Majówka.
Podobno. Słońce zaczęło wyrażać chęć do współpracy, choć za oknem nadal zimno i
wilgotno – siadam zatem przy kawie i archiwalnych Maglach Wagli, żeby
podsumować kwiecień czytelniczo-teatralny.
W
teatrze otóż widziałam w kwietniu dwie rzeczy, obie świeże, i bardzo od siebie
odległe, choć na tę samą literę: Ojca w Ateneum oraz Ożenek
na 6. Piętrze. Ojciec to
wiwisekcja umysłu starego człowieka, zapadającego coraz głębiej i głębiej w
chorobę, niszczonego od wewnątrz przez utratę podstawowych zdolności percepcji
rzeczywistości i kojarzenia faktów. Marian Opania w tytułowej roli po stokroć
rekompensuje „jednominowość” Magdaleny Schejbal, i tworzy kreację wybitną – ale
uprzedzam, to nie jest sztuka, na którą można pójść w sympatycznym
towarzystwie, i przyjemnie spędzić wieczór: ale raczej pretekst do głębokiej
analizy stosunków panujących w rodzinie, której część stanowi stary rodzic lub
rodzice.
(Na
marginesie: w sztuce mamy do czynienia z nielinearnym czasowo rozwojem akcji.
Szkoda, że niektórzy spośród widzów nie zrozumieli, o co cho.)
Jeżeli więc mają Państwo życzenie wybrać się do
teatru w celach typowo rozrywkowych, a przy tym zobaczyć kawał dobrego
aktorstwa, proponuję jednakowoż Ożenek
– na scenie między innymi Dereszowska, Chruściel, Żółkowska, Żak (Cezary),
Chabor, Pazura (znowu Cezary!), Żebrowski oraz Głowacki – nie Cezary, ale
Piotr, zdecydowanie najmocniejszy akcent w obsadzie: aczkolwiek nie ma tam ani
jednej źle zagranej roli. Bardzo nieoczywista inscenizacja ze znakomicie
przemyślaną scenografią i ruchem scenicznym, tekst Gogola podany z werwą i
biglem – ja jestem na TAK, proszę Szanownych.
Co w kwestii książek?
Poszłam w tym miesiącu po kluczu (quasi)
biograficznym: tłumaczenia Dylana pióra Łobodzińskiego, opowieść o Dariusza
Michalskiego o śp. Wojciechu Młynarskim, świetnie się czytające rozmowy panów
Bonowicza i Waglewskiego: to wszystko z czystym sercem Szanpaństwu polecam, a
do pana Wojciecha W. zgłoszę się po autograf przy okazji Warszawskich Targów
Książki – kto się wybiera?...
Żeby jednak nie było tak różowo: gwałtowna,
emfatyczna odradzanka na zakończenie wpisu.
Ostatnią moją książką kwietniową okazało się być Ani żadnej rzeczy… autorki piszącej się
S. M. Borowiecky. Wprowadzenie zapowiada opowieść mogącą konkurować z różnymi Kodami,
Aniołami i Demonami itepe, czerpiącą garściami z symbolizmu i numerologii,
prowadzącą czytelnika od Polski po Watykan z przystankami we Francji,
Szwajcarii i Wiedniu. Obiecuje odkrycie tajemnic wiążących hitlerowców z
poszukiwaczami Graala, demaskację pradawnych bractw strzegących tajemnic
podważających wszystko, co wiemy o historii naszej cywilizacji, oraz silną,
wielowymiarową bohaterkę. I aż do strony 22. wszystko wydaje się sugerować
wielce obiecującą lekturę. Niestety, stron jest w tej książce ponad 300 (a
podobno istnieje także kontynuacja – Która
jego jest), a na nich – liczne błędy stylistyczne, brak znaków
diakrytycznych lub liter, zerowa znajomość zasad interpunkcji oraz akcja równie
spójna, co dowolny dokument po przejściu przez niszczarkę. Nie zrozumiałam,
jakie były motywacje poszczególnych bohaterów, ani w jaki sposób ich działania
miałyby się zazębiać z mocnym stylistycznie i znaczeniowo początkiem książki
(być może pisanym przez kogoś innego?...). Nie przekonała mnie żadna z
przedstawionych przez autorkę teorii (spiskowych), ani nie zachwyciło jej
(autorki) pozowanie na hybrydę Browna i Miłoszowskiego. Zagorzali fani gatunku
mogą dać pani Borowiecky szansę – pozostałym Państwu odradzam serdecznie. Można
w zamian za to poczytać Margaret Atwood, przed obejrzeniem serialowej wersji Opowieści podręcznej – niniejszym idę po
herbatę, zapadam w fotel, i oglądam.
Dobrej majówki!
No comments:
Post a Comment