Styczeń ma się już wyraźnie ku końcowi, a ja milczę i
milczę, zamiast robić podsumowania i ogarniać rzeczywistość. Odpowiedzialność
za taki stan rzeczy postanowiłam zrzucić beztrosko na karb stresu związanego ze
zmianą pracy, oraz ogólnej „niebieskości” tego miesiąca, nie ograniczającej się
wyłącznie do jednego poniedziałku. Kiedyś trzeba się było jednak zdecydować:
oswobodzić wychodek, czy wprost przeciwnie – i oto krótkie podsumowanie moich
przygód czytelniczych A.D. 2016 staje się faktem.
Z moich (nie bardzo wiarygodnych…) zapisków na marginesach
kalendarzy wynika, że w ubiegłym roku przeczytałam 132 książki (z tego 11 po
raz n-ty). Wśród „premierowych” lektur znalazło się 69 pozycji polskich oraz 52
zagraniczne (w tym 18 w języku oryginału). Niech żyją biblioteki i czytniki
e-booków!
Z listy szczegółowej wynika, że wśród polskich autorów najczęściej pojawiały się nazwiska Klunder (4 razy), Kisiel (3 razy), Ciszewski oraz Tischner (po 2 razy). O ile serię o pp. Niziołkach przebrnęłam niejako „z rozpędu”, o tyle „pogodowe” kryminały Ciszewskiego wciągnęły mnie z butami: czego się nie spodziewałam, więc niniejszym dzielę się z Wami moją radością – i czekam na kolejną część, tym razem o deszczu. (Dla porządku dodam tylko, że serii pod hasłem „komandosi rzuceni w środek Powstania Warszawskiego – co może pójść nie tak?” nie czytałam, i pewnie po nią nie sięgnę: chyba że wystąpią jakieś zazębienia się akcji, przed czym uchowaj nas, Dobre Mzimu.)
Wielką atencją obdarzyłam w roku minionym zarekomendowaną
przez Młodszą Bliźniaczkę Martę Kisiel,
oraz jej opowieści o zablokowanym pisarzu, aniele z alergią na pierze, widmie
romantycznego poety i potworze z głębin (wyborowym cukierniku). Kto jeszcze nie
zna, niech zrobi sobie tę przyjemność, i pozna co rychlej.
In plus wymieniam
ponadto: Dygot Małeckiego, za przepiękny język; Nic zwyczajnego Michała
Rusinka, za opowieść o szacunku i przyjaźni; Kościół kobiet Zuzanny
Radzik, za solidne przygotowanie merytoryczne do ugryzienia mało
popularnego, acz bardzo istotnego tematu, oraz reportaże: Zakonnice odchodzą
po cichu, 13 pięter, Diabeł i tabliczka czekolady oraz Ganbare! Warsztaty z umierania.
(Właśnie zdałam sobie sprawę, że czytałam sporo rzeczy
wydanych przez Krytykę Polityczną. To pewnie o czymś świadczy.)
In minus, czyli
‘miało być pięknie, a wyszło jak zwykle’. Tomek
Beksiński. Portret prawdziwy – nie ujmując niczego Autorowi, który dotarł
do ogromnej rzeszy ludzi i starannie zebrał materiały, jest to w dużej części
książka-usprawiedliwienie – i nie chodzi tutaj nawet o wytłumaczenie pewnych
zachowań i motywacji bohatera, ale o powtórzenie (po wielokroć, i przez różne
osoby): „Gdybyśmy wiedzieli, na pewno byśmy go uratowali”. Nie tędy droga. Neponset i Excentrycy: nie zanotowałam absolutnie żadnej zwyżki faktora wow
podczas lektury (a szkoda…). I wreszcie: Dwóch
panów z branży, czyli książka, w której nie udało mi się doszukać fabuły –
aczkolwiek poznałam wiele interesujących faktów z historii kin warszawskich. Trochę,
jednakowoż, przymało przyjemności z lektury IMVHO.
Wśród autorów zagranicznych
prym wiedli: Carrie Fisher (grudzień
2015 kończyłam lekturą Księżniczki po
przejściach, a przez większą część roku czekałam na The Princess Diarist, przeczytane jeszcze PRZED wiadomo czym—złotą gwiazdkę
dostają jednak Pocztówki znad krawędzi),
Margaret Atwood (cztery pozycje, w
tym fenomenalne The Heart Goes Last –
lubimy dystopie w każdej postaci – i Hag-Seed,
czyli szekspirowska Burza w nowym
wydaniu), Ben Aaronovitch
(nadrobiłam cztery tomy cyklu o rzekach Londynu, i była to zdecydowanie moja
ulubiona seria urban fantasy w ostatnim roku) oraz Tess Gerritsen, czyli kryminały do czytania na łożu boleści.
Rok zaczął się bardzo pozytywnie, Księgą Dziwnych Nowych Rzeczy Fabera,
a trend oczarowań literackich kontynuowały (oprócz pozycji wymienionych powyżej)
Przepaść czasu Jeanette Winterson (także z Projektu Szekspir) oraz Ćwiczenia stylistyczne Queneau, które pokochałam miłością
wielką, szaloną i namiętną.
Rozczarowania: Małe
życie, albowiem strasznie nie lubię autorów, którzy w nieskończoność gnębią
swoich bohaterów; Harry Potter and the
Cursed Child, albowiem czytałam o niebo lepsze fanfiki potterowskie (a za
najlepsze dzieło JKR z okresu ostatnich 12 miesięcy uważam scenariusz do Fantastycznych zwierząt…), oraz You’re Never Weird on the Internet (Almost)
– czyli jak Felicia Day, dziewczyna sympatyczna, charyzmatyczna i o wybitnie
ciekawej ścieżce kariery, napisała autobiografię nudną jak flaki z olejem. Nie polecam
tego Allegrowicza…
Tyle o lekturach zaległych – w tej chwili mam na tapecie Króla Twardocha, i – pomimo kiepskich
doświadczeń z tym autorem – przyssałam się do niego (Króla, nie autora…) jak glonojad. Szczegóły, miejmy nadzieję,
wkrótce…
A dziś wieczorem wybieramy się przedpremierowo do teatru:
oczekujcie recenzji!
No comments:
Post a Comment