Sunday, 16 December 2018

156/156. Jakub Małecki: "Nikt nie idzie"

Prawdopodobnie najważniejsza książka, jaką przeczytałam w tym roku.

Kupiłam ją zaraz po premierze, na początku listopada - a przeczytałam niespełna miesiąc później, jako sto pięćdziesiątą szóstą pozycję w roku dwa tysiące osiemnastym. Z perspektywy kilku tygodni, jakie dzielą mnie od zakończenia lektury, mogę powiedzieć, że moje spotkanie z Nikt nie idzie przypadło na końcówkę dwumiesięcznego okresu ciężkiej depresji, apatii i ogólnej degrengolady emocjonalnej, przeplatanej atakami paniki, chroniczną bezsennością, i spowodowaną wyczerpaniem histerią.

Najwyraźniej potrzebowałam tej niespecjalnie wesołej opowieści o stracie, skomplikowanych relacjach rodzinnych, ciastach pieczonych jako odmiana po karierze w korporacji oraz japońskiej poezji (choć nigdy nie należałam do miłośników haiku), żeby pozbierać się do przysłowiowej kupy. Drogi Autorze - dziękuję.

Przełom nastąpił we mnie dzięki jednemu cytatowi: zamieszczam go tutaj, na wypadek, gdyby okazał się potrzebny i Wam.

Czasami podczas podróży ogarniało ją zdziwienie, że tak bardzo potrafi skupić się na drobnym wycinku świata, ignorując całą olbrzymią resztę. Szef, chamski komentarz na Fejsie, krzywe spojrzenie sąsiadki. Nieporozumienie z koleżanką i korek na Marszałkowskiej. Siedziała przy plastikowym stoliku w gruzińskiej knajpie albo na ławce przed Błękitnym Meczetem i patrzyła na ludzi, dla których jej szef, jej profil fejsbukowy i jej sąsiadka nie istniały, bo cała Warszawa, cała Polska była dla nich tylko jednym z kolejnych przystanków na mapie jednej z kolejnych podróży.

Wracała z poczuciem, jakby po bokach i z tyłu głowy wykształciły jej się dodatkowe oczy, a potem wizja powoli z powrotem się zawężała. Inne miejsca i światy oddalały się coraz bardziej, aż do kolejnego urlopu i kolejnego olśnienia w terminalu lotniska Okęcie.

No comments:

Post a Comment