Sally Rooney – rocznik 1991 – nazywana jest wschodzącą
gwiazdą literatury irlandzkiej; Zadie Smith pisuje o niej opowiadania (patrz:
zbiór Grand Union), w których samą
siebie określa jako zmęczoną życiem starszą pisarkę, Rooney natomiast - jako powiew
świeżości, przynoszący zmęczonej życiem literatce nową dawkę inspiracji i
energii.
Zabrzmiało ciekawie. Przynabyłam w ebooku debiut powieściowy
autorki – Conversations with Friends –
ale zanim zdążyłam się w niego na dobre zagłębić, wpadła mi w ręce druga
powieść Rooney: Normalni ludzie, wydana przez W.A.B. Mimo wyżej wzmiankowanej ciekawości, podeszłam do sprawy z
rezerwą: książka została scharakteryzowana jako YA znakomicie oddające głos millenialsów,
a streszczenie promocyjne sugerowało, że będziemy mieć do czynienia z
opowiastką z cyklu: popularny chłopak i bogata dziewczyna zaczynają ze sobą
chodzić, i cała szkoła robi sobie z nich pośmiewisko. Nic bardziej mylnego…
choć z drugiej strony, wszystko, co napisano w tak zwanym blurbie rzeczywiście się w Normalnych
ludziach znalazło.
Tak, Connell i Marianne chodzą do jednej klasy w niedużym
miasteczku w zachodniej Irlandii. Tak, ona pochodzi z bogatej rodziny i stanowi
obiekt żartów i docinek dla wszystkich rówieśników. Tak, on wywodzi się z niższej
strefy klasy średniej, a jego matka sprząta w domu Marianne.
Tak, w klasie maturalnej Connell i Marianne zaczynają ze
sobą sypiać, i nikomu o tym nie mówią – ze wstydu.
A potem autorka bierze głęboki wdech, i nurkuje w fabułę, od
której czytelnikowi trudno jest się oderwać.
Historia opowiedziana w Normalnych
ludziach obejmuje niewiele ponad cztery lata: w okresie od stycznia 2011 do
lutego 2015 roku Connell i Marianne zachowują się w pewnym sensie jak elektrony
jednego atomu, krążąc na synchronicznych – niekiedy: przecinających się –
orbitach wokół Idei Prawdziwego, Normalnego Życia. Z pozoru oboje są do niego
świetnie przygotowani – w praktyce jednak żadne z nich nie jest gotowe na
konfrontację z życiem poza bezpiecznymi ramami szkoły, miasteczka, i stałej
grupy znajomych. Marianne, ofiara przemocy domowej (w wymiarze psychicznym oraz
fizycznym), szuka spełnienia w uległości i masochizmie (przecież nie oddajemy się komuś tak naprawdę, jeśli godzimy się tylko
na rzeczy przyjemne). Connell, niepotrafiący sobie poradzić z
oczekiwaniami, jakie mają wobec niego tak zwani „normalni ludzie” (!), popada w
ciężką depresję.
Są więc ze sobą – Marianne i Connell, Connel i Marianne – i nie
są, wspierają się i ranią, doskonale wiedząc, jaki kij włożyć w szprychy życia drugiej
osoby, żeby zmusić ją do zmiany tempa, do zejścia z ustalonej drogi. Z drugiej
strony – są dla siebie niezmiernie ważni; Connell wyznaje jednej ze swoich
dziewczyn, że tylko przy Marianne potrafi być naprawdę sobą. …czasem się wydaje, że ich związek został
schwytany w skomplikowaną sieć wywiadowczą i że ta sieć jest formą
inteligencji, zawiera w sobie ich dwoje i ich wzajemne uczucia. – To znakomity
cytat, świetnie pokazujący, czym tak naprawdę jest dla siebie tych dwoje. Connell
wie, że to wsparciu Marianne zawdzięcza odwagę w wyborze własnej drogi życiowej
i wyjazd na studia do Dublina, i bardzo liczy się z jej zdaniem. (Któregoś wieczoru Marianne powiedziała mu,
że jej zdaniem „wyrósł na ludzi”. Dodała, że jest miły i że wszyscy go lubią. Łapał
się na tym, że często o tym myśli. Przyjemnie było mieć takie wspomnienie. „Jesteś
miły i wszyscy cię lubią”.) Sama Marianne, choć studia, stypendia i
przywileje podano jej na tacy, nie czuje się godna jakichkolwiek form miłości i
dobroci, bo nigdy ich w pełni nie zaznała: nawet jej matka [w]ierzy, że Marianne brakuje „ciepła”, przez co ma na myśli
umiejętność błagania o miłość ludzi, którzy jej nie znoszą. Pomimo dzielących
ich różnic, nieporozumień i zaszłości, bohaterowie Rooney wciąż do siebie
wracają – i, na jakimś poziomie, żywią do siebie autentyczne uczucie miłości, o
której nie potrafią mówić wprost – a nawet jeśli jednemu z nich się to udaje,
drugie nie bierze takiego wyznania za dobrą monetę, i nieustannie szuka dziury
w całym.
-
Czy świat jest tak
potwornym miejscem, że nie da się odróżnić miłości od najpodlejszych,
najbardziej upokarzających form przemocy?
Być może.
Sally Rooney ma niezwykły dar operowania słowem i tworzenia
sugestywnych wizji krajobrazów wewnętrznych i zewnętrznych; zręcznie prowadzi
narrację, pozwalając się wypowiadać obojgu swoim bohaterom i budując nastrój kolejnych
ich spotkań (oddalonych od poprzednich o minuty, dni, tygodnie lub miesiące) za
pomocą prostego, acz niezwykle plastycznego języka; absolutnie zachwycił mnie
opis wieczoru w ogrodzie, którego fragment niniejszym przytaczam: Wiśnie wiszą dookoła, połyskując jak
niezliczone widmowe planety. Powietrze jest lekkie i wonne, zielone jak
chlorofil. (...) Nad nimi niebo jest aksamitnie granatowe. Mrugają gwiazdy, nie
dając żadnego światła. Całej tej historii nie sposób jednak nazwać sielankową
– język narracji może być jasny i klarowny, bohaterowie jednak nie potrafią
się w nim porozumieć, przytłoczeni swoimi doświadczeniami i odgrodzeni od
świata kokonem z ludzkich oczekiwań, którym – jak im się zdaje – zmuszeni są
sprostać. Korzystają w tym celu z używek, kreacji i sztuczności w
przedstawianiu własnej osoby (i osobowości), oraz zachowań ze spektrum sadomasochistycznego,
częstokroć czerpiąc z tych ostatnich bardzo bezmyślnie, jeśli nie wręcz:
nieświadomie. Nie potrafią zrezygnować z siebie nawzajem – czy może to raczej
Connell, z pozoru lepiej przystosowany społecznie do „zwykłego” życia, nie umie
odejść od Marianne, jedynej osoby, przy której czuje się stuprocentowo SOBĄ. Czy kiedykolwiek to, co czuje do niej, będzie
przypominało jego uczucia wobec innych? Część tych emocji stanowiła jednak
świadomość straszliwej władzy, jaką nad nią miał i wciąż ma, i nie przewidywał,
żeby kiedykolwiek miał ją stracić. Ciężko się odstępuje od osoby, która
całkowicie się nam oddała: a przynajmniej tak to sobie wyobrażam.
-
Pod koniec książki pada zdanie (wygłoszone przy okazji
rozważań na temat depresji oraz walki z tą chorobą), które zaliczam do
najlepszych fragmentów przeczytanych przeze mnie w ostatnich miesiącach: Życie
to jest coś, co zabiera się ze sobą we własnej głowie. Connell i
Marianne zabierają SIEBIE NAWZAJEM wszędzie tam, dokąd się udają. Ich związek
przechodzi przez najdziwniejsze fazy i formy, a koniec książki wcale nie
oznacza końca ich pogoni za idealną relacją, pełną miłości, namiętności, i
autentycznego zrozumienia. Sally Rooney znakomicie oddaje skomplikowaną naturę
ich związku, ani przez chwilę nie pretendując przy tym do miana wszechwiedzącego
narratora – przeciwnie, to czytelnik trzyma w dłoniach wszystkie nitki, po
których może próbować dążyć do przysłowiowego kłębka. Po pierwszym przeczytaniu
Normalnych ludzi jestem jeszcze
daleka od rozwiązania zagadki uczuć łączących jej bohaterów – odkładam jednak
tę książkę bez rozczarowania, lecz z obietnicą, że jeszcze do niej wrócę, żeby
ponownie poobcować z (zaiste, nowatorskim i świeżym) pisarstwem Rooney.
Czego i Wam, P.T. Czytelnicy, serdecznie życzę.
Sally Rooney, Normalni ludzie
Wydawnictwo W.A.B.
premiera: 26 lutego 2020
Wydawnictwo W.A.B.
premiera: 26 lutego 2020
Dziękuję Wydawnictwu
za umożliwienie mi poznania tej książki.
Podczas lektury oraz pisania recenzji towarzyszyły mi:
muzyka Tori Amos, dźwięk padającego deszczu, artykuły internetowe pisane z
okazji dnia walki z depresją, mleczny Oolong, oraz kawa zbożowa o smaku
malinowym.
No comments:
Post a Comment