Sunday, 16 October 2022

Dziecko na pewno uleczy nasz związek!... - "Wywiad z wampirem", AMC - odcinki 3 i 4


Nnno dobrze, P.T. Czytelnicy - scenarzyści zdecydowanie nas rozpieszczają tym serialem; Cintryjka donosi, że AMC przedłużyło życie tego projektu o kolejny sezon, nie pozostaje nam zatem nic innego, jak rozsiąść się wygodnie, i oglądać z lubością.

Dodam tutaj, że w ramach powrotu do korzeni/głębszego podbudowania referencyjnego, dokładam do materiałów porównawczych książkę (pożyczoną z biblioteki) - oraz, że zachwyca mnie ponownie klimat zbudowany w pierwszym odcinku: szczególnie że mojej mocno opartej na filmie pamięci umknął fakt, iż rodzina Louisa w serialu jest żywcem (sic!) przeniesiona z powieści. Nie mówię już o tym, że miejscami scenariusz serialu dosłownie cytuje książkę - i jest to piękne, proszę P.T. Czytelników.

W odcinku trzecim, Louis - co jest spójne zarówno z książką, jak i z filmem - zaczyna filozofować, i przerzuca się na dietę zwierzęcą: Lestat, rzecz jasna, uważa to za równie pociągające, co jedzenie sucharków przy suto zastawionym stole. Eksplorujemy ich związek, jego queerowość i otwartość (żaden z nich nie jest monogamistą, i obaj ocierają się o hipokryzję gdy przychodzi do akceptowania owej otwartości inicjowanej przez partnera); ścierają się ze sobą, przekomarzają i kłócą, ale w podtekście pozostaje pewien rodzaj czułego pobłażania, którego brakuje w książce (ostatecznie Rice dopiero w późniejszych tomach nazywa ich związek "miłosnym"; w pierwszym tomie Kronik Louis opisuje Lestata mniej-więcej tak, jak naiwny twink może opisywać swojego pierwszego, doświadczonego i znudzonego ideą romantycznej miłości kochanka - unikając jednak jakichkolwiek aluzji do seksu). Louis próbuje również utrzymać status quo i pozostać w kontakcie z rodziną, co kończy się dokładnie tak, jak moglibyśmy się tego spodziewać.

Ciekawym zabiegiem - prowadzącym w konsekwencji do spotkania z Claudią, zapowiedzią którego kończy się ten odcinek - jest przesunięcie znaczeniowe pojęcia "zarazy" czy też "plagi": życiu Claudii zagraża niebezpieczeństwo nie dlatego, że wszyscy dookoła chorują na ospę (gorączkę krwotoczną?), ale z powodu... zarazy społecznej, którą z perspektywy włodarzy Nowego Orleanu stanowią ludzie tacy, jak Louis. Znakomite paralele z książką i filmem. Docieramy do 31. minuty: i kończymy odcinek.

W kolejnej, czwartej odsłonie, witamy Claudię: typowy, jak to ujmuje Daniel, "plasterek" mający naprawić mocno dysfunkcyjny związek. Scenarzyści zdecydowali się postarzyć ją ponownie: książkowa pięcio-, i filmowa ośmiolatka ma tutaj lat czternaście, co niesie za sobą konsekwencje w postaci przyspieszonej przemiany materii (jak u rosnącego dziecka) i rozbuchanych hormonów - dzięki któremu przyjmuję charakter i motywację tej postaci z dużo większą wiarą, niż w przypadku poprzednich wersji opowieści. Obserwujemy zatem zachłyśnięcie się Claudii jej nowym życiem - i nieuniknione nim rozczarowanie, bardzo ładnie pokazane. Próba poradzenia sobie z monotonią życia, odnalezienia swojego miejsca w "rodzinie", w której się znalazła - ja to kupuję, i Państwu również polecam.

Odcinek kończy się, kiedy stosunki między Claudią, Lestatem i Louisem są jeszcze w miarę dobre - około 51. minuty filmu, i 130. (z czterystu) strony książki: ale wiadomo już, że druga połowa sezonu będzie obfitować w dramaty, na które osobiście czekam z niecierpliwością. Produkcja i scenarzyści bardzo o nas dbają: czwarty odcinek pokazał, że potrafią się bawić formami narracji, i rozumieją motywacje swoich bohaterów: dzięki czemu, pomimo odświeżenia i uwspółcześnienia pewnych wątków, pozostają wierni materiałowi źródłowemu.

A do tego jeszcze: co bardziej queerowi widzowie chichoczą z zachwytu. Czego i Państwu życzę, bez względu na Wasz stosunek (sic!) do queeru.

Saturday, 8 October 2022

Co robimy w Nowym Orleanie - "Wywiad z wampirem" AMC (recenzja, odc. 1 i 2)

 


(Postaram się, żeby było bezspojlerowo – oby się udało.)

Odrobina tła sytuacyjnego, zanim zaczniemy: „Wywiad z wampirem”, w formie filmu i książki, pojawił się w moim życiu pod koniec lat 90., wraz ze znajomością, która – w przeciwieństwie do mojego sentymentu do książek Ani Ryż – nie przetrwała próby czasu. Dopóki jednak trwała, „Wywiad…” oraz pozostałe Kroniki Wampirów stanowiły ważną część tej relacji. Czytało się je często, a film był oglądany… raz, może dwa razy w miesiącu, często we fragmentach. Długo po zakończeniu znajomości (i ostrej fazy na Kroniki) pojawiła się filmowa „Królowa potępionych”, którą można rozpatrywać w kategoriach kiepskiego napisanego fanfika AU, w dodatku – z niewieloma punktami wspólnymi z materiałem źródłowym.

Na podstawie tego… interesującego doświadczenia, wieść o remake’u „Wywiadu…” w formie serialowej nie napawała mnie początkowo optymizmem – miło mi jednak poinformować, że moje obawy nie zostały potwierdzone.

Co się zmieniło? Przede wszystkim: PERSPEKTYWA – twórcy serialu zakupili prawa do wszystkich książek Rice, i w związku z tym bohaterowie pisani są zupełnie inaczej, niż w przypadku filmu, a nawet – pierwowzoru książkowego (pamiętajmy, że między premierą „Wywiadu…” i „Wampira Lestata” minęło 9 lat, podczas których autorka miała sporo czasu na przemyślenie osobowości i historii swoich postaci). Mamy dzięki temu zupełnie innego Lestata – nie tak chaotycznego i nieprzewidywalnego – i zupełnie innego Louisa: działającego z powodu złości i rozczarowania społeczeństwem, a nie werterowskiego znużenia światem. W przypadku tego ostatniego zmieniło się zresztą o wiele więcej, niż tylko osobowość. W serialu (osadzonym w roku 1910, nie 1791) Louis jest Kreolem, który po śmierci swojego ojca zarządza siecią podrzędnych burdeli w Nowym Orleanie, żeby zapewnić rodzinie utrzymanie. Ma dwoje młodszego rodzeństwa: w tym brata, który za życia ojca przebywał w szpitalu dla obłąkanych z powodu obsesji na tle religijnym. Tenże brat próbuje nawracać dziewczyny pracujące dla Louisa – Louis w ataku wściekłości grozi mu nożem na ulicy, i na ten moment natrafia Lestat, przemierzający miasto w poszukiwaniu wiadomo czego. Historia zaczyna się toczyć.

Pierwszy odcinek serialu obejmuje akcję zawartą w czternastu minutach filmu: zaczynamy od reportera nazwiskiem Daniel Molloy, który otrzymuje propozycję PONOWNEGO przeprowadzenia wywiadu sprzed lat. Serial daje nam przy tym możliwość poznania nie tylko historii wampira, ale również postaci samego reportera, co stanowi wielki plus. Opowieść zaczyna się dokładnie tak, jak się tego spodziewamy: Louis poznaje Lestata, próbuje powstrzymać się od myślenia o nim w niewłaściwy sposób (po raz pierwszy w przypadku adaptacji prozy Anne Rice otwarcie podchodzimy do wzajemnej fascynacji tych dwóch, i pokazujemy łączącą ich więź like it’s 2022), Lestat uwodzi go bardzo skutecznie, Louis przeżywa wątpliwości (świetnie pokazany wpływ Kościoła katolickiego na jego poglądy, i winę nakładaną przez rodzinę na tych, którzy w jakikolwiek sposób odstają od „normy”); następuje pierwszy „kontakt fizyczny” (moim skromnym zdaniem, o wiele bardziej „obiecujący” niż ten filmowy), i wreszcie, jako kulminacja odcinka: przemiana.

Odcinek drugi to Louis powoli poznający „blaski i cienie” (z naciskiem na cienie) życia wampira – i jego pierwsze próby poradzenia sobie z faktem, że przy owym życiu utrzymuje go ludzka krew. Ściera się z Lestatem na płaszczyźnie filozofii (nie)życiowej, próbuje udawać, że wszystko jest takie, jak dawniej, i utrzymywać kontakty z rodziną – a to wszystko punktowane obrazami kolacji jedzonej z Danielem, i ich rozmowy o tym, czy w ogóle możliwe jest coś takiego, jak moralny wampiryzm. Kończymy mniej-więcej na etapie dwudziestej szóstej minuty filmu.

Co nam daje zmiana formatu? O wiele głębszą analizę postaci, ich działań i motywacji. Czas na ekspozycję, na pokazanie świata, który zaprasza Lestata do przysłowiowego stołu, a Louisa trzyma na dystans z powodu koloru jego skóry i alienuje. Miejsce na dodanie smaczków dla czytelników Kronik – od pierwszego odcinka otrzymujemy w prezencie szereg Easter Eggs, które osobiście bardzo doceniam. Zmienił się również sposób przedstawiania wampirów na ekranie: powtarzając sobie fragmenty filmu z 1994, zauważam (dopiero teraz!), że w tamtej wersji wampiry mają bardzo wyraźne żyły na twarzy i rękach – w przypadku wampirów A.D. 2022, zmianie ulegają jedynie oczy (przejrzyste, szklane, bardzo na plus) – a same kły mogą się chować i wysuwać – w odcinku specjalnym typu making of twórcy zdradzili, że przygotowali kilka długości protez, w zależności od tego, czy wampir się w danym momencie pożywia, czy nie.

W ramach ostrzeżenia dodam, że w serialu jest sporo gore – i nie mówię tutaj o krwi, której można się było spodziewać – równoważonego poczuciem humoru i puszczaniem oka do widza. Gra aktorska mnie przekonuje (szczególnie różnica między Louisem-świeżo przemienionym wampirem, i Louisem-opowiadającym Danielowi o swoim nie-życiu z perspektywy stulecia z groszem); przekonują mnie również aktorzy, zwłaszcza Sam Reid w roli Lestata (bardzo przyjemnie się na niego patrzy, jeżeli wiecie, co mam na myśli), podobnie jak decyzje reżysersko-producenckie… co tu dużo mówić?

Jest dobrze. Oglądam zupełnie nową historię, i mimo że wiem (?), jak się skończy, nie czuję się nią znudzona. Polecam Państwu serdecznie ten serial, z nadzieją, że utrzyma się przez kilka sezonów, i pozwoli nam zobaczyć historię z co najmniej kilku tomów Kronik. Życzę sobie tego gorąco.

Sunday, 4 September 2022

Nie wiem, jak Państwu... (edycja wakacyjna)

 …ale mnie lato minęło niezwykle szybko i bezurlopowo (z pominięciem jednego dnia z okazji czterdziestych urodzin), choć w „międzyczasie” wydarzyło się całkiem sporo różnych rzeczy z szeroko pojętego sektora kulturalnego: poniżej garść rekomendacji/informacji, które być może zainspirują Was w poszukiwaniach.

Przeczytane:

Joanna Bargielska, „Pij ze mną kompot” – z cyklu: „randomowa książka zauważona w bibliotece”, która okazała się niezwykle interesującym zbiorem felietonów przeróżnych (dużo o teorii muzyki!) – polecam.

Najlepszą książką tego lata, a może i całego roku (do tej pory), okazało się „Mer de glace” Małgorzaty Lebdy, wspaniale obrazowa i absolutnie wciągająca. Może to tylko ja i moja wrażliwość, ale czytało się ją absolutnie miękko i płynnie, i wszystko we mnie rezonowało ze słowami Autorki. Poleca się gorąco, nawet jeżeli zwykle nie czytacie poezji.

Sekcja queerowa: doczytałam antologię „Cała siła, jaką czerpię na życie”, z której wypływają bardzo smutne wnioski o sytuacji osób LGBTQ+ w Polsce; poniekąd można było się tego spodziewać… ale i tak pod koniec lektury mój nastrój oscylował w wybitnie minorowych rejestrach. Na drugim biegunie nastroju uplasowała mnie za to lektura „Nie wszyscy pójdziemy do raju” Olgi Górskiej – w mojej opinii zdecydowanie najlepszy debiut tego lata, duchologiczny i ciekawie czerpiący z kościelno-oazowych doświadczeń osoby nieheteronormatywnej, a przy tym świetnie napisany. Polecam serdecznie. Dla odmiany, innego debiutu – „Nie rdzewieje” Gochy Pawlak – nie udało mi się pokonać, z dokładnie przeciwnych powodów: język okropnie drewniany, brak jakiejkolwiek sensownej fabuły… nie polecam. Dopisuję do listy również „Trans i pół, bejbi” Torrey Peters – językowo… dosadne, i z tego powodu nieco trudne do przyswojenia, a zakończenie poważnie mnie rozczarowało (albowiem w zasadzie nie wiadomo, po co była cała książka), ale warto spróbować przeczytać, żeby poznać nieco bliżej osoby transpłciowe: a przynajmniej ich nowojorską społeczność. Do listy dodaję również „Wszystkiego, co najlepsze” oraz „Autoboyography” – dwie książki YA, obie mocno fanfikowe, acz pierwszą warto otworzyć z uwagi na bardzo dobrze oddany język osoby niebinarnej (kwestia, czy cała strona językowa jest dobra, pozostaje… otwarta), a drugą – z powodu umiejscowienia akcji w Utah, w środowisku mormonów.

Z sekcji żydowskiej: „Strefa interesów” Martina Amisa, wybitnie niepokojąca, a przy tym świetnie skontruowana. „Izbica, Izbica” Rafała Hetmana – podobnie, choć z zupełnie innych powodów. Poleca się obie, proszę przy tym nie zrażać się blurbem na okładce Amisa: „miłości w czasach krematoriów” jest tam akurat najmniej.

Honourable mention: Maciej Świerkocki, jako autor („Łódź Ulissesa”) i tłumacz („Ulisses”): spędziłam z nim kilka fascynujących wieczorów, i zdecydowanie będę wracać do jego przekładu Joyce’a, który jest o wiele… płynniejszy i czytelniejszy, niż Słomczyńskiego.

A swoją drogą – mam wrażenie, że „Ulisses” jest o wiele łatwiejszą do przeczytania książką, niż się popularnie uważa: szczególnie jeśli podzieli się go na rozdziały. Zachęcam do spróbowania!

Obejrzane:

W kinie – „Elvis” Baza Luhrmanna, bardzo zbliżony klimatem do „Cadillac Records”, ze znakomicie rozplanowaną historią i świetną muzyką (szkoda, że soundtrack dostępny na takim np. iTunes nie zawiera elvisowskich inspiracji). „Thor: Miłość i Grom” – nie rozumiem, co się w nim może komuś nie podobać, albowiem jest to sympatyczna komedia z kosmicznymi kozami. Zdecydowanie najlepszy z ostatnich Marveli, o czym za chwilę.

W teatrze – niesamowita „Jentl” w Teatrze Żydowskim, feministyczna, nienormatywna, i przepiękna. Podobno Singer nie przepadał za filmową wersją: myślę, że ta mogłaby mu się podobać o wiele bardziej. Powtórkowo: „Kinky Boots”, z fantastycznymi improwizacjami Krzysztofa Szczepaniaka. Z powtórek Takarazukowych: „Róża Wersalu” z Suzukaze Mayo, absolutnie najlepsza z najlepszych.

Serialowo: dużo dragu, w tym siódmy sezon All Stars (zna-ko-mi-ty, więcej takich poprosimy), trzeci sezon Kanady, drugi – Down Under, oraz Celebrity Drag Race, który nadal się toczy i wygląda wybitnie ciekawie. Formuła przypomina „Masked Singer”, i jak na razie odgadłam (chyba) tożsamość tylko trojga z dziewięciorga wykonawców. Akcja się zagęszcza… Oprócz dragu: dalsze powtórki przed drugą erą Russella T. Daviesa (ominęło mnie chyba, że fani nazywają to zjawisko „RTD2”, i jest to piękne): Torchwood 1-3 („Dzieci Ziemi” są przepięknym fragmentem telewizji), i DoKTOr (sezony 3-5, plus odcinki specjalne), który pozostaje moim bezpiecznym miejscem, i źródłem wielu radości. Zwłaszcza River. Jestem też w trakcie drugiego sezonu Picarda, i ostrzę sobie zęby na trzeci (głównie ze względów czysto nostalgicznych). Ucieszył mnie również powrót amerykańskiego MasterChefa, w systemie podobnym do All Stars – aczkolwiek na etapie ostatniej siódemki odpadła moja faworytka. Smutno.

Dla porządku wspominam również o „She-Hulk”, prawdopodobnie najbardziej „naodpierdol” zrobionym serialu Marvela. Wielka szkoda.

Wysłuchane:

(Wybitnie dużo koncertów, w tym plenerowych…)

Piosenki z koreańskiego musicalu „Marie Curie”, wykonane na żywo w ramach festiwalu Ogrody Muzyczne. Dwa koncerty w Adamowiźnie: Yiddish Tango oraz Dombrova Piano Duo i dwa w ramach cyklu „ZaPARKuj w Młochowie”: Anna Sroka-Hryń z piosenkami Agnieszki Osieckiej, i Monika Mariotti z programem „Spaghetti Polonese”. Specjalne wydarzenia: Włodek Pawlik w mieście rodzinnym (z wierszami Baczyńskiego na jazzowo), i Bastarda Trio w Synagodze Nożyków (z pieśniami nigunim, które zabrzmiały fenomenalnie).

Odwiedzone/zobaczone/spotkane:

Wystawa Chagalla – w Warszawie, i Tamary Łempickiej – w Lublinie. (Przy okazji wycieczki do Lublina zaliczono również lublińską jesziwę, i kolację w Mandragorze… której menu jest, niestety, wybitnie nieprzyjazne wegetarianom, którzy chcieliby zjeść coś poza hummusem…) W Muzeum Karykatury udało mi się trafić na ostatnie dni wystawy polskich rysowniczek, #PatrzęCzujęRysuję: a w żoliborskiej Najlepszej Księgarni – na spotkanie z Olgą Górską, autorką „Nie wszyscy pójdziemy do raju” (przyjemność ze słuchania wypowiedzi Autorki wprost proporcjonalna do przyjemności czytania książki).

Ponadto: Bianca del Rio przybyła do Warszawy, i zrobiła mi dzień, tydzień, i porę roku. (It was a JOUUUUURNEEEEY.) A podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej w Grodzisku udało mi się wysłuchać wykładu rabinki Małgorzaty Kordowicz i Joanny Lisek, oraz zauczestniczyć w warsztatach jidysz (za krótkich, za krótkich…).

Zrobiono, napisano, osiągnięto:

Bardzo przyjemnie śpiewało mi się (w dwóch językach i na trzy głosy) w ramach warsztatów polsko-ukraińskiego chóru LGBTQ+: mam wielką nadzieję, że od jesieni wrócimy do pracy.

Last, but not least: z radością informuję, że kolejne moje opowiadanie zostało przyjęte do planowanej antologii, a w dodatku: udało mi się napisać następny rozdział fanfika, nad którym pracuję… z dużymi przerwami.

Nieśmiało powiem, że… chyba jest nieźle: czego i Wam życzę, drogie Osoby.

Sunday, 3 July 2022

Nie wiem, jak Państwu... (maj/czerwiec 2022)

 ...ale mi osobiście wiosna minęła skandalicznie szybko. I oto, po pierwsze, znowu mamy lato (z natury jestem istotą ciepłolubną oraz dysponującą klimatyzacją domową, więc przesadnie nie narzekam na temperatury), a po drugie: zebrały mi się wspominki i rekomendacje z dwóch miesięcy, które niniejszym pozwolę sobie Państwu przedstawić.

Przeczytałam

...(ponownie) do końca serię o Potterze (z wyjątkiem sztuki teatralnej, gdyż znam lepsze fanfiki, dziękuję, postoję). Z dzisiejszej perspektywy: poważnie się zastanawiam, czemu tak wielkim zaskoczeniem były dla wszystkich transfobiczne komentarze JKR? Kiedy się to wszystko czyta „ciurkiem”, pewne rzeczy widać z zatrważającą jaskrawością...


Jest tego więcej, ale chyba nie mam siły wybierać dalszych przykładów. Konkluzja jest następująca: nie pozbędę się książek (większość mam w oryginale, z bardzo starymi notatkami), ale jeśli będę jeszcze do czegoś wracać w przyszłości... to raczej do fanfików, ponieważ mogę.

Oprócz średniego satysfakcjonującego Pottera, czytałam także lepsze/ciekawsze/przyjemniejsze rzeczy – jak choćby Grubą Marii Mamczur, bardzo mocny reportaż o osobach odbiegających wagą i sylwetką od tego, co obecnie przyjmuje się nazywać kanonem piękna (see what I did there?). Wszystko jest w tej książce celne i skłaniające do refleksji – począwszy od faktu, że recenzenci oraz wydawca sugerowali Autorce zmianę tytułu… na jakiś „przyjemniejszy”. Polecam Państwa uwadze.

Wróciłam również do Rudej Sfory, mojej ulubionej książki Mai Lidii Kossakowskiej. Nie będę o tym dużo mówić, ale… śmierć Mai mocno mną wstrząsnęła, przez kilka dni chodziłam w zamroczeniu. Tak się chyba dzieje, kiedy odchodzą osoby, które gdzieś-kiedyś się poznało, i przyjmowało za pewnik, że będą z nami o wiele dłużej.

W maju wyszły również dwie nowe książki Marty Kisiel, zredagowane o niebo lepiej, niż przygody pewnej Tereski, co bardzo mię ucieszyło. O ile jednak komedię kryminalną Nagle trup wciągnęłam z dużą przyjemnością w jedno urlopowe popołudnie, o tyle Bazyl i Licho zawiedli mnie cokolwiek – między innymi dlatego, że miałam nadzieję na PONOWNE SPOTKANIE tych bohaterów na kartach książki. A tu nic, tylko duża czcionka i „za mało wszystkiego”, ech.

Za mało wszystkiego (z wyjątkiem gadania o d*pie) było też, w moim odczuciu, w Wężowym sercu Radka Raka. Nie polubiłam stylu Autora, do Jego nowej książki podejdę (być może) z niejaką ostrożnością, nie rozumiem nagrody, którą Wężowe serce dostało. Można mnie szkalować, na zdrowie.

Czytana była również Anne z Avonlea, drugi tom cyklu o Anne w przekładzie Anny Bańkowskiej: trzyma poziom, jest świeża i lekka w odbiorze; w Empiku jest już dostępna Anne z Redmondu, notabene – moja ulubiona część, zaplanowana na sierpień: również będzie czytana.

Queerowo – gdyż wiosna, czerwiec, ogólna sytuacja i od zawsze ustalone poglądy, wiadomo – czytałam również sporo, i polecam: The Lesbiana’s Guide to Catholic School Sonory Reyes (niedawna premiera, już wydana po polsku przez We Need YA), Cudowne przegięcie Jakuba Wojtaszczyka, albowiem dobrze jest mówić o polskim dragu, oraz Samotnicę. Dwa życia Marii Dulębianki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej – prawdopodobnie najlepszą biografię, jaką ostatnio miałam w czytaniu. Z niecierpliwością czekam teraz na biografię Konopnickiej pióra tej samej Autorki, a Wydawnictwu Marginesy gratuluję świetnej roboty redakcyjnej.

Obejrzałam...

W teatrze: Meneliadę, monodram Mariana Opani w Ateneum, wybitnie śmieszny i poruszający – trafiłyśmy na premierę, mama siedziała obok pana Daniela Olbrychskiego i rumieniła się jak pensjonarka.

Nieustannie również zapominam – a nie powinnam – powiedzieć Państwu, że pod koniec kwietnia (w Międzynarodowym Dniu Tańca) poszłyśmy z Młodszą Bliźniaczką do Narodowego, obejrzeć balet Krzysztofa Pastora Dracula, z muzyką Wojciecha Kilara, i było to piękne, i niesamowite, i wszystkim Państwu polecam gorąco włączenie tej pozycji do Waszych planów teatralnych.

Sezon, poniekąd, prawie ogórkowy (chociaż niektóre teatry grają twardo przez całe lato): tymczasem w noc przesilenia załapałam się jeszcze na Edith i Marlene w reżyserii Marii Seweryn w Centrum Kultury Świt, ze znakomicie zaśpiewaną rolą Edith Piaf, oraz postacią Marlene Dietrich zagraną przez aktora w dragu – fenomenalne posunięcie inscenizacyjne, również polecam.

A w kinie: jakoby mniej – jedynie drugiego Doktora Strange, którego najjaśniejszą częścią była dla mnie Peggy Carter, i nikt się temu nie dziwi.

Serialowo natomiast królował Doctor Who – zbliża się koniec ery Trzynastej, w związku z czym wróciłam radośnie do Dziewiątego (zapomniałam, jak bardzo był WŚCIEKŁY NA ŚWIAT, a przy tym jednak – absolutnie kochany), i obecnie jestem przy Dziesiątym. Skończyłam sezon drugi, i robię sobie przerwę w oczekiwaniu na Samo Dobro (Donna! Martha! Donna! River!), w międzyczasie zaliczając powtórkę Conviction z Hayley Atwell (miodzio) oraz pierwsze oglądanie The Watch inspirowanego postaciami stworzonymi przez Terry’ego Pratchetta: jest alternatywnie, ale ROBI SENS, szczególnie kiedy oglądanie tego serialu zbiegnie się w czasie z ponownym czytaniem Straży nocnej, jak to miało miejsce u mnie.

Na Netflixie – oczywiście Królowa z Andrzejem Sewerynem, Marią Peszek, Antonim Porowskim i plejadą polskich drag performerów: scenariusz ździebko naiwny, chciałoby się zobaczyć tę historię w formacie kilkunastoodcinkowym (takich aktorów mogę przyjmować hurtowo); na WOWAll Stars 7, All Winners season – Jinkx Monsoon powinna wygrać całość, możecie się ze mną o to bić, zapraszam; format bardzo interesujący, ogląda się znakomicie, poproszę więcej. Był też trzeci sezon Legendary, o niebo lepszy niż drugi, jak zwykle inspirujący i wzruszający.

Było też więcej Takarazuki, niż ostatnimi czasy: powtórki Bara no fuuin i Citrus Wind, a także nowość – Zemsta nietoperza z Micchan w roli głównej (!!), obejrzana w ramach streamingu organizowanego przez sympatyczną osobę z internetów. Takarazuka umie w operetki Straussa, kto by się spodziewał?!

Wysłuchałam: dwóch koncertów – po raz wtóry, Kasi Groniec: tym razem w Żyrardowie, gdzie, niestety, publiczność nie udźwignęła tematu (a szkoda, gdyż było, fenomenalnie), oraz – Clannadu w Stodole, przy okazji trasy pożegnalnej. Bilety kupiłam daawno, w czasach przed-covidowych, i czekałam na nową datę z zapartym tchem, szczególnie z uwagi na informację o chorobie Moyi: nie byłam stuprocentowo pewna, czy ostatecznie koncert dojdzie do skutku. Szczęśliwie – doszedł, i było wspaniale jak zwykle, i do tego jeszcze zagrali/zaśpiewali Hourglass, czego zwykle nie robią. A tak się składa, że jest to moja bezwzględnie ulubiona piosenka – o drugie miejsce walczą Two Sisters i Scarlet Inside.

Się wzruszyłam się, no.

Byłam w podróży

…tu i ówdzie – udało mi się pokonać wiadomego wirusa na tyle skutecznie, żeby wyjechać na urlop i odwiedzić Maderę: nie mam jej absolutnie nic do zarzucenia, i chętnie wróciłabym tam znowu za jakiś (najchętniej, niedługi) czas, pojeść dobrych owoców, popluskać się w oceanie, i popić prosecco do śniadania, o.

Odbyło się również kilka imprez wyjazdowych natury o wiele bardziej lokalnej: WTK, z których przywiozłam wyłącznie książki z pierwotnej listy zakupowej (brawo, ja!), spotykając przy okazji znajomych i nieznajomych, i (niestety) irytując się na organizatorów. Irytacji takowej nie stwierdzono, na szczęście, ani przy Imieninach Jana Kochanowskiego (z Konopnicką w roli gościni – zawsze na propsie), ani podczas pikniku w Karolinie – chór Mazowsza śpiewał piosenki z „Akademii Pana Kleksa”, rękodzielnicy z przeróżnych regionów Polski pokazywali cudnej urody twory rąk własnych – wszystko się spinało i cieszyło zmysły, a ja mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się trafić na taką imprezę.

Poznałam:

Miss Sherry Vine, i Biankę del Rio! Niesamowita energia podczas M&G, show mocno prześmiewczy i wybitnie niepoprawny politycznie, ale: czułam się absolutnie zaopiekowana, przywitana i ugoszczona, a do tego jeszcze uśmiałam się jak norka. To jest to doświadczenie, dla którego kupuję M&G.


Popełniłam/napisałam:

…większą połowę (tak, tak, wiem...) opowiadania do kolejnej antologii, oraz konspekt i pierwszy rozdział fanfika dla fandomu, który (nie wiedzieć, czemu) nieustannie czeka na to, co jeszcze nowego wymyślę. Chyba na dobre odblokowało mi się coś w głowie, i mogę pisać swobodniej – coś może nawet ukaże się niedługo w medium bardziej oficjalnym niż AO3, ale dopóki wydawca nic o tym oficjalnie nie powiedział – milczę i ja.

 


I tak oto, Proszę SzanPaństwa, minęły mi ostatnie dwa miesiące: było sporo dobrego, w tle dużo smutku, o którym się tutaj nie pisze – ale jest, trochę zatruwa życie, a trochę pilnuje, żeby nie tracić perspektywy.

Czego i Wam (zachowania perspektywy, nie smutku) serdecznie życzę.

Maple

Wednesday, 29 June 2022

Więcej niż przyjaciółka. Karolina Dzimira-Zarzycka: „Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki”.

W moim małym światku, nazwisko Marii Dulębianki pojawia się najczęściej zaraz po Marii Konopnickiej – bardzo rzadko natomiast (jeśli w ogóle): samodzielnie. Karolina Dzimira-Zarzycka udowadnia tymczasem w swojej świeżo wydanej przez Marginesy książce, że (paradoksalnie) warto pomyśleć o obu Mariach osobno.


„Paradoksalnie” – ponieważ Dulębianka i Konopnicka spędziły razem dwadzieścia lat, przenosząc się razem z miejsca na miejsce i tworząc związek, który nazwalibyśmy w ich czasach siostrzeństwem, lub małżeństwem bostońskim, a współcześnie: prawdopodobnie... po prostu rodziną? Do tej kwestii jeszcze wrócimy, ale najpierw ustalmy: kim jest Dulębianka, jeżeli nie towarzyszką, troskliwą opiekunką, i wielką przyjaciółką Konopnickiej?

Przede wszystkim: malarką, bardzo dobrze przyjmowaną przez krytyków portrecistką. (Zdarza jej się również „popełniać” innego rodzaju obrazki: krótkie formy literackie, drukowane w prasie.) Jest również... kandydatką do sejmu Galicji, wystawioną poniekąd „żartem” (choć zdobywa zaskakująco dużo głosów!): żart ten zaś stanowi początek jej zaangażowania w walkę o prawa kobiet i pracy społecznej, którą będzie się zajmowała od czasu zamieszkania w Żarnowcu aż do końca swojego życia: umrze na tyfus, którym zarazi się podczas odwiedzania obozów jenieckich na Ukrainie. W uznaniu jej zasług, lwowianie nazwą imieniem Dulębianki ulicę – niestety, nie dojdzie do powstania domu dla kobiet, który najpierw miał nosić imię Konopnickiej, a potem – tej drugiej, mniej (nam) znanej, Marii.

Troskliwa, opiekuńcza, przejęta losem bliźniego – a przy tym często niezrozumiana i traktowana „po macoszemu” ze względu na swój wygląd i sposób bycia; wiecznie bez grosza, goniąca kolejne zlecenia, i próbująca związać koniec z końcem... istna bohaterka na nasze czasy.

W temacie rzeczonych „naszych czasów”: bardzo dużo mówi się obecnie (na przykład podczas obchodzonych w minioną sobotę w Warszawie Imieninach Jana Kochanowskiego) o tym, jaki naprawdę był charakter związku łączącej Konopnicką i Dulębiankę – oraz, czy sama Dulębianka rzeczywiście wychodziła poza granice binarności płci kulturowej. Próbuje się szukać konkretnych nazw na określenie relacji łączącej obie kobiety, i wpisywać je we współcześnie stosowane kategorie, co widać we fragmencie dyskusji toczonej na facebookowym profilu Miłość Nie Wyklucza:


Pozwolę sobie postawić następującą tezę: jeżeli mielibyśmy opisać tę relację jakąś literą z wiadomego akronimu, powinno to być „Q” – jak queer, zwany też kłirem: jak wychodzenie poza normy (wymagające od kobiety spełnienia w roli żony i matki, zachowywania się w bardzo konkretny sposób, itepe, itede – stosunkowo niewiele się w tej kwestii zmieniło od końca XIX. i początku XX. wieku), jak spędzanie życia z osobą, z którą łączy nas przyjaźń i miłość: nieważne, w jakim wymiarze i na jakiej płaszczyźnie. Zauważa to również Autorka „Samotnicy” – czy naprawdę musimy doszukiwać się jakichś niezbitych dowodów na to, że obie Marie były, lub nie były, kochankami? Czy bliskość, przyjaźń i miłość mogą się dziać poza sferą fizyczności? Teoria queer uważa, że oczywiście, jak najbardziej – i ja się z nią zgadzam. Nie ma lepszego sposobu na określenie związku, w którym obie strony wspierają się (i walczą o wsparcie dla partnerki), pomagają sobie w zdrowiu i w chorobie, tęsknią za sobą i wciąż do siebie wracają, nawet z bardzo daleka – jak tylko nazwać go miłosnym.

W ślad za Konopnicką, pięknie zresztą piszącą w swoich listach o tym, że młode panienki oczekują wielkiego „uderzenia pioruna miłości” – gdy tymczasem miłość rozwija się zupełnie inaczej, czasami – duuużo dłużej, niż trwa przeciętne wyładowanie atmosferyczne – ja także przywiązałam się do Dulębianki – a do tego spodobała mi się również wybitnie jej biografia, świetnie napisana, i bardzo dobrze zredagowana (widać, że Wydawnictwo Marginesy pracuje z dobrym zespołem redaktorskim: rzucił mi się w oczy tylko jeden błąd, na stronach 426/427, gdzie przy okazji wyliczania inicjatyw Lwowskiego Związku Równouprawnienia Kobiet „pomysł piąty” pojawia się dwukrotnie), co, niestety, nie należy ostatnio do tak zwanych złotych standardów. Wielkim zadowoleniem napawa mnie wyłuskana z mediów społecznościowych wiadomość o tym, iż Autorka pisze obecnie biografię Konopnickiej (ze słowem „serce” w tytule): mam nadzieję, że Marginesy przyjmą i tę pozycję, i już zaczynam czekać.

A SzanPaństwu lektury biografii Dulębianki najserdeczniej polecam.

 

Karolina Dzimira-Zarzycka
Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki
Wydawnictwo Marginesy, czerwiec 2022

 

(Recenzja nie była sponsorowana, książkę zakupiłam z własnych funduszy, a przy pisaniu towarzyszyła mi herbata z prażonym ryżem.)

Sunday, 5 June 2022

Jakub Wojtaszczyk: "Cudowne przegięcie. Reportaż o polskim dragu". Przegnij, nagnij, obsyp brokatem i spal.

Dobry jest ten czerwiec dla polskich fanów dragu – zakończymy go premierą Netflixowego serialu „Królowa”, w którym Andrzej Seweryn wcieli się w rolę drag queen Loretty, a rozpoczęliśmy: premierą książki Jakuba Wojtaszczyka „Cudowne przegięcie. Reportaż o polskim dragu”, wydanej nakładem Wydawnictwa Znak.

Na niespełna czterystu stronach znajdziemy tutaj portrety ponad dwudziestu osób performerskich, identyfikujących się jako cis- i transpłciowe, lub kompletnie ignorujące binarne podziały płci kulturowej. Nie wszystkie należą do społeczności nieheteronormatywnej. Przedstawiają w swoich występów postaci kobiece, męskie, albo w żaden sposób nie przystające do tych kategorii hybrydy ludzi, kosmitów, i… roślin. Są obecne na polskiej scenie dragowej od wielu (dziesiątków) lat – Lulla la Polacca! – lub dopiero zaczynają swoją drogę. Główny trzon ich aktywności w dragu może stanowić naśladowanie konkretnych osób z popkultury (Dżaga, Adelon), performance i sztuki wizualne, lub działalność na rzecz społeczności LGBT+ nie mieszcząca się w „klasycznej” definicji performance’u (siostra Mary Read). Łączy je jedna zasadnicza cecha: queerowa wolność od systemu, od normatywnych struktur i wartości, w ramach których (czy na pewno, i czy koniecznie?) operuje większość społeczeństwa.

Opisywani przez Jakuba Wojtaszczyka drag-performerzy (queens, kings, queers) są kolorowi, ekscentryczni, i trudno ich zignorować. Z tego powodu są często krytykowani nie tylko przez heteronormatywnych członków społeczeństwa, ale także – przez tych przedstawicieli społeczności LGBT+, którzy preferują pozostawanie w cieniu, i możliwie najspokojniejszą egzystencję. Wśród tej grupy może pojawiać się przekonanie, że (upraszczając) facet przebierający się za kobietę jest mniej wartościowy, albo że w jakiś sposób siebie umniejsza. Wreszcie – w grupie samych drag-performerów istnieją pewne – wybaczcie mój francuski – poziomy zajebistości: najczęściej mówi się o dragu jako o naśladowaniu (ekstremalnie) kobiecej formy przez homoseksualnych, cispłciowych mężczyzn; wszelkie odstępstwa od tego modelu (AFAB queens, czyli cis-kobiety w kobiecym dragu; drag kings; transpłciowe kobiety po terapii hormonalnej/operacji korekcji płci, nadal występujące jako drag queens) bywają traktowane z wyższością przez niektóre „prawilne” drag queens... i przez niektórych fanów.

Tymczasem, pod pojęciem „drag” (które nie wywodzi się tak do końca od Szekspira, thanks ever so much) kryją się wszelkiego typu działania zmierzające do przełamania tego, co oczywiste i oczekiwane. Płeć kulturowa to konstrukt, tutaj zgadzamy się (bohaterki_owie Wojtaszczyka oraz osoba niżej podpisana) z profesorką Judith Butler. Jesteśmy od dzieciństwa socjalizowani do ekspresji tak zwanego genderu w kierunku jednoznacznie męskim lub żeńskim – podczas gdy, podobnie jak orientacja psychoseksualna, tożsamość płciowa często nie daje się określić poprzez punkt na wyimaginowanej osi: stanowi raczej całe spektrum, i nie zawsze spędza się życie w tym samym miejscu tegoż spektrum, w którym się je zaczęło. A drag znakomicie nadaje się do tego typu subwersji – i dlatego też niepokoi ludzi, wyzwalając w nich szerokie spektrum reakcji, od gorącej fascynacji po równie gorącą agresję.

Bycie osobą o orientacji/tożsamości odmiennej od cisheteronormy, uznawane jest powszechnie – przynajmniej w Polsce A.D. 2022 – za pewnego rodzaju manifestację poglądów, zamiast stanowić po prostu kolejną z cech (takich jak wzrost, rasa, kolor włosów czy oczu) opisujących każdego człowieka. Bohaterki i bohaterowie reportażu Wojtaszczyka podkreślają, że (zaangażowany) drag tym różni się od cross-dressingu (czyli ubierania się w sposób niezgodny z własną płcią biologiczną), że zasadniczy element tego pierwszego stanowi aktywizm, i kompletne rozwalanie systemu. Wychodząc poza własne granice – lub poza to, co wydaje nam się nimi być – drag performerzy przeginają siebie i naginają formy społeczne. I, jak to często bywa: dragowy aktywizm przeszkadza ludziom i drażni ich.

Tło absolutnie nieprzypadkowe.

Ale dragu nie da się schować do żadnego mebla. Zawsze będzie z niego wystawał, lub wyciekał przez szpary: i pokazywał, że przez queerowość rozumiemy kompletnie inny od „normatywnego” system wartości – oraz akceptację tego, że zarówno ja nie żyję tak, jak inni – jak i oni nie żyją tak, jak ja. Akceptacja jest tu zresztą słowem-kluczem: jak mówi siostra Mary Read, jedna z bohaterek „Cudownego przegięcia”: „Tolerancję odbieram jako coś negatywnego. Toleruje się coś, z czym się nie zgadzasz. Powinniśmy walczyć o akceptację.”

A Shady Lady dodaje: „Za każdym razem, kiedy nakładamy szminkę, walczymy.”

I tak trzeba robić. Naginać normy, przeginać „normalność”, dodać brokat - a jeśli komuś to nie pasuje, cóż: przykro nam, i bardzo współczujemy.

Ja natomiast kłaniam się w pas wszystkim polskim dragsom (wiele z opisanych przez Wojtaszczyka osób miałam przyjemność widzieć na żywo) oraz Autorowi, który z wyczuciem i uczuciem opowiedział w „Cudownym przegięciu” ich historie: i za Twoją Starą, życzę im –

„Powodzenia! Wszak macie wiele do s*ierdolenia…”

Kącik pod patronatem Gordona Ramseya, czyli: what would I change?

Wielkiej urody okładka z Twoją Starą wzbudziła we mnie nadzieję na zdjęcia: tych tymczasem w książce nie ma w ogóle. Bardzo miłym akcentem byłaby jedna-dwie wkładki z portretami bohaterek i bohaterów reportażu – może uda się w drugim wydaniu?

Drugie wydanie powinno się bowiem ukazać; w miarę możliwości: z innym zespołem redakcyjnym. Literówki (w słowach polskich i angielskich), znaki przestankowe zamienione miejscami z przyimkami, błędy ortograficzne… przy moim czytelniczym OCD, nie mogłam się całkowicie zatracić w świetnej treści książki, gdyż „forma” nieustannie zbijała mnie z tropu. Trochę tak, jakby wielkiej urody drag queen pojawiła się na scenie z połową szwów, suwaków i taśm klejących na wierzchu. Ech, smuteczek: a lista płac podaje pięć osób redaktorskich. Ogarnijcie się, Drodzy Państwo w Znaku. Nie chcecie iść drogą Wydawnictwa Literackiego, które puszcza błędy ortograficzne u Olgi Tokarczuk.

Mimo wszystko, polecam P.T. Czytelnikom tę opowieść o polskim dragu – bez względu na to, czy już coś o nim wiecie, czy jest to dla Was absolutna terra incognito. A Autorowi dziękuję za świetną pracę reporterską, i liczne odniesienia do materiałów referencyjnych. You did, what needed to be done!

Jakub Wojtaszczyk: Cudowne przegięcie. Reportaż o polskim dragu
Wydawnictwo Znak, 2022

 

Disclaimer końcowy: niniejszy tekst sponsorowało wyłącznie moje zainteresowanie dragiem, a przy pisaniu przygrywał mi takarazukowy musical „Seal of Roses”.

Tuesday, 10 May 2022

Nie wiem, jak Państwu... (kwiecień 2022)

...ale mnie daje ta wiosna odrobinę w kość. Prawie połowa maja, sucho przeraźliwie, człowiek boi się pójść do lasu, żeby nie podpalić ściółki jednym blikiem odbitym od okularów... Masakra.

Wróćmy zatem do kwietnia, zanim zapomnimy całkiem, co nam się wonczas przydarzyło.

Przeczytałam:

...dużo rzeczy po raz kolejny. Jak wnoszę z mojego dziennika lektur na stronie StoryGraph (ciekawa alternatywa dla Goodreads, jeśli nie chcecie wspierać Amazonu), w kwietniu zajmowały mnie głównie powtórki książek ze Świata Dysku - projekt czytelniczy ciągnący się za mną od ubiegłego roku - oraz kolejne tomy Pottera. Dałam sobie spokój z polskim tłumaczeniem, które teraz, po dwudziestu kilku latach od pierwszej lektury, i kilkunastu latach doświadczenia w branży tłumaczeniowo-lokalizacyjnej, brzmi okropnie: a chwilami kompletnie rozmija się z oryginałem. Czytam więc Pottera w oryginale, przeplatając lekturę słuchaniem audiobooków (Stephen Fry zrobił tutaj kawał znakomitej roboty), wkurzam się kalkami, kliszami, i innymi niespecjalnie skrywanymi znakami przekonań i poglądów JKR. Powiedzmy to wprost: gdybyśmy - my, moje pokolenie - dostali te książki do rąk po raz pierwszy w roku 2020, a nie 1998, w literaturze genre'owej byłby tylko jeden popularny i lubiany cykl o czarodzieju imieniem Harry. I byłby to Harry Dresden.

Dużo mogłabym napisać o tym, co jest nie tak z Potterem - niechże P.T. Czytelnicy wypowiedzą się, czy mieliby ochotę na podróż tą ciemną doliną - ale zamiast tego napiszę, że w kwietniu przeczytałam także sporo nowych rzeczy, w tym dwie książki Mileny Wójtowicz: Zaplanuj sobie śmierć oraz Postscriptum, i obie serdecznie Państwu polecam: szczególnie jeżeli, jak niżej podpisana, macie za sobą epizod pracy w fabryce, i wiecie, jak funkcjonuje dział jakości w takim podmiocie gospodarczym. Siedziałam, i wyłam ze śmiechu - może nie ciurkiem, ale stabilnie często.

Przeczytałam również (w oryginale) cztery tomy powieści graficznej Heartstopper, autorstwa Alice Oseman. Do lektury tej zainspirował mnie fakt, iż chwilę wcześniej...

Obejrzałam:

...adaptację tego komiksu, świeżo dodaną przez Netflix. Oto trailer, na wypadek gdyby gdzieś Państwu umknął:


Z całą odpowiedzialnością polecam tych kilka niedługich odcinków opowieści o nienormatywnej młodzieży, która to opowieść kończy się dobrze, i przez chwilę człowiek ma nadzieję, że tak mogłoby być zawsze i wszędzie. Osobiście jestem mocno ciekawa, czy otrzymamy również sezon drugi - sądząc z tematyki komiksu, który również polecam, można by się po nim spodziewać o wiele więcej powagi i dramatyzmu; byłoby wielce interesująco móc zobaczyć, jak młodzi aktorzy Heartstoppera radzą sobie z (jeszcze) poważniejszymi tematami.

Byłam również w kinie, na Tajemnicach Dumbledore'a - po czym popełniłam recenzję, aby przestrzec Państwa przez podobnymi szaleństwami. (Nadal przestrzegam.)

Wysłuchałam:

wszystkich nowych piosenek, którymi Florence Welch zapowiadała swój nowy album. Oraz, z wielkim wzruszeniem, nowej piosenki mojego ulubionego zespołu wszech czasów:


Byłam w podróży:

do Irlandii! Ponapawałam się przyrodą, MORZEM i LASAMI, znowu weszłam w tryb "jestem absolutnie u siebie w obcym mieście, więc będę łazić po ulicach przed północą i słuchać muzyki na cały regulator (przez słuchawki, żeby nie było!)", i poczułam, że powoli wracam do siebie.


 Poznałam:

Trixie Mattel! Koncert był świetny, warto było czekać dwa lata na "lepszy świat".

Oprócz Trixie, poznałam również nowych ludzi, gdyż idąc na imprezę dragową w pojedynkę można wyjść z niej w grupie, quot erat demonstrandum. I dostać w prezencie kostkę do gry na gitarze, z logo trasy koncertowej. To teraz już tylko kupię gitarę, i... taaak.

Ale motywacja, żeby nauczyć się grać, jak wzrosła!

Popełniłam/napisałam:

Poza dziennikiem terapeutycznym - wielkie nic. Chyba dopadło mnie przesilenie wiosenne. Plany majowe (na tę część maja, która jeszcze przede mną, he, he) zakładają zdecydowaną odmianę tej sytuacji.

Czego i Państwu, gnąc się w pas, życzę.

Wasza Wróżka

Sunday, 10 April 2022

Obejrzałam „Tajemnice Dumbledore’a”, żebyście Wy nie musieli. Recenzja ze spoilerami.

Zacznijmy od disclaimera: programowo oglądam filmy z cyklu potterowskiego z napisami, na które to napisy nie zwracam uwagi, więc pewne pojęcia będą i tutaj zostawione po angielsku.

Plus, oczywiście: skoro zdecydowaliście się, P.T. Czytelnicy, kliknąć w łącze opisane powyższym tytułem, możecie się z góry domyślać, jakiego typu będzie to recenzja, i jakie są moje ogólne wrażenia na temat filmu. Potraktujcie, proszę, powyższe jako przestrogę.

Na wypadek, gdyby Państwo nie pamiętali: poprzednia część cyklu o fantastycznych zwierzętach, „Zbrodnie Grindelwalda”, pozostawiła nas z niespodziewaną informacją tyczącą się tożsamości Credence’a, aka. Aureliusa Dumbledore’a, oraz z Albusem chowającym do kieszeni niewielką fiolkę zawierającą mieszaninę krwi Gellerta Grindelwalda i własnej: tak zwany pakt krwi, który nie pozwala żadnemu z panów walczyć otwarcie przeciwko drugiemu. My zaś, ciągnięci przez kamerę, zostawiliśmy na moście wiodącym do Hogwartu wesołą gromadkę w postaci Tezeusza Scamandra, Tiny Goldstein, Jacoba Kowalskiego i Yusufa Kamy (plus ludzi z Ministerstwa Magii, których nazwiska nic Państwu nie powiedzą).

Upływa pewien czas: ciężko powiedzieć, ile konkretnie. Jacob ledwo co zdążył dotrzeć z powrotem do swojej cukierni na Brooklynie, a Credence’owi, w poprzednim filmie krótko ostrzyżonemu, włosy urosły do podbródka. Jacob spotyka w Nowym Jorku Eulalię (Lally) Hicks, nauczycielkę Obrony przed Czarną Magią z Hogwartu (poznaliśmy ją w króciutkiej scenie w „Zbrodniach…”: to z nią Nicolas Flamel rozmawiał przez magiczny, dziewiętnastowieczny ekwiwalent smartphone’a; jeśli nie pamiętacie, o czym mówię, nie martwcie się – musiałam zrobić szybką powtórkę, żeby skojarzyć), i zostaje w te pędy przetransportowany z powrotem do Hogwartu, gdzie zbiera się Zespół Do Spraw Specjalnych, Absolutnie Nie Armia Dumbledore’a (w skrócie: ZDSSANAD). W tym samym czasie Newt udaje się do prawdopodobnych Chin, aby uczestniczyć w narodzinach qilina (kirina, jak powiedzieliby japoniści): alas, Credence, wraz z gromadką sympatyków Grindelwalda, zabija matkę i porywa źrebiątko. (Newtowi ostaje się przegapione przez agresorów drugie źrebię, które trafia do walizki na odchowanie.) Qilin ma zdolność widzenia przyszłości: ZDSSANAD zmuszony jest zatem działać w sposób absolutnie nieprzewidywalny i nielogiczny, aby pokonać złego Gellerta.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, scenarzyści „Tajemnic Dumbledore’a” również nie siedzieli podczas pisania zbyt blisko złóż logiki i sensu.

[TW: gore, przemoc wobec zwierząt i ludzi, przedmiotowe wykorzystanie tematu osób LGBT, ksenofobia, etc.]

(Źródło)

Zwierzęta opuściły wybieg

Po pierwsze i zasadnicze: nie mam pojęcia, czemu te filmy nadal sprzedawane są pod tytułem „Fantastyczne zwierzęta”: w pierwszym mieliśmy pięknie zróżnicowany zwierzyniec, to prawda, obecność zwierzów stanowiła ważną część fabuły, a poza tym było uciesznie i kolorowo, mimo obecności poważniejszych motywów. Począwszy od drugiej części, ale szczególnie w trzeciej, zwierzęta pojawiają się jakby przypadkiem, a ich udział w przedstawionych wydarzeniach jest… mocno incydentalny. Dowiadujemy się, owszem, że oprócz przewidywania przyszłości qilin posiada zdolność zaglądania w ludzkie dusze, i w związku z tym potrafi dokonać wyboru Przewodniczącego Międzynarodowej Federacji Czarodziejów (one wizard to rule them all): nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że równie dobrze można by osiągnąć ten efekt przy użyciu, powiedzmy, magicznego szydełka. Oprócz qilinów (sztuk trzy, jedna szybko uśmiercona), w filmie pojawiają się ponadto: na wpół spopielały feniks Credence’a, Teddy the Niffler, Pickett-patyczak, jeden ptakowaty stwór, który ratuje Newta i osierocone źrebiątko qilina z opałów, po czym znika na dobre – oraz gromada maleńkich skorpionopodobnych draństw, skupionych wokół jednego GIGANTYCZNEGO skorpiona. Więcej zwierząt nie stwierdzono.

A skoro już o skorpionach mowa…

Aktualizacja kategorii wiekowej

Ten wielki skorpion? On zjada ludzi, a oślizgłe, okrwawione resztki wypluwa, żeby maluchy mogły się pożywić. Sceny owego pożywiania się mają miejsce w kazamatach niemieckiego więzienia dla czarodziejów (o czym poniżej), są zatem raczej ubogie w światło, choć nadal… obrazowe – ale już scena, w której Grindelwald postawia zabawić się z małym qilinem w rzeźnika halal (aby następnie przywrócić zwierzątko do życia i zaskarbić sobie jego lojalność, patrz powyżej), jest BARDZO DOBRZE oświetlona, i mocno niesmaczna.

Nie wiem, co sobie na ten temat pomyślała obecna na „moim” seansie matka trojga dzieci, z których dwoje musiało przynieść sobie poduszki, żeby dobrze widzieć ekran. Osobiście – nie polecam „Tajemnic…” jako filmu dla całej rodziny, po którym można skoczyć na watę cukrową…

Springtime for Grindelwald

…szczególnie, że Gellert G. przestaje się cackać, i robi wjazd do berlińskiego Ministerstwa Magii, gdzie (przy poparciu tak zwanego ludu, oraz jednego - nie dosłownie - bezkręgowego polityka) zostaje ogłoszony niewinnym wszelkich przypisywanych mu zbrodni, i staje do walki o fotel Przewodniczącego. Są, z grubsza, lata 30. dwudziestego wieku. Estetyka i retoryka towarzysząca scenom berlińskim nie pozostawia wątpliwości co do tego, czym inspirowali się twórcy filmu. Grindelwald wygłasza zresztą kilka zgrabnych mów na temat supremacji czarodziejów i konieczności wyniszczenia osób niemagicznych, co również brzmi… złowieszczo znajomo. Jeżeli cokolwiek dobrego z tego wypływa, to „nawrócenie się” Queenie Goldstein, siostry Tiny i ukochanej Jacoba, którą G.G. zwiódł w poprzednim filmie wizją urzeczywistnienia jej marzeń o małżeństwie z mugolem (cha, cha, cha). Rzeczony mugol pada zresztą ofiarą klątwy Cruciatus. Przykro mi, Jacob - i przykro mi, wszyscy widzowie, którzy musieliście to oglądać.

Do zwolenników Grindelwalda dołącza za to Yusuf Kama (łączny czas na ekranie: +/- 7 minut?), oczywiście – jako szpieg Dumbledore’a, o czym przekonujemy się w ostatnim możliwym momencie. (Znowu brzmi znajomo, tym razem w ramach franczyzy.)

Dumbledore Family Values

Co tymczasem słychać u Dumbledore’a? A w zasadzie, u wszystkich Dumbledore’ów, gdyż oprócz Albusa i „Aureliusa” pojawia się także Aberforth (zamierzony running gag scenarzystów to, powtarzana przez kilka postaci, fraza: „Dumbledore ma brata??”, która ani razu nie brzmi zabawnie). Po kolei: Albus jest tym gejem, którego pierwsze wielka miłość okazała się być Złym Człowiekiem, i to jest w zasadzie cała jego osobowość w filmie (to się nazywa: najgorsza możliwa kalka, pod którą można podciągnąć osobę należącą do jakiejkolwiek mniejszości, i wypada po prostu niesmacznie). „Wymarza sobie” spotkanie z Gellertem przy herbatce (scena otwierająca film), podczas której na pytanie: Czemu za mną szedłeś?, odpowiada śmiało: Because I fell in love with you (jakże progresywnie!); zjada kilka kolacji z Aberforthem, wpatruje się w portret Ariany, i wreszcie – spotyka się z Credence’em, któremu mówi: tak, jesteś z mojej rodziny, ale nie jesteś moim bratem, Gellert cię okłamał, więcej o tym później, cześć. Credence, tymczasem, powoli umiera, podobnie jak niegdyś Ariana: jako obscuriel, przepełniony chaotyczną magią, jest już u kresu życia (stąd częściowe spopielenie feniksa), i w ostatnim momencie próbuje zabić Grindelwalda. (Osobowością Credence’a jest werteryzm.) Ratuje go, między innymi, Aberforth (WIELKI SPOILER): ojciec Credence’a, który wdał się w romans z „lokalną wieśniaczką” mniej-więcej w tym samym czasie, kiedy Albus chodził z Gellertem. Jeśli dobrze kojarzę oś czasu, Aberforth był wtedy jeszcze uczniem: może dlatego rodzice panienki odesłali ją i (potencjalne) dziecko do Ameryki? Samo to nie tłumaczy jeszcze, czemu Aberforth nigdy nie próbował odnaleźć swojego syna: nie oczekujmy jednak logiki, bo się sparzymy i zniesmaczymy. (Osobowością Aberfortha jest mrukliwość.)

O czym będą fanfiki?

O końcowym pojedynku Grindelwalda i Dumbledore’a, w którym nikt nie ginie, fiolka z Paktem Krwi rozpryskuje się na kawałki, a każdy z panów zastyga na długą chwilę z ręką na sercu ukochanego. Zsynchronizowane bicie serc zagłusza na moment ścieżkę dźwiękową. Nikt nie zadaje śmiertelnego ciosu. Grindelwald ucieka, w sposób, który teoretycznie pozwoliłby na definitywne zakończenie tej serii filmowej w tym dokładnie momencie… gdyby, no, wiecie. Film się nie spodobał.

Cha, cha.

A pan to kto?

Przyznajmy jednak otwartym tekstem: zmiana aktora wyszła Grindelwaldowi na bardzo dobre. Mads Mikkelsen w roli dowolnego czarnego charakteru to co prawda brutalny typecasting, ale robi o wiele lepszą robotę, niż jego poprzednik. Jeżeli coś się w „Tajemnicach…” udało, to na pewno sceny AD/GG (będą fanfiki, powiadam Wam), i spokojna, flegmatyczna psychopatyczność Mikkelsena. Kudos dla tego pana.

Kudos również dla mojego przeulubionego Richarda Coyle, aka. Moista von Lipwiga, któremu udało się zrobić z Aberfortha coś więcej, niż tylko naburmuszonego karczmarza. Plus, dostała mu się do wypowiedzenia potencjalnie najbardziej kultowa kwestia w całej franczyzie (Always.), co również nie zabolało, i zbliżyło się poziomem emocji do niezrównanego Alan Rickmana.

Enemies of the TERF, beware!

Mało było o Newcie – Newt… jest, i to chyba w zasadzie wszystko. W poprzednim filmie napędzała go głównie chęć pomocy Dumbledore’owi, i pojednania się z Tiną: tym razem nie musi się często pokazywać, gdyż jest zaledwie częścią ZDSSANAD…

…w którym brakuje Tiny.

Tak, dobrze przeczytaliście: Katherine Waterston pojawia się w dwóch scenach, w tym jednej niemej migawce z trailera (5-10 sekund), sprawiających wrażenie dokręconych naprędce. Nieobecność Tiny wytłumaczona jest jej pracą: jest teraz kierowniczką amerykańskiego biura aurorów, i jest NIEZWYKLE zajęta. Oczywiście, Tezeusz Scamander, zajmujący analogiczne stanowisko w Wielkiej Brytanii, jest pełnoprawnym członkiem ZDSSANAD – ale to jeszcze o niczym nie świadczy, prawda? Podobnie jak wybitnie asymetryczne rozstawienie osób i przedmiotów w kilku scenach, sugerujące, że kogoś lub coś wymazano z ekranu…

Być może snuję tutaj teorię spiskową, ale faktem jest, że Katherine Waterston zdecydowanie przeciwstawia się transfobii w swoich publicznych wystąpieniach, i można się łatwo domyślić, do kogo pije. Przypadek?

Przy tej okazji, uczcijmy również minutą ciszy fakt, że Minerva McGonagall również pojawia się w filmie dwa razy, z czego raz ma coś do powiedzenia (przez uchylone drzwi do pubu Aberfortha, zza których ledwo ją widać). Team: Minerva Deserved Better.

Na koniec:

Nie podchodźcie do „Tajemnic Dumbledore’a” bez powtórki drugiej części serii, i poczytania sobie o rodzeństwie Dumbledore, gdyż sporo może Wam umknąć.

Albo… przemyślcie, czy aby na pewno warto. Jeżeli stwierdzicie, że warto: chętnie popolemizuję!

 

Spokojnej niedzieli! Tutaj się medytuje przy If I Had A Heart Fever Ray. Jakże oldskulowo.

Saturday, 26 March 2022

Nie wiem, jak Państwu... (marzec 2022)

 ...ale mnie ostatni miesiąc minął błyskawicznie, przynosząc wiele olśnień różnej natury: stąd też szybka próba podsumowania tego, co się wydarzyło, i co polecam / czego nie polecam. (Nie-polecajek chyba tym razem zbyt dużo nie będzie, ale spróbujemy zrobić z tego wpis cykliczny).

Zatem:

Przeczytałam:

sporo ciekawych rzeczy, w tym wspomnienia (dziwnie to brzmi w kontekście bardzo młodej Autorki) Evanny Lynch, traktujące o zmaganiach z anoreksją. Polecam gorąco, szczególnie jako nie-dumna właścicielka zaburzeń łaknienia innego rodzaju (o podobnych była mowa na ostatnim kółku literackim, na które nie udało mi się dotrzeć... z perspektywy czasu myślę, że chyba była to sytuacja opatrznościowa, dla mnie). Evanna nie podaje żadnych wartości w kaloriach i kilogramach - żeby, jak mówi, "nie karmić ego swojego problemu" - ale za to podnosi bardzo ważną kwestię: terapia zaburzeń łaknienia nie polega na odkarmieniu i nasyceniu ciała tłuszczem; powinna wnikać w głąb pierwotnego problemu, z którego WYNIKŁO dane zaburzenie, i skupić się na duszy. Niestety, w zatrważająco wielu przypadkach tak się nie dzieje.

Książce przypisuję ostrzeżenie/trigger warning z uwagi na szczery i bezkompromisowy opis przymusowej hospitalizacji. Ale i tak - polecam.


W marcu pożyczyłam też sporo rzeczy z biblioteki i od dobrych ludzi: w tej chwili jestem w "ciągu Foerowskim" (gdyby nie to, że już jakiś czas temu podjęłam decyzję o odejściu od jedzenia mięsa, już przeczytane i oddane Zjadanie zwierząt na pewno by mnie do tego skłoniło; kończę Strasznie głośno, niesamowicie blisko, i jest pięknie). Trochę mnie to spowalnia w kwestii czytania książek posiadanych na własność - Oksana Zabużko! - ale i na nie przyjdzie czas.

Książki nie-własne, w kolejce.


Książki własne, w kolejce.

Obejrzałam:

Kilka pięknych rzeczy, w tym - tick, tick... BOOM!, utwierdzające mnie w przekonaniu, że Lin-Manuel Miranda jest geniuszem (nie mówimy o Encanto, które oglądam regularnie, pomimo wchodzenia właśnie w 40. wiosnę życia), a Andrew Garfield potrafi wszystko. Plus, piosenki Jonathana Larsona: to musiało mnie kupić. Przykład poniżej.


W teatrze natomiast byłam raz jeden (wyjazd do Krakowa poszedł się czołgać za przyczyną wściekłego przeziębienia): w Studiu, na Bowiem w Warszawie. Miałam nadzieję, że inscenizacja będzie lepsza, niż "suchy" tekst sztuki. Rozczarowałam się. Nie wiem, czy polecam. (Ze spektakli inspirowanych/związanych z Bowiem został mi na liście marzeń Lazarus we wrocławskim Capitolu, ostrzę zęby).

Wysłuchałam:

Fenomenalnego koncertu Kasi Groniec (także w Teatrze Studio): ja nie rozumiem, jak można wziąć Diabła Brela, Jesus He Knows Me Genesis, i Who Let the Dogs Out, a potem zrobić z tego genialny, do szpiku kości przejmujący mashup, ale Kasia to potrafi. I radość nam z tego wielką przynosi.

Nie mówimy w ogóle o połączeniu Rodzi się ptak z przepiękną pieśnią ukraińską, bo słowa nie wystarczą.

A na bis był Deszcz, z mojej wielce ukochanej płyty Ach!:


Poznałam:

Sashę Velour! Owszem, trwało to około półtorej minuty, ale podłapana w tym czasie porcja endorfin ma szansę wystarczyć mi na jakieś pół roku. Sam koncert/show Sashy był głęboko przemyślany i świetnie zbudowany, zaś artystka - przemiła, i obdarowująca fanów licznymi komplementami. Poza tym - publiczność złożona z osób queerowych i wspierających zachowuje się bardzo odpowiedzialnie, i stosuje do wymogów bezpieczeństwa (typu maseczki), nawet w tłumie. Go, us!

Z koleżanką A., która dostała od Sashy piękny komplement a propos posiadanych biżutów. <3

(Poznałam też nowych ludzi, albowiem zmieniłam pracę. I to też jest coś, co polecam, jeżeli się wahacie, czy warto. Czasami - bardzo warto.)

Popełniłam/napisałam:

Artykuł do "Zwiastuna Ewangelickiego" - staram się nie wpychać nikomu do gardła mojej religii/mojego wyznania, ale jest to dla mnie temat ważny, i cieszę się, że mogłam coś na ten temat napisać.

Z rzeczy nieopublikowanych: zakup książki, której waga została określona przez wydawcę (Karakter) z dokładnością do setnych części kilograma (1,46), sprowokował mnie do napisania czegoś, co łączy się w mojej głowie z tematem książki, z sytuacją w Ukrainie, i z generalnym dzieleniem ludzi na kategorie.

Prawie półtora kilograma książki.

Jeden wiersz.

(Papier na tę pocztówkę pochodzi z papieru recyklingu: kiedyś był żurawiami, składanymi przez osoby odwiedzające muzeum i Park Pokoju w Hiroshimie. Żurawie są symbolem pokoju.)

I tak oto, w dużym skrócie, wyglądał mój marzec. Przed nami jeszcze kilka dni tego miesiąca: czego się po nich spodziewacie? Czego sobie życzycie? Czego można Wam życzyć?

Coby to nie było - oby się spełniło.

Do przeczytania w kwietniu, a może i wcześniej...?

Sunday, 23 January 2022

Anne, nie Ania: Lucy Maud Montgomery, „Anne z Zielonych Szczytów” – recenzja przekładu

 No i stało się tak, żeśmy są z Panią Matką nastawione mocno krytyczne do naszych wzajemnych przekonań w temacie nowego przekładu Ani z Zielonego Wzgórza. Pani Matce nie podobają się ani Zielone Szczyty, ani w ogóle nic - choć nie czytała świeżutko wypuszczonego przez Wydawnictwo Marginesy przekładu autorstwa pani Anny Bańkowskiej - mnie natomiast, będącej świeżo po lekturze tegoż przekładu, bardzo się on spodobał.

(Dla kontrastu, cytuję i pokazuję fragmenty wydania Ani... z roku 1973 - Nasza Księgarnia - przekład Rozalii Bernsteinowej).

Mysz porównuje dwie wersje pierwszego rozdziału.

Po pierwsze i zasadnicze - oraz, być może, widoczne na powyższym zdjęciu: nowy przekład jest czystszy, świeższy, i łatwiej przyswajalny: nawet przy zachowaniu oryginalnego brzmienia imion oraz nazw geograficznych (uspójnionych do wersji angielskiej) - dla mnie osobiście zanika również dysonans poznawczy książka/film; kiedy pierwszy raz obejrzałam Anię... bez lektora, i dowiedziałam się, że pani Małgorzata ma na imię Rachel, a nie Margaret, prawie spadłam z kanapy.

O zamianie Wzgórza na Szczyty nic nie powiem - można o tym posłuchać we wspomnianym poniżej wywiadzie z tłumaczką, lub przeczytać we wstępie do książki. Mnie przekonało.

W przekładzie pani Bańkowskiej większy nacisk położono również na stylizację języka – widać kwiecistość u Anne i odrobinę szorstkiej „chłopskości” w Marilli i Matthew. (Tutaj dygresja, gdyż dzisiaj rano spłynęło na mnie olśnienie: jeśli pani Bańkowska doprowadzi cykl do końca, pomyślcie tylko, jak ładnie wpasuje się weń RILLA!) Jestem zdecydowanie fanką „nowego brzmienia” Marilli, która wypada raczej szorstko i nieprzyjemnie, przynajmniej na początku – ale widać też, że ma poczucie humoru, i że Anne zaczyna ją powoli „rozbrajać” (rozmrażać?).

Oto przykład, z którym się bardzo utożsamiam, zwłaszcza jako osoba poniekąd dorosła.

Podoba mi się również wyprostowanie kilku rzeczy, na które zaczęłam zwracać uwagę dopiero po lepszym oswojeniu się z angielskim: tea, w sensie posiłku, nie napoju, przetłumaczono jako podwieczorek, i teraz dopiero, mówiąc przewrotną kalką językową, robi to sens. Także samo: przysięga przyjaźni Ani i Diany nazywa się tutaj zaklinaniem, ładnie oddając dwojakie znaczenie angielskiego czasownika swear (przysięgać/przeklinać) i tłumacząc początkową niechęć Diany do jej (przysięgi) składania. Spieszę także donieść, że nie wszystko uległo zmianie: są sformułowania, z utratą których naprawdę nie mogłabym się pogodzić - Jezioro Lśniących Wód, pokrewne dusze, przyjaciółka od serca - wszystkie zachowane w nowej wersji!

Czy możemy też porozmawiać o tym, że w nowym wydaniu dostaliśmy MAPĘ AVONLEA?? (Proszę na mnie nie krzyczeć za jakość tego zdjęcia, sama się sobie dziwię.)

Nie wszystko mnie zachwyciło - przyznaję, że chodzę teraz i szukam usilnie innego pomysłu na spiczastą buzię, i wciąż jeszcze nie oswoiłam się z przymiotnikiem avonleaski (!) - ale zdecydowanie dobrą stroną przekładu Anny Bańkowskiej jest... moje postanowienie  przeczytania oryginału.

Po prostu muszę się dowiedzieć, jak poniższy fragment u Bernsteinowej:

…pani Małgorzata z wielką godnością i szacunkiem dla swojej okrągłej figury podniosła się i powoli ruszyła w drogę…

…zamienił się u Bańkowskiej w:

…pani Rachel wymaszerowała z kuchni – o ile można tak powiedzieć o otyłej osobie, która kołysze się z boku na bok jak kaczka.

Nie wiem, jak Państwo - ja jestem zaintrygowana!

Rzecz jasna, Kordelia pozostaje Cordelią.

Sporo wątpliwości Anne dotyczących sposobu zwracania się dziewczynki do jej nowej opiekunki rozwiązuje się, kiedy w tłumaczeniu odchodzimy od formy „czy Maryla wierzy?”, i zaczynamy mówić w drugiej osobie (Anne początkowo wzdraga się, że jak to tak, bez szacunku?).

Lepiej oddane są również niuanse Anne versus Ann, co widać poniżej:


Z dostępnej na profilu FB Nowego Teatru rozmowy z Anną Bańkowską (polecam, i dziękuję Agnieszce za polecenie!) dowiedziałam się ponadto, że kanoniczne tłumaczenie Rozalii Bernsteinowej, opublikowane po raz pierwszy 110 lat temu, dopiero w roku 2020 zostało zidentyfikowane jako adaptacja przekładu na język SZWEDZKI, nie zaś prawdziwy przekład z oryginału. To może wiele tłumaczyć... i tym bardziej zachęcać pasjonatów do własnych studiów w temacie lokalizacji, oraz oklepanego dylematu: tłumaczenie piękne a wierne.

Mnie osobiście nowy przekład przekonuje, i nie ukrywam, że wiadomość o planach wydawniczych dotyczących serii - w tym roku ukażą się podobno jeszcze dwa tomy, w tym moja ukochana Anne z Wyspy, natomiast Szumiące Topole „się robią” - niezmiernie mnie ucieszyła. Czy to oznacza, że będziemy mieć w rodzinie dwie kolekcje książek, o Ani oraz o Anne? Bardzo być może...

A co do uwspółcześniania przeróżnych rzeczy... nie chcę nikomu niczego wypominać, ale pozwolę sobie wrzucić na koniec zdjęcie z pikniku zorganizowanego w ramach Industriady 2019. Czy osoba na zdjęciu miała przepysznie rude włosy, a moja mama na jej widok ruszyła dziarsko przez trawnik, żeby się z nią sfotografować...?

Zgadnijcie.


Lucy Maud Montgomery
Anne z Zielonych Szczytów
Przekład: Anna Bańkowska
Wydawnictwo Marginesy
premiera: 26 stycznia 2022

Recenzję niniejszą pisałam na własny, prywatny użytek, książkę zakupiłam prawilnie w księgarni, a przy pisaniu dopijałam stygnącą mieszankę Golden Assam i Earl Greya z kardamonem.