Kiedy myślę o podróży lub wędrówce przez Stany Zjednoczone, w naturalny sposób staje mi przed oczami obraz Route 66, jazdy przez pustynię w samochodzie kupionym na jednym wybrzeżu po to, by go sprzedać na drugim - i ruchu poprzecznego, ze wschodu na zachód lub odwrotnie. Autor Hartland przyjmuje inną strategię - idzie piechotą, z północy na południe: od granicy kanadyjskiej w Dakocie Północnej aż do południowego Teksasu, i dalej ku Meksykowi. Przechodzi przez stany i miasta, o których mniej wiem z narracji kulturowej skierowanej ku przeciętnemu mieszkańcowi Europy: i już samo to tworzy z Hartland niezwykle interesujący obraz kraju, który znamy z licznych perspektyw, ale z tej - akurat nie.
Spodziewałam się odysei prowadzącej mnie przez krajobraz, który jestem w stanie jakoś umiejscowić, skorelować z wcześniejszymi doświadczeniami z pozycji czytelnika i widza: dostałam natomiast wciągającą opowieść o zupełnie innej Ameryce, tej, w której nie ma już bizonów, ale są potomkowie ludów, które na nie polowały; tej, w której wszyscy ostrzegają pieszego wędrowca przed "południowcami", ale nigdy nie spotyka go nic złego.
I tylko pogranicznicy są maksymalnie analnie retentywni. Ci od strony Kanady, nie Meksyku.
Spodziewałam się odysei prowadzącej mnie przez krajobraz, który jestem w stanie jakoś umiejscowić, skorelować z wcześniejszymi doświadczeniami z pozycji czytelnika i widza: dostałam natomiast wciągającą opowieść o zupełnie innej Ameryce, tej, w której nie ma już bizonów, ale są potomkowie ludów, które na nie polowały; tej, w której wszyscy ostrzegają pieszego wędrowca przed "południowcami", ale nigdy nie spotyka go nic złego.
I tylko pogranicznicy są maksymalnie analnie retentywni. Ci od strony Kanady, nie Meksyku.
No comments:
Post a Comment