Rok się kończy. Jutro.
Wiccanką nie jestem, czarować potrafię tylko w kuchni - ale mocno do mnie przemawia idea podziału roku na część ciemną i jasną, oczekiwanie na powrót Słońca, dojrzewanie i wschodzenie po osłoną nocy.
Osobiście uważam, że nie ma lepszego sposobu na przetrwanie jesienno-zimowych ciemności niż zaszycie się w cieple (ktokolwiek widział, jak buduję sobie gniazdo z koców i poduszek, wie, o czym mowa) z kubkiem herbaty i czymś do poczytania. A ponieważ z bólem serca stwierdzam, że coraz gorzej pisze mi się po polsku (za dużo się ostatnio uzbierało artykułów/esejów/mikro-opowiadań etc. pisanych pod kątem czytelnika anglojęzycznego): pomyślałam, że zamiast bezrefleksyjnie pożerać kolejne pozycje i zaraz o nich zapominać - równie dobrze mogłabym złapać dwa ptaki za ogon i od czasu do czasu napisać coś dla siebie.
'Ależ, Wróżko! Wszystko ładnie-pięknie, ale na ciężką chorobę ten nowy blog?!'
A, szkoda gadać. Blogowanie prywatne wygląda u mnie ostatnio dwojako: albo nie piszę nic, albo jojczę, jak mi źle na świecie. A tu, proszę: czysto, pusto, nowy początek, brak szalonego archiwum - same plusy. Mam nadzieję.
Z czym startuję? Rozpiskę ilościowo-jakościową pozwolę sobie zamieścić po powrocie z wojaży w rodzinne strony, a tymczasem: przeczytałam już w tym roku lekko ponad 100 książek, większość po raz pierwszy, kilka po raz wtóry. Wyraźna poprawa statystyk wiąże się ściśle z: przeprowadzką do Warszawy (biblioteki! dojazdy do pracy!) oraz oswojeniem czytnika (mój kręgosłup płacze z wdzięczności). Nie uwzględniam tu fanfików - ale od razu zaznaczam, że owszem, czytam ich sporo: miałam szczęście włączyć się ostatnio w życie społeczności obfitującej w GENIALNYCH autorów, których twórczość pochłaniam całościowo i po wielokroć. (Na tej samej zasadzie mogłabym przecież powiedzieć: hej, jestem autorką tłumaczoną na trzy języki, a w tym roku napisałam już jakieś 250 tysięcy słów! ...tak. Zasłona litościwie opada.)
Nawyki i narowy: zwykle mam w czytaniu kilka książek jednocześnie, i dobieram sobie ich fragmenty do nastroju - dopóki któraś nie złapie mnie za gardło i nie zażąda mojej pełnej uwagi. Jeżeli książka mi się nie podoba, odkładam ją bez żalu - lista pozycji do przeczytania i tak stale rośnie. Używam zakładek, niekiedy własnej roboty. Podkreślam, komentuję, nadużywam wykrzykników na marginesach - ołówkiem, ołówkiem... Nie zaginam rogów. Jeszcze mi się nie zdarzało upuścić książki w wannie - choć historia rodzinna sugeruje, że wszystko przede mną.
A zanim przejdę do lektur bieżących, skieruję Waszą uwagę na So You've Been Publicly Shamed Jona Ronsona, którą połknęłam podczas wakacji - i prawie rzuciłam czytnik na tory madryckiego metra, tak wielkie obrzydzenie mię ogarnęło po przeczytaniu pewnych fragmentów. Rzecz dotyczy hejtu internetowego, owszem - ale w szerszym znaczeniu, także ogólnoludzkiego egoizmu, nadwrażliwości i ponadpoprawnej poprawności, której niektórzy brutalnie nadużywają. Bardzo tak, choć bardzo nie.
Wiccanką nie jestem, czarować potrafię tylko w kuchni - ale mocno do mnie przemawia idea podziału roku na część ciemną i jasną, oczekiwanie na powrót Słońca, dojrzewanie i wschodzenie po osłoną nocy.
Osobiście uważam, że nie ma lepszego sposobu na przetrwanie jesienno-zimowych ciemności niż zaszycie się w cieple (ktokolwiek widział, jak buduję sobie gniazdo z koców i poduszek, wie, o czym mowa) z kubkiem herbaty i czymś do poczytania. A ponieważ z bólem serca stwierdzam, że coraz gorzej pisze mi się po polsku (za dużo się ostatnio uzbierało artykułów/esejów/mikro-opowiadań etc. pisanych pod kątem czytelnika anglojęzycznego): pomyślałam, że zamiast bezrefleksyjnie pożerać kolejne pozycje i zaraz o nich zapominać - równie dobrze mogłabym złapać dwa ptaki za ogon i od czasu do czasu napisać coś dla siebie.
'Ależ, Wróżko! Wszystko ładnie-pięknie, ale na ciężką chorobę ten nowy blog?!'
A, szkoda gadać. Blogowanie prywatne wygląda u mnie ostatnio dwojako: albo nie piszę nic, albo jojczę, jak mi źle na świecie. A tu, proszę: czysto, pusto, nowy początek, brak szalonego archiwum - same plusy. Mam nadzieję.
Z czym startuję? Rozpiskę ilościowo-jakościową pozwolę sobie zamieścić po powrocie z wojaży w rodzinne strony, a tymczasem: przeczytałam już w tym roku lekko ponad 100 książek, większość po raz pierwszy, kilka po raz wtóry. Wyraźna poprawa statystyk wiąże się ściśle z: przeprowadzką do Warszawy (biblioteki! dojazdy do pracy!) oraz oswojeniem czytnika (mój kręgosłup płacze z wdzięczności). Nie uwzględniam tu fanfików - ale od razu zaznaczam, że owszem, czytam ich sporo: miałam szczęście włączyć się ostatnio w życie społeczności obfitującej w GENIALNYCH autorów, których twórczość pochłaniam całościowo i po wielokroć. (Na tej samej zasadzie mogłabym przecież powiedzieć: hej, jestem autorką tłumaczoną na trzy języki, a w tym roku napisałam już jakieś 250 tysięcy słów! ...tak. Zasłona litościwie opada.)
Nawyki i narowy: zwykle mam w czytaniu kilka książek jednocześnie, i dobieram sobie ich fragmenty do nastroju - dopóki któraś nie złapie mnie za gardło i nie zażąda mojej pełnej uwagi. Jeżeli książka mi się nie podoba, odkładam ją bez żalu - lista pozycji do przeczytania i tak stale rośnie. Używam zakładek, niekiedy własnej roboty. Podkreślam, komentuję, nadużywam wykrzykników na marginesach - ołówkiem, ołówkiem... Nie zaginam rogów. Jeszcze mi się nie zdarzało upuścić książki w wannie - choć historia rodzinna sugeruje, że wszystko przede mną.
A zanim przejdę do lektur bieżących, skieruję Waszą uwagę na So You've Been Publicly Shamed Jona Ronsona, którą połknęłam podczas wakacji - i prawie rzuciłam czytnik na tory madryckiego metra, tak wielkie obrzydzenie mię ogarnęło po przeczytaniu pewnych fragmentów. Rzecz dotyczy hejtu internetowego, owszem - ale w szerszym znaczeniu, także ogólnoludzkiego egoizmu, nadwrażliwości i ponadpoprawnej poprawności, której niektórzy brutalnie nadużywają. Bardzo tak, choć bardzo nie.
Wasza Wróżka
Właśnie mnie olśniło - mamy prawie te same czytelnicze narowy. Tyle, że mam na koncie jakieś 30 książek w wannie. w tym co najmniej kilka z biblioteki (wstyd). A liczba nie rośnie tylko dlatego, że dawno temu przerzuciłam się na prysznice.
ReplyDeletePS: W końcu, w końcu dorwałam tego Marsjanina. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że doprawdy - urocze! : )
Rodzicielka utopiła niedawno bibliotecznego Krajewskiego (twierdzi, że przypadkiem...), więc wszystko przede mną ;)
DeleteA "Marsjanin" w tłumaczeniu, czy w oryginale? Albowiem ta druga opcja wygrywa w cuglach, obawiam się... I owszem, czyta się arcyprzyjemnie :)
Dorwałam w tłumaczeniu (i jakieś kiksy w nim nawet wyłapałam, z czego jestem dumna, bo czemu nie). Cóż - darowanemu chomikowi nie zagląda się w zęby ; )
ReplyDelete