Z powietrzem, głodem, ogniem i wojną jakoś sobie poradzimy. Oby tylko Opatrzność trzymała nas z daleka od polskiej służby zdrowia.
Tak się złożyło, że ostatnie tygodnie i miesiące
przepełnione były w mojej rodzinie diagnozami, zabiegami, wysiadywaniem na
SORach i czekaniem na diagnozę. Mnie samej się, mówiąc ogólnie, upiekło –
z racji pracy w korpo mogłam się zawinąć i udać na wizytę w ramach tak zwanej
prywatnej opieki medycznej – co w praktyce sprowadzało się do piętnastominutowej
wizyty u specjalisty, który potwierdził samodzielnie przeze mnie postawioną diagnozę,
przepisał mi ten sam lek, którego resztkami leczyłam się w domu, i
zapewnił, że za jakiś czas odzyskam słuch i przestanie mnie boleć.
(Aktualizacja statusu: słyszę, pobolewa i kłuje, minęły dwa tygodnie). Nie
zrobiono mi jednak żadnych dodatkowych badań, ani nie próbowano podważyć mojej
diagnozy.
Spotkałam się również (w najbliższej rodzinie) z sytuacją
pod tytułem: ordynator specjalistycznego oddziału w zwanym warszawskim szpitalu
stawia podczas prywatnej wizyty odważną diagnozę o konieczności amputowania
chorego organu – z uwagi na wysokie prawdopodobieństwo istnienia zmian nowotworowych
– na podstawie wyników badań obrazowych sprzed kilku tygodni, oraz nie
wykonując jakichkolwiek, choćby palpacyjnych, badań dodatkowych.
A to i tak „mały pikuś” w porównaniu z historią opisywaną
przez Izabelę Morską w Znikaniu.
To nie jest książka dla osób o słabych nerwach – ale powinna
być lekturą obowiązkową zarówno dla młodych diagnostów na początku ich kariery
zawodowej, jak i dla urzędników zasiadających na stołkach w ministerstwach i
przesuwających papierki. Mówimy tutaj o wielomiesięcznej pielgrzymce od jednego
gabinetu do drugiego, o wyprzedawaniu rodzinnych pamiątek dla opłacenia
kolejnych badań, o postępujących lawinowo symptomach i lekarzach tracących
zainteresowanie pacjentką, gdy tylko coś im się nie spodoba. (A sporo „może się
nie podobać”; ostatecznie mówimy tutaj o zwanej osobie ze społeczności LGBT,
oraz – we fragmentach nawiązujących do ostatnich miesięcy życia matki Autorki –
o negowaniu potrzeby kontaktu z przedstawicielami Kościoła Katolickiego na łożu
śmierci. To nie ma prawa być dobrze przyjęte w tym kraju i czasie.)
Czytałam "Znikanie" w Gdyni, bo gdzie indziej?... |
Ze Znikania dowiecie się zatem, że lekarzom zdarza się przegapić fakt, że pacjentka, którą od czterech dni mają na swoim oddziale, jest sparaliżowana od pasa w dół. Że w przypadku zaostrzenia się objawów i trafienia na oddział ratunkowy, pacjentka może nie dostać nic do jedzenia przez kilkadziesiąt godzin, a jedynym badaniem, jakie jej się w tym czasie wykona, będzie… konsultacja psychiatryczna, mająca na celu udowodnienie, że jej – pacjentki – choroba jest całkowicie psychosomatyczna, i to sama pacjentka wmusza w siebie utratę czucia w kolejnych kończynach (po co?). Że terapią proponowaną w przypadku problemów z postawieniem jednoznacznej diagnozy są… środki psychotropowe (nadal będzie bolało, ale pacjentce będzie bardziej wszystko jedno). Że można nie wezwać córki do matki w agonii, żeby tejże matce – swego czasu niewybrednie nagabywanej przez księdza – podać wbrew jej woli ostatnie namaszczenie.
I że to wszystko dzieje się w Gdyni i Warszawie, w roku
2012.
Dodatkowym „poziomem” na którym rozgrywa się walka o zdrowie
pacjentki, jest psychika, bombardowana zewsząd sygnałami o zohydzaniu osób LGBT
w Polsce (brzmi znajomo…?), co, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie
pozostaje bez wpływu na samopoczucie chorej. Jako osoba nienormatywna żyjąca w Polsce
A.D. 2020 mogę zaświadczyć, że nagonka medialna i drastyczne ataki na
przedstawicieli mniejszości, do której się zaliczam, nie pozostają bez wpływu
na moje samopoczucie – ale, na litość, nie na tyle, żeby trzeba je było uważać
za jedyną przyczynę moich problemów zdrowotnych, i zwalniać lekarzy z
poszukiwania skutecznych metod leczenia mnie! Alas, w polskiej służbie
zdrowia roku 2012 i 2020 nadal króluje radosna spychologia i zapisywanie
pacjentów na badania i zabiegi z tak odległymi terminami, że zanim do nich
dojdzie, często ma miejsce bardziej… radykalne i ostateczne rozwiązanie
problemu.
Znikanie opowiada również o uprzywilejowaniu w walce
z systemem: o tym, jak ważny dla diagnozy i leczenia jest dostęp do informacji,
do pieniędzy (choćby w znikomej ilości) oraz do placówek zapewniających
pełny przekrój usług medycznych. Izabeli Morskiej (dawniej Filipiak, jednej z
moich idolek czasu nastolęctwa) udało się pokonać system z pomocą narzędzi spoza
oficjalnego nurtu terapeutycznego, ponieważ miała do swojej dyspozycji świat
paramedycyny, pomoc przyjaciół zmagających się z podobnymi schorzeniami, oraz
pierścionki i książki, które można było spieniężyć. Co miałaby w podobnej
sytuacji na swoją obronę emerytka z małej miejscowości, której ZUS przysyła
miesięcznie równowartość (w cenach sprzed ośmiu lat) dwóch wykonanych prywatnie
rezonansów głowy?
Będę trzymać kciuki za Znikanie podczas rozdania
tegorocznych nagród Nike. Wynik tego konkursu będzie, nomen omen, bardzo symptomatyczny:
ale bez względu na to, kto ostatecznie wyjdzie z niego zwycięsko, cieszy mnie
już sama nominacja dla tej opowieści: być może trafi ona do większego grona
odbiorców w ramach „uzupełniania biblioteczki z nominacjami”.
Choć i bez tego warto po nią sięgnąć, żeby się przerazić i
zastanowić.
Izabela Morska: Znikanie
Znak Litera Nova, 2019
(Ta recenzja nie była przed nikogo sponsorowana, a przy
pisaniu towarzyszyły mi: chroniczne duszności, zimna czarna kawa, i soundtrack
do filmu Judy z Renee Zellweger.)
No comments:
Post a Comment