzeć
balet Krzysztofa Pastora Dracula, z muzyką Wojciecha Kilara, i
było to piękne, i niesamowite, i wszystkim Państwu polecam gorąco włączenie tej
pozycji do Waszych planów teatralnych.
Sezon,
poniekąd, prawie ogórkowy (chociaż niektóre teatry grają twardo przez całe
lato): tymczasem w noc przesilenia załapałam się jeszcze na Edith i Marlene
w reżyserii Marii Seweryn w Centrum Kultury Świt, ze znakomicie zaśpiewaną
rolą Edith Piaf, oraz postacią Marlene Dietrich zagraną przez aktora w dragu –
fenomenalne posunięcie inscenizacyjne, również polecam.
A w
kinie: jakoby mniej – jedynie drugiego Doktora Strange,
którego najjaśniejszą częścią była dla mnie Peggy Carter, i nikt się temu nie
dziwi.
Serialowo
natomiast
królował Doctor Who – zbliża się koniec ery Trzynastej, w związku
z czym wróciłam radośnie do Dziewiątego (zapomniałam, jak bardzo był WŚCIEKŁY NA
ŚWIAT, a przy tym jednak – absolutnie kochany), i obecnie jestem przy
Dziesiątym. Skończyłam sezon drugi, i robię sobie przerwę w oczekiwaniu na Samo
Dobro (Donna! Martha! Donna! River!), w międzyczasie zaliczając powtórkę Conviction
z Hayley Atwell (miodzio) oraz pierwsze oglądanie The Watch
inspirowanego postaciami stworzonymi przez Terry’ego Pratchetta: jest alternatywnie,
ale ROBI SENS, szczególnie kiedy oglądanie tego serialu zbiegnie się w czasie z
ponownym czytaniem Straży nocnej, jak to miało miejsce u mnie.
Na Netflixie
– oczywiście Królowa z Andrzejem Sewerynem, Marią Peszek, Antonim
Porowskim i plejadą polskich drag performerów: scenariusz ździebko naiwny,
chciałoby się zobaczyć tę historię w formacie kilkunastoodcinkowym (takich
aktorów mogę przyjmować hurtowo); na WOW – All Stars 7, All
Winners season – Jinkx Monsoon powinna wygrać całość, możecie się ze mną
o to bić, zapraszam; format bardzo interesujący, ogląda się znakomicie,
poproszę więcej. Był też trzeci sezon Legendary, o niebo lepszy
niż drugi, jak zwykle inspirujący i wzruszający.
Było
też więcej Takarazuki, niż ostatnimi czasy: powtórki Bara no fuuin
i Citrus Wind, a także nowość – Zemsta nietoperza z
Micchan w roli głównej (!!), obejrzana w ramach streamingu organizowanego przez
sympatyczną osobę z internetów. Takarazuka umie w operetki Straussa, kto by się
spodziewał?!
Wysłuchałam: dwóch koncertów – po raz
wtóry, Kasi Groniec: tym razem w Żyrardowie, gdzie, niestety,
publiczność nie udźwignęła tematu (a szkoda, gdyż było, fenomenalnie), oraz – Clannadu
w Stodole, przy okazji trasy pożegnalnej. Bilety kupiłam daawno, w czasach
przed-covidowych, i czekałam na nową datę z zapartym tchem, szczególnie z uwagi
na informację o chorobie Moyi: nie byłam stuprocentowo pewna, czy ostatecznie koncert
dojdzie do skutku. Szczęśliwie – doszedł, i było wspaniale jak zwykle, i do
tego jeszcze zagrali/zaśpiewali Hourglass, czego zwykle nie robią. A tak
się składa, że jest to moja bezwzględnie ulubiona piosenka – o drugie miejsce
walczą Two Sisters i Scarlet Inside.
Się wzruszyłam
się, no.
Byłam w podróży
…tu i ówdzie – udało mi
się pokonać wiadomego wirusa na tyle skutecznie, żeby wyjechać na urlop i
odwiedzić Maderę: nie mam jej absolutnie nic do zarzucenia, i chętnie
wróciłabym tam znowu za jakiś (najchętniej, niedługi) czas, pojeść dobrych
owoców, popluskać się w oceanie, i popić prosecco do śniadania, o.
Odbyło się również kilka
imprez wyjazdowych natury o wiele bardziej lokalnej: WTK, z których
przywiozłam wyłącznie książki z pierwotnej listy zakupowej (brawo, ja!), spotykając
przy okazji znajomych i nieznajomych, i (niestety) irytując się na
organizatorów. Irytacji takowej nie stwierdzono, na szczęście, ani przy Imieninach
Jana Kochanowskiego (z Konopnicką w roli gościni – zawsze na propsie), ani
podczas pikniku w Karolinie – chór Mazowsza śpiewał piosenki z „Akademii
Pana Kleksa”, rękodzielnicy z przeróżnych regionów Polski pokazywali cudnej
urody twory rąk własnych – wszystko się spinało i cieszyło zmysły, a ja mam
nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się trafić na taką imprezę.
Poznałam:
Miss Sherry Vine, i Biankę
del Rio! Niesamowita
energia podczas M&G, show mocno prześmiewczy i wybitnie niepoprawny
politycznie, ale: czułam się absolutnie zaopiekowana, przywitana i ugoszczona,
a do tego jeszcze uśmiałam się jak norka. To jest to doświadczenie, dla którego
kupuję M&G.
Popełniłam/napisałam:
…większą połowę (tak,
tak, wiem...) opowiadania do kolejnej antologii, oraz konspekt i pierwszy rozdział
fanfika dla fandomu, który (nie wiedzieć, czemu) nieustannie czeka na to, co
jeszcze nowego wymyślę. Chyba na dobre odblokowało mi się coś w głowie, i mogę pisać
swobodniej – coś może nawet ukaże się niedługo w medium bardziej oficjalnym niż
AO3, ale dopóki wydawca nic o tym oficjalnie nie powiedział – milczę i ja.
I tak oto, Proszę
SzanPaństwa, minęły mi ostatnie dwa miesiące: było sporo dobrego, w tle dużo smutku,
o którym się tutaj nie pisze – ale jest, trochę zatruwa życie, a trochę
pilnuje, żeby nie tracić perspektywy.
Czego i Wam (zachowania
perspektywy, nie smutku) serdecznie życzę.
Maple