Bilet kupiłam w czerwcu. Na
listopad. Bo czemu nie. Wtedy jeszcze nie miałam na głowie kredytu.
Nie bardzo wiedziałam,
czego się spodziewać. Kilka dni przed wyjazdem do Trójmiasta skończyłam lekturę
pokłosia konkursu literackiego na ten sam temat, która przyprawiła mnie o niestrawność i mdłości: musicale zaś mają to
do siebie, że oddziałują na więcej zmysłów, niż goły tekst, od którego w
ostateczności można odwrócić oczy. Nie oszukujmy się: mimo entuzjastycznych
recenzji autorstwa znajomej, która Zna Się na kwestiach muzycznych, miałam
dojmującą świadomość tego, ile rzeczy mogło pójść nie tak.
I co?
I nie spodobał mi się
pomysł reżysera na Yennefer.
Poza tym – nie mam pytań,
i chcę jeszcze raz.
Albowiem, P.T. Czytelnicy,
musical „Wiedźmin” jest wybitnie, zaskakująco i kompleksowo, dobry.
A teraz będą spoilery.
Niejakie.
Gros libretta stanowi nie
zmieniony tekst Sapkowskiego, a wszelkie treści dodane trzymają się klimatu
oryginału. Wszystko zaczyna się od walki Geralta w obronie Yurgi z opowiadania Coś więcej, a następnie, gdy nasz
bohater majaczy w gorączce, przenosimy się wraz z nim w czasie i przestrzeni,
śledząc rozwój relacji wiedźmina z Ciri i Yennefer na podstawie scen z pięciu
opowiadań: Kwestia ceny, Ostatnie
życzenie, Okruch lodu, Miecz przeznaczenia oraz spinające całość jak klamra
Coś więcej. Jest zabawnie, jest
pieprznie (Jaskier Jakuba Bandurki pełni przez większą część sztuki rolę
narratora, odciskając na całości piętno swego, khem, khem, charakteru), jest
czasami również lirycznie i… sensownie.
Muzyka i teksty piosenek – zaskakująco dobre (wiele rzeczy zaskoczyło mnie tutaj
in plus), nic nie szeleści nieznośnie
ani nie lekceważy reguł językowych. Geralt (w „moim” przedstawieniu grany przez
Modesta [jejku, jej] Rucińskiego) śpiewa wszystkiego dwa razy, nie przeżywamy
więc dysonansu poznawczego pod tytułem: ło matko, wiedźmin, a śpiwo…! A, nie,
wróć – bajkę o kocie i lisie również opowiada się śpiewająco. I żałuję
niezmiernie, że nie została ona zamieszczona na płycie, albowiem zrobiona jest
zgrabnie oraz z polotem. W tym miejscu – kudos dla tancerzy. Rośnijcie duzi,
chłopcy.
Za choreografię – skoro
już przy tancerzach jesteśmy – odpowiadały Liwia Bargieł i Mirosława
Kister-Okoń: ta druga jako specjalistka od akrobatyki. Jest bowiem „Wiedźmin”
musicalem skierowanym wyraźnie do widza z wyobraźnią (trudno jej zresztą nie
znaleźć u czytelników Sapkowskiego, methinks),
w którym ruch sceniczny, animacje naścienne oraz świetne przemyślane
rozwiązania inscenizacyjne (dżinn, proszę państwa, to jakiś przebłysk geniuszu
[sic!] jest) tworzą klimat przedstawienia, współgrając z ascetyczną, acz
świetnie przemyślaną scenografią, i bardzo dobrą grą aktorską.
Nie bardzo podoba mi się
wizja Yennefer według pana reżysera Wojciecha Kościelniaka, więc o niej nie
będzie tutaj mowy. Nie i nie, szczególnie że aktorce chwilami tchu brakło, a
tego nie lubimy. Porozmawiajmy za to o Calanthe, bo i jest o czym. Pomimo
wielkiego szacunku dla Ewy Wiśniewskiej, nie byłam swego czasu w stanie strawić
przedstawienia Lwicy z Cintry w filmiszczu i szczerbialu. Można przypuszczać,
że – zgodnie z typową polityką dynastyczną – Calanthe nie wyszła za mąż jakoś
specjalnie późno, zaś jej jedyna córka ma dopiero piętnaście lat: królowa nie
powinna zatem wyglądać jak kniahini Kuncewiczowa, zgadzacie się? W wersji
Kościelniaka mamy zatem Calanthe, której kostium przywodzi na myśl inną
królową, Matkę Smoków – zaś wygląd i „oddziaływanie” władczyni Cintry możemy
śmiało opisać skrótem… MILF. Nie bójmy się tego skrótu. Nieoczekiwanie bowiem –
nie tylko pasuje, ale i stanowi pewnego rodzaju komplement. Serio, serio.
Ach, i Płotka, Płotka jest
cudna. To trzeba zobaczyć.
Można już kupić płytę z
piosenkami z musicalu: studyjną, nagraną pewnikiem jeszcze przed premierą –
żywię nieśmiało nadzieję na DVD ze spektaklu, ponieważ na żywo artyści brzmią
jeszcze lepiej, a w dwa miesiące po premierze byli o wiele bardziej
„rozkręceni” na scenie, niż w studiu nagraniowym. Ponadto nie ukrywam, że
pragnę i pożądam posiadania wizualnego świadectwa istnienia Ballady o umarłych, gdyż chwilami nadal
nie mogę uwierzyć, że coś tak genialnego powstało w polskim teatrze muzycznym.
Za rękę go wzięłam, przez łąkę powiodłam
W mgłę zimną i w mokrą mgłę.
Powtórzę się: to trzeba
zobaczyć.
Zróbcie sobie zatem
przyjemność, Drodzy, i wybierzcie się na „Wiedźmina” w gdyńskim Teatrze
Muzycznym. Nawet na dalekie (paradoksalnie – stamtąd chyba najlepiej wszystko
widać), boczne miejsca. Dawno bowiem nie widziałam w rodzimym teatrze muzycznym
czegoś tak dobrego – a przypomnę, że jestem z pokolenia wychowanego na
pierwszej obsadzie „Metra” – a jako miłośniczka Sagi nie mam (prawie) żadnych
zastrzeżeń.
To tyle, jeśli chodzi o
Geralta z Rivii A.D. 2017. W lutym Fonopolis zamierza (WRESZCIE) zaprezentować
nam „Chrzest ognia”. Zaczynamy zatem odliczanie – do Regisa…
No comments:
Post a Comment