Friday, 22 March 2019

Powrót do Nibylandii. "Robin" Dave'a Itzkoffa

Co się Wam kojarzy z nazwiskiem: Robin Williams? Poczucie humoru? Dzień dobry, Wietnamie!, skakanie po biurkach, Fisher King, Ifigenia Doubtfire? Stand-up, ze szczególnym uwzględnieniem obrazowej opowieści o wynalezieniu golfa? Niebieskoskóry dżinn? Ławeczka w parku w Bostonie? Kosmita w czerwonym sweterku?

Depresja, walka z uzależnieniami, poszukiwanie uznania w oczach znajomych i nieznajomych? Niespodziewana śmierć samobójcza?

Wszystkie powyższe odpowiedzi są, oczywiście, prawidłowe – a biografia pióra Dave’a Itzkoffa, zatytułowana po prostu Robin, układa je w porządku logicznym, i pozwala pojąć, jakim cudem odnoszą się do jednego, nieodżałowanej pamięci człowieka o wielkim sercu, pokaźnym ego, i wyjątkowo niskim poczuciu własnej wartości.
 
Książka Itzkoffa - dziennikarza, biografisty, człowieka który współpracował z Robinem Williamsem w ostatnich latach życia aktora - to bogaty zbiór faktów i informacji; rozwija się dość powoli, co początkowo trochę mnie irytowało: w miarę zagłębiania się w lekturę zrozumiałam jednak, że szczegółowa opowieść o rodzinie, dzieciństwie, i początkach aktorsko-kabaretowej kariery Williamsa stanowi ważną podbudowę do obrazu jego charakteru. Dowiadujemy się na przykład, że Williams oscylował między dwoma biegunami: albo milczał jak zaklęty, trzymając się na uboczu towarzyskiego tłumu - albo monologował niestrudzenie, nie dopuszczając nikogo do słowa. Ten syndrom i sposób komunikowania się pozostał jedną z charakterystycznych cech charakteru Williamsa praktycznie do końca jego życia. Jednym z głównych lęków aktora było bycie nielubianym i nieakceptowanym, i starał się nieustannie albo temu zapobiegać, albo powodować, że ludzie go kochali. Źle czuł się jako osoba z boku sceny: czuł, że jego miejsce jest w jej centrum, ale nie zawsze potrafił udźwignąć ciężar ludzkiej uwagi.
 
Stany paranoiczne, mania prześladowcza, depresja i urojenia pojawiały się w życiu Robina Williamsa stosunkowo często, wiążąc się ściśle z przypływami i odpływami jego nałogu alkoholowego i kokainowego. a także z reakcjami Williamsa na jego problemy zdrowotne: miał problemy z zastawką, z powodu których przeszedł operację na otwartym sercu. Kłopoty te nałożyły się na fluktuacje w jego życiu zawodowym - oprócz filmów, które wszyscy znamy i pamiętamy, aktor zagrał w szeregu mocno skrytykowanych filmów wątpliwej jakości - i prywatnym (prowadzące do separacji i rozwodu problemy w małżeństwie).
 
Pod koniec życia u Williamsa zdiagnozowano chorobę Parkinsona; w reakcji na powolną, lecz nieuniknioną utratę funkcji motorycznych, aktor popadł w głęboką depresję: a przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy osób postronnych. Dopiero autopsja, przeprowadzona po gwałtownej i niespodziewanej śmierci Williamsa, wykazała, że jej prawdziwą przyczyną była degeneracyjna choroba mózgu, dająca objawy podobne do Parkinsona, a także wywołująca depresję i omamy wzrokowe (na które Williams często się uskarżał). Czy można było zdiagnozować to schorzenie prawidłowo, i zapobiec jego dalszemu rozwojowi? Tego nie sposób ocenić... nie sposób też przestać o tym myśleć, jeszcze na długo po zakończeniu lektury.
 
Krótko i zwięźle - naprawdę warto przeczytać książkę Dave'a Itzkoffa. I niniejszym zostawiam Was, z tą sugestią lektury - oraz z poniższym cytatem, zresztą bardzo symptomatycznym.
 
 
Dobra rada ode mnie dla was: musicie być szaleni. Wiecie, o czym mówię? Być przygłupami na całego. Czymże jest bowiem rzeczywistość? Musicie być szaleni. Musicie! Bo szaleństwo jest jedynym sposobem, by przeżyć. Kiedyś byłem komikiem... Kiedyś, dawno, dawno temu. To prawda. Musicie stać się kompletnymi popaprańcami, bo pozostała wam już tylko ta iskierka szaleństwa. Jeśli ją stracicie, będziecie niczym. Nie róbcie tego. Ode mnie dla was. Nie traćcie tego, bo to trzyma was przy życiu. Bo jeśli ją stracicie - finisz.
To moja jedyna miłość. Szaleństwo.

No comments:

Post a Comment